Agra – Delhi. Dziennik indyjski 4

Pewnego dnia dotarliśmy na Sardar Bazar. Ciekawe miejsce, po części bardzo eleganckie, odwiedzane przez wielu Europejczyków, szukających marmurowych intarsji i rzeźb, z których słynie Agra. Dopiero tu się zorientowałem, iż Central Institute of Hindi mieści się w zupełnie nieturystycznej części miasta, gdzie można się w pełni zanurzyć w odmętach indyjskiej codzienności.

 

 

   Do Sardar Bazar dowiózł nas brodaty rykszarz o wyglądzie Babajiego, czyli świętego indyjskiego męża, po części kapłana, po części filozofa. Kto wie, może i był on wędrownym filozofem, który w ramach swojej prywatnej ścieżki przez życie wybrał motorikszę jako środek transportu… Jakby nie było, umiał się on targować i skłonił nas do zapłacenia całkiem wysokiej kwoty w zamian za towarzyszenie mu w owej drodze na czas potrzebny do dotarcia do Sardar Bazaru. Jechaliśmy niezwykle długo, rozległość Agry jak zwykle nas zaskoczyła. Po pewnym czasie dotarliśmy do całkiem starej i fascynującej zabudowy, gdzie epoka kolonialna stykała się z pamiątkami z dawniejszych czasów. Pomyślałem o Faiyazie Khanie, wielkim mistrzu Gharany Agryjskiej śpiewu khayal i o Agrze z jego czasów, czyli z międzywojnia. Miałem szczęście nabyć poświęconą mu książkę, niemal hagiograficzną, autorstwa jego uczennicy Shefali Nag, a wydaną przez Sangeet Natak Akademi. Wspomnienia uczennicy usiłowały nieco zatuszować żywot człowieka bynajmniej nie idealnego, skłonnego do depresji, w późniejszym okresie życia uzależnionego od alkoholu, tracącego powoli kontakt ze światem pomimo całej elegancji i wyrafinowania towarzyszącego jednemu z ostatnich dworskich khayalija. Publikacja zawierała liczne czarnobiałe zdjęcia Agry z lat dwudziestych, jednakże ich jakość stanowiła bardziej podnietę dla wyobraźni, niż rzeczywiste źródło informacji. Widać tam było przede wszystkim porozrzucane ściany, oraz towarzyszące im formy organiczne, bardziej jeszcze obfite niż w Indiach dzisiejszych. Coś jakby zarośnięte ruiny wszystkiego, co tylko może być ruiną, z nędzą wyrastającą niekiedy z cienia, nędzą dużo bardziej tragiczną i wyrazistą niż w obecnych czasach. Obserwując starą zabudowę Agry z motorykszy uznałem, iż moja wyobraźnia podążała zbyt wiernie za depresyjnym profilem wielkiego artysty. W latach dwudziestych niektóre dzielnice Agry musiały wyglądać jak miasto ze snu, ze wszystkimi balkonami i arkadami w stylu mauretańskim, neomogolskim i neoklasycystycznym.  I teraz nie było źle, lecz nowoczesna prowizorka pożarła po części późnokolonialną Agrę zamieniając ją w jeszcze coś innego.

   Na Sardar Bazar szukaliśmy przede wszystkim księgarń, o których istnieniu nam powiedziano. Początkowo nie znaleźliśmy żadnej, za to zeszliśmy na peryferie targowej dzielnicy, gdzie zaczynało się przepiękne mogolskie miasto, niemal zupełnie nie przesłonięte pełną improwizowanych reklam nowoczesnością. Stare świątynie, meczety, gurudwary, budynki mieszkalne zahipnotyzowały nas swoją kamienną ozdobnością, w ramach której niemal wszystko wydawało się być możliwe. Na innym skraju targowiska odkryliśmy z kolei koniec zwartej zabudowy zasiedlany obecnie przez potężne składy handlowe zawierające też sklepy. To nagłe urwanie się opowieści architektonicznej Szecherezady było niemal bolesne. Znaleźliśmy za to ulubioną sieć kawową Kai, weszliśmy więc do wnętrza firmowanej przez nią kawiarni. W środku siedzieli sami ludzie z Zachodu, ubrani zupełnie po swojemu, obnażający w zupełnie nieindyjski sposób spalone słońcem partie ciała. Poczułem się zupełnie jak w innym świecie, który niezbyt mi się podobał. Turystyka swoją jakże częstą powierzchownością niszczy nastrój danego miejsca. Tymczasem turyści i, być może, przedstawiciele jakichś indyjskich sklepików z dużych zachodnich miast spoglądali na nas raczej niezbyt przyjaźnie. Cóż, przy nich, w naszych kurtach i z coraz lepszym hindi Kai, staliśmy się bardzo zhindusiali. Wzbudziliśmy natomiast sympatię kelnerów.

   Na cotygodniowym seminarium w CIH dałem krótki koncert na dwa flety. Kaja spędziła wiele godzin opracowując do niego ambitny wstęp w hindi. Ciężko było bowiem wytłumaczyć zanurzonym we własnej kulturze pedagogom pojęcia takie jak „średniowiecze”, „dziedzictwo Starożytnego Rzymu”, „trubadur”, czy „polifonia”. Sala w której byliśmy zgromadzeni, miała niski strop i wiele furkoczących w ciepłym powietrzu wiatraków. Obawiałem się, że niewiele będzie słychać, ale na szczęście koncert się spodobał, a ja miałem pod wpływem chwili dobre pomysły na improwizacje. Moje wystąpienie poprzedził Ahmed – ów dzielny Czadyjczyk, który jak zwykle recytował wiersze napisane przez siebie w hindi. Tego samego dnia wieczorem słyszałem go również w akademiku, jak pięknie recytował surę Koranu dla potrzeb muzułmańskich studentów. Po mnie zaś ciekawy był quiz bułgarskich studentek na temat ich kraju. Co ciekawe, niektórzy Hindusi mieli co nieco do powiedzenia na temat Bułgarii, bez problemu wskazywali ją także na mapie. Oczywiście cyrylica dla niemal wszystkich stanowiła li tylko ciekawostkę, zaś około bułgarskie nazwy geograficzne trafiły do hindi przeważnie przez angielski. Na seminarium śpiewała też indyjska studentka, która otwierała poszczególne punkty programu na Mithra Festival. Podobnie jak wtedy jej śpiew był nierówny. Niekiedy znakomity w trudnych partiach, innym razem bardzo niepewny intonacyjnie w całkiem prostych momentach. Tym niemniej urocze było ogromne zaangażowanie tej dziewczyny w przedstawianie wszystkim własnych piosenek. Na jej ładnej twarzy malowało się ogromne wzruszenie, usta miała szeroko otwarte, aby staranniej wydobywać dźwięki, zaś oczy, w indyjskim kształcie migdałów, przymrużone i niekiedy wilgotne. Po seminarium ona, i poeta Ahmed pogrążyli się w długiej rozmowie.

   Nadszedł weekend i postanowiliśmy wraz z Kają odwiedzić przyjaciół w Delhi, ja zaś miałem się też rozejrzeć za jakimś lokalem dla siebie, aby móc kontynuować moje muzyczne poszukiwania. Zdecydowaliśmy się na szybki, jadący niecałe 3 godziny, Taj Express. Po przebyciu długiej i malowniczej trasy pomiędzy CIH a Agra Cantt. wparowaliśmy na dworzec w ostatniej chwili. Kupiliśmy zatem bilety typu General. Nigdy nie jechaliśmy tą podstawową klasą, zawsze decydując się na Sleeper Class, dwukrotnie droższą (choć i tak niedrogą). Moja impresja na temat General zawierała w sobie drewniane ławy i mnóstwo osób bynajmniej nie mieszczących się w wagonie. Tymczasem okazało się, iż owe wrażenie zawdzięczam raczej osławionemu darmowemu wagonowi, tymczasem klasa General, jeśli nie jest zapchana, stanowi całkiem przyjemny środek podróży. Składa się po prostu ze zwykłych, pociągowych siedzeń ustawionych w rzędach za sobą i, jeśli nie chce się mieć miejsca do leżenia, nie jest wcale mniej wygodna od Sleeper Class. Była już noc, nie mogłem więc za bardzo podziwiać widoków za oknem. Indie w nocy są znacznie ciemniejsze, niż kraje europejskie. Nawet w dużych miastach jest znacznie mniej lamp i świecą one słabiej. Byliśmy głodni, więc postanowiliśmy zaryzykować jedzenie serwowane przez koleje indyjskie, a roznoszone na głowach ich pracowników. Wzięliśmy dwa omlety nadziewane chili. Były bardzo tanie i pyszne. Nawet paprykę przyrządzono w ten sposób, że choć ostra, to nie raniła podniebienia.

   Większą eksplozję jasności za oknami stanowiło dopiero Delhi. Poczułem się wzruszony widząc zadrzewione aleje tej naprawdę pięknej, choć po indyjsku chaotycznej metropolii. Co ciekawe, już w okolicach Faridabadu, miasta satelickiego Delhi, widać było co jakiś czas rampy metra. Nie mogłem w to uwierzyć, gdyż Faridabad znajduje się 50 km od centrum Delhi, czyli w jednej czwartej trasy, którą jechaliśmy pociągiem. Trzy lata temu nie było jeszcze mowy o robieniu metra w tamtym kierunku.

   Jeden z grobowców należących obecnie do kompleksu Humajuna oznajmił naszym oczom stację Nizamuddin. Oczywiście grobowiec muzułmańskiego mistyka nadał całej stacji dość silnie muzułmański charakter przejawiający się w obecności meczetów dworcowych, a także w silniejszym eksponowaniu napisów w alfabecie arabskim, w języku urdu. Przy wyjściu z dworca znajdował się bazar, gdzie w powietrzu unosiła się muzyka muzułmańskich qawwallija, zaś rój riksz i mężczyzn w białych szatach porywał wędrowca. Ryksze podrożały o jakieś 20% w stosunku do cen sprzed trzech lat. Jak zwykle nie od razu można było znaleźć rykszarza skłonnego wziąć od klienta tylko tą kwotę, którą wskazuje obowiązkowy „meter”. Przejechanie 10 kilometrowego dystansu pomiędzy dworcami Nizamuddin a New Delhi kosztowało 70 rupii, czyli około 4 złotych. Przyjemnie było wjechać na szerokie delhijskie aleje i rozpędzić się do niewyobrażalnych w Agrze prędkości, z uwagi na komunikacyjny horror vacui panujący w większości miejsc poza stolicą kraju. Przed Raj Pathem, w okolicach wyniosłego, Starego Fortu, nasz pojazd zagłębił się w przepiękne parkowe dzielnice. Powietrze pachniało kwiatami. Nie słychać było klaksonów, tak oczywistych wszędzie indziej.

   Ponownie znalazłem się na Pahar Ganju i tym razem dostrzegłem, iż zmienił się jeszcze mniej niż sądziłem. Niestety, z uwagi na okres tuż przed Diwali, najlepsze z tanich miejsc w hotelikach były zajęte. Miałem jednak okazję spotkać znajomych sprzedawców, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż głupio jest wyrabiać sobie markę dobrego klienta zupełnie od nowa. Zdecydowaliśmy się w końcu na hotel „Krishna” tuż nad centralnym placem dzielnicy, którego środek uporządkowano, nie było już na nim stosów łajna i setek ryksz należących do najbardziej nieuczciwych rykszarzy w mieście rozpieszczonych przez zachodnich turystów. Mogłem oglądać znane mi sprzed lat stoiska – punkt malowania henny, cukiernika, inny hotel serwujący na tarasie również kuchnię chińską, małą cukiernię, sklep ze zbożami i z cukrem, artykuły rzeźbiarskie z Varanasi etc. Było już późno, więc przez plac przewijali się wciąż spóźnieni przechodnie, krowy, koty oraz psy. Architektura jak zwykle łączyła echa XIX wiecznej fantazyjności starannie zatartej przez nowoczesne rozbudowy. Liczne tarasy wyciągały się poetycko ku leżącemu sierpowi księżyca.

   Rano odwiedziliśmy znajdującą się przy dworcu restaurację „Capital Hotel” konkurującą z dziesiątkami innych. Jest ona całkowicie otwarta na przydworcową ulicę, gdy więc się odpowiednio usiądzie, można mieć cudowne wrażenie „bycia w podróży” podczas posiłku. Dania w „Capitalu” są bardzo niedrogie, ciężko zatem porównywać ich smak z renomowanymi restauracjami, gdzie trzeba płacić dwa albo trzy razy więcej. Tym niemniej shahi paneer oraz malay kofta były bardzo smaczne. Nie omieszkaliśmy też skorzystać z słynnego dla tej restauracji chlebka roti, oraz naprawdę znakomitego jogurtowo – mlecznego napoju lassi. Ów napój sprzedawano za całkiem wysoką cenę, ale był on naprawdę znakomitej jakości. Wąsaty właściciel restauracji, siedzący z rachunkowym zeszytem u jej wyjścia, jak zwykle policzył nam trochę mniej.

   Najedzeni skierowaliśmy się niespiesznie przydworcową ulicą w stronę Connaught Place. CP, jak się go w skrócie nazywa, stanowi jedno z głównych centrów Delhi. Składa się z dwóch wielkich kręgów – zewnętrznego i wewnętrznego. Pomiędzy nimi mieszczą się dwa obszerne pasy neopalladiańskiej architektury z pięknymi kolumnadami. Jest to ostatni wielki zabytek brytyjskiej architektury kolonialnej, korespondujący z oddalonym o 4 kilometry Raj Pathem i jego punktami skrajnymi – Bramą Indii i dawnym gmachem gubernatora, obecnie zaś siedzibą Premiera Indii. CP prawie skończono odnawiać, przywracając mu neoklasycystyczną biel. Wrażenie swobody urzekło nas po kotle codziennego ruchu niereprezentatywnych uliczek Agry. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do „Amrit Bookstore”, jednej z najlepszych księgarń w Indiach. Drogę przeciął nam kaszmirski naganiacz, nasz znajomy sprzed 3 lat, o którym do dziś nie wiemy, czy chce nas tylko naciągnąć na zakup drogich tkanin w pobliskim kaszmirskim sklepie, czy też po prostu poczęstować herbatą. Tym razem obraziliśmy tego ekscentrycznego staruszka, nie pozbawionego pewnej poetyckości. Trapieni poczuciem winy zagłębiliśmy się w krainie książek i natychmiast doznaliśmy pocieszenia. Czego tam nie ma! Całe długie rzędy książek o muzyce, o tańcu, o filozofii, o indyjskich wierzeniach, o nauce, mnóstwo powieści, albumów, esejów politycznych, gospodarczych i kulturalnych. Głównym punktem ciężkości są Indie, ale nie brak też innych pozycji. Wśród książek są nie tylko te rdzennie indyjskie, ale też przedruki wydań angielskich i amerykańskich, w nader atrakcyjnych cenach, niekiedy stukrotnie niższych niż w Anglii czy USA. Do tego – co odkryłem dopiero teraz – jest cały duży sektor książek przecenionych. Księgarnia „Amrit” spełnia też marzenia każdego klienta. Jako, że chcę kontynuować moje Hanumanowe rozważania na temat Bogini Matki, szukałem poświęconych jej książek. I znalazłem niemal wszystkie godne uwagi, ustawione w ponętnym, choć zakurzonym rządku. Wybrałem dwie, w tym jedną przecenioną. Interesują mnie też coraz bardziej stosunki Indyjsko – Chińskie – nic zatem dziwnego, że wśród nowości odkryłem opasły tom poświęcony tej tematyce, niestety zbyt drogi póki co, bo kosztujący aż 600 rupii (czyli 36 złotych). Kaja wybrała różne ciekawe pozycje do nauki języka hindi, ilustrowane opowieści o Hanumanie, o cesarzu Akbarze etc. Jak zwykle doszliśmy do wniosku, iż pod Amritę najlepiej przyjechać własnym tirem, po czym wrzucić w niego wszystko, rezygnując po drodze z kilku (na dziesiątki tysięcy) niepotrzebnych pozycji. Nazwa „Amrita” przystaje do tego wrażenia. Oznacza tyle, co „ambrozja”, czyli napój nieśmiertelności, który pijają bogowie.

   Po Amrice udaliśmy się do parku stanowiącego wnętrze CP. Panowała w nim zupełnie globalna atmosfera. Odbywał się jakiś festiwal młodych, co jakiś czas ich występy przerywały tańczące na szczudłach baśniowe postaci. Towarzyszyły im nowoczesne remiksy tradycyjnych i filmowych piosenek, bardzo ładne. Z parkowych trawników można było obserwować to wydarzenie na telebimach. Młodych uczniów delhijskich szkół zapowiadała telewizyjna gwiazda, ubrana w modernistyczne, czarne pendżabi. Byliśmy w zupełnie innych Indiach od tych sunących niepowstrzymanym tłumem przez podmiejskie agryjskie dzielnice. Tutaj widzieliśmy głównie nowoczesne licealistki i studentki, siedzące wraz z przyjaciółmi na trawie, niekiedy oglądające coś na najnowszych modelach laptopów. W Agrze, tak samo jak w wielu miejscach Delhi, łatwo spotkać dziewczyny jeżdżące wraz ze swoimi ojcami, braćmi, mężami na zaprzężonych w woły wozach, albo też niosące na głowach naczynia z mlekiem lub masłem ghee, zupełnie jak w opowieściach o Krisznie i jego gopi. Nie tak wiele jest w Indiach miejsc, gdzie można po prostu usiąść na trawie i zażywać leniwej, sobotniej atmosfery. Zarażeni tą atmosferą poszliśmy do kawiarni Barrista, gdzie mają niezłą kawę. Znów inne Indie – bezprzewodowy Internet, na ścianach zdjęcia z całego świata, mnóstwo młodych, modnie ubranych autochtonów czujących się jak u siebie…

   Po kawie nadeszła godzina zero, czyli wyprawa do naszego przyjaciela Nishanta Sharmy. Jego mieszkanie znajdowało się koło Hauz Khas, czyli dawnych zbiorników wodnych przy średniowiecznym mieście, słabo zachowanym, o nazwie Siri Fort. Obecnie na ledwo wystających ruinach znajduje się piękny park otoczony lubianymi przez delhijczyków dzielnicami mieszkalnymi. Choć Hauz Khas jest oddalony od CP jakieś 11 km nadal mieści się w definicji śródmieścia. Dawniej nie sposób było dotrzeć w te regiony szybko, trzeba było jechać rykszą, lub autobusem jakąś godzinę, a bez przeładowanych ulic 45 minut. Obecnie dotarło tam metro, co nas z Kają zaszokowało, gdyż nie tak już małe w roku 2008 delhijskie metro zwiększyło się obecnie niemal trzykrotnie. Hauz Khas nawet nie jest w połowie trasy na południe z CP. Po wejściu w głąb metra na skrzyżowaniu dwóch najdłuższych linii na Rajiv Chowk, czyli pod parkiem w centrum CP, okazało się, iż rozwój metra ma też swoje złe strony. Była sobota, około szóstej po południu. Wejście do metra przypominało atak na jakąś warowną twierdzę. Setki ludzi szturmowały na każde drzwi miejskiej kolejki. Aby zminimalizować liczbę ofiar, przód pociągu zarezerwowano tylko dla kobiet. Wewnątrz masa ludzka zgniatała się nawzajem z całą mocą. Na każdej stacji dochodzili nowi pasażerowie. Najgorzej było z wysiadaniem. Jeśli do danej stacji dojeżdżała mała ilość osób, nie miała żadnych szans, aby przebić się przez szturm wsiadających. Choć delhijskie wagoniki są całkiem nowe i zrobione we współpracy z Japończykami, już teraz wiele uchwytów urwało się, i wisiało bezwładnie na usiłującymi się ich trzymać ludźmi. Prawdziwy horror! I to wcale nie była żadna awaria, ani – o zgrozo! – godziny największego szczytu. Zapewne dowiem się, co się dzieje w godzinach szczytu, gdyż mam zamiar zamieszkać w Delhi. Z pewnością będę unikał przemieszczania się po metrze z laptopem, gdyż jego „atmosfera” działa obecnie jak dziadek do orzechów.

   Po drodze dzwonił do nas Nishant, ale my najzwyczajniej w świecie nie mieliśmy jak podnieść w górę ręki z telefonem, który zresztą już się nadkruszał. Wreszcie wysiedliśmy, głównie dlatego, że jestem całkiem wysoki i masywny przy przeciętnym Hindusie, oraz dzięki temu, że nie byliśmy jedyni wśród wysiadających na Hauz Khas. Po odczekaniu jakiegoś kwadransa przybył Nishant. Poznałem go przez facebooka (polecam wszystkim) a on dzięki nam stał się uczniem Pandita Dalchanda Sharmy, wielkiego mistrza starożytnego bębna pakhaładż i naszego guru. Nishant okazał się strasznie miłym przyjacielem. Pochodzi z Chaurasiki, miejsca, gdzie szczególnie czci się Krysznę i Radhę, położonego na południe od Delhi, włączającego w swój skład Agrę, Mathurę i Vrindavan. Dzięki położeniu Agry w Chaurasice kultura dworu mogolskiego wchłonęła mistyczno – erotycznego ducha poematów o Radzie i Krisznie.

   Nishant wraz ze swoim bratem uczestniczył właśnie w uroczystej pudży poprzedzającej Diwali, święto ogromnie ważne dla wszystkich Hindusów, a zwłaszcza dla wajsznawów, z uwagi na czczenie w nim przede wszystkim Ramy, siódmego awatara boga Wisznu (ósmy był Kriszna). Wpierw udaliśmy się zatem do domu rodziców naszego przyjaciela, położonego w tej samej okolicy, co dom wielkiego mistrza dhrupadu Fahimuddina Dagara. Jak się szybko dowiedziałem, wielu wielkich muzyków było bliskimi sąsiadami Nishanta, który też uczył się muzyki w każdej wolnej chwili, przede wszystkim gry na tabli (od mistrza Prasanny z Gharany Faridabadzkiej) i na pakhaładżu (od naszego wspólnego guru). W domu powitała nas wspaniała atmosfera. Matka Nishanta udekorowała nasze czoła tikhą, po czym zasiedliśmy w salonie gościnnym i rozmawiając ze wszystkimi zaczęliśmy jedzenie rozmaitych pyszności. Ów kulinarny maraton miał trwać tak długo, jak długo byliśmy goszczeni w Delhi.

   Ojciec Nishanta okazał się przezacnym panem w średnim wieku, z którego emanowało ciepło, dostojeństwo i spokój. Łagodnym głosem zadawał nam różne pytania po angielsku, którego w przeciwieństwie do Nishanta nie znał za dobrze, ale był tak inteligentny, iż raczej trudno było u niego odczuć jakiekolwiek z tym językiem problemy. Podziwiałem zupełnie inny niż u nas, wielorodzinny układ domu Nishanta. Wszystko było tak zaplanowane, aby każdy członek rodziny miał wygodny kontakt z innymi. Oczywiście sercem hinduskiego domostwa jest matka, a rodzicielka Nishanta okazała się być niezwykle ciepłą, serdeczną i mistrzowską w sztuce kulinarnej osobą. Nie była jednakże żadną kurą domową, gdyż była znakomitym autorytetem w dziedzinie astrologii. Oczywiście musiałbym skłamać, gdyby ktoś żądał ode mnie pochwały astrologii. Uważam ją za rzecz mylącą i całkowicie niepotrzebną, od kiedy szczęśliwie mamy do swej dyspozycji astronomię. Tym niemniej w Indiach z krytyką astrologii nie jest tak łatwo. Żaden ślub, albo inne ważne wydarzenie nie mogą się odbyć bez konsultacji z astrologiem. Przypomina to rzymskie fasti – nefasti, czyli podział kalendarza na dni pomyślne i niepomyślne, głęboko zakorzeniony w indoeuropejskiej metatradycji.  Z pewnością szkoda by ją było całkiem odrzucić, choć ciężko mi zrozumieć osoby, którym baśniowa i bardzo antropocentryczna astrologia przesłania prawdziwą naukę o gwiazdach. W każdym bądź razie, gdyby wszyscy astrologowie gotowali tak jak matka Nishanta, z pewnością częściej czytałbym horoskopy.

 Poznałem też przesympatycznego brata Nishanta, który towarzyszył mi w ogrodzie podczas moich sesji dla zaczerpnięcia oddechu. Dowiedziałem się, że Hauz Khas powstało dzięki złączeniu z sobą różnych poddelhijskich niegdyś wiosek. Zrobiono do zgrabnie, zachowując urocze małe świątyńki, placyki ze świętymi drzewami i różne dawne wiejskie instalacje. Z różnych okien dochodziły do mnie niekiedy ćwiczenia muzyków, niekiedy zapierające dech w piersiach swoją doskonałością. Chwilę później rozmawiałem z Nishantem o tym, że lubię Rampur Gharanę i wymieniłem Sulochanę Brahaspati, której głos uwielbiam. Dowiedziałem się, iż jest przyjaciółką rodziny i mieszka nieopodal. Można tylko żałować, iż jej mąż, wielki i prawie nieznany fonografii śpiewak, umarł, gdyż miałbym jeszcze większą inspirację do swoich muzycznych badań. Zupełnie zaszokowany tą informacją cieszyłem się towarzystwem tej kulturalnej i przemiłej indyjskiej rodziny. Poznałem też piękną żonę Nishanta i jego dwuletnią córeczkę, a także żonę młodszego brata Nishanta. Na tym tle wybuchł pewien konflikt, gdyż starsza synowa uznała iż młodsza synowa nie okazuje jej należytego respektu. „Każda rodzina zna takie historie” – powiedzieliśmy Nishantowi i jego małżonce, gdy wieźli nas do swojego domu, usytuowanego najbliżej jak to możliwe posesji rodziców Nishanta. Wystrój mieszkania naszego gospodarza okazał się niezwykle ładny. Panował tam nieład, ale bardzo artystyczny. Był nawet salon muzyczny, gdzie znajdowało się kilka tabli i pakhaładż, oraz gitara. Przebiegłem palcami po strunach. Były nastrojone, co oznaczało, iż nasz gospodarz, choć skarży się na brak czasu, nie zaniedbuje muzyki. Pod stołem o szklanym blacie (Hindusi lubią takie meble, o ile w ogóle używają stołów) wyszperałem ciekawy album o ostatnich radżach i nawabach Indii. Z zaciekawieniem oglądałem zdjęcia ludzi, którzy starali się nadrobić miną brak autentycznej władzy. Wielu z nich, pomimo widocznej częstokroć dekadencji, było najważniejszymi mecenasami muzyki w epoce kolonialnej. Próby ratowania godności dawnych dynastycznych rodów szły w dwóch kierunkach – albo ku maksymalnej, niekiedy karykaturalnej indyjskości (hinduistycznej lub (i) muzułmańskiej), albo ku próbom dogonienia najświeższych mód europejskich ciemiężycieli. Czasem tradycje się mieszały, mogłem więc podziwiać hinduistyczną księżniczkę ubraną jak angielska lady stojącą po części na upolowanym przez siebie tygrysie. Niestety, tygrysi ród w XIX wieku stracił wielu swoich członków gwoli rozładowania frustracji sprowadzonych do roli marionetek dawnych władców Indii.

   Po wieczornej rozmowie na temat naszego wspólnego guru i kiepskiej kondycji odbioru muzyki indyjskiej w dzisiejszych czasach zostaliśmy zaproszeni do pokoju gościnnego z własną łazienką (bardzo indyjską mimo starannego wyposażenia reszty mieszkania). Z balkonu mogłem podziwiać część Hauz Khas z wysoką zabudową, a zewsząd dobiegały mnie dalekie dźwięki muzyki. Powietrze pachniało lasem i różnymi małymi warsztatami, wśród których były też z pewnością pracownie lutnicze.

 

Ciąg dalszy nastąpi…

 

Zobacz inne rozdziały dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *