Czas na Tagora i krykiet. Dziennik indyjski 46

 

  Następne kilka dni w całości zdominowały dwa ważne wydarzenia – Krykietowy Puchar Świata, w którym drużyny dwóch bliskich mi krajów miały zmierzyć się w dramatycznej, finałowej rozgrywce,  oraz utrzymany na najwyższym możliwym poziomie 13 Festiwal Nowej Choreografii poświęcony tym razem Tagoremu, którego 150 rocznica urodzin teraz właśnie przypada. Nie zabrakło mi też oczywiście ciekawych i zabawnych rozmów ze studentami z Ganga Nivas na różne, niekiedy wręcz powieściowe tematy…

 

 

   Wpierw jednak, jak to często już bywało, musiałem jakoś powrócić z Agry do Delhi. Nie pierwszy już raz zakupienie biletów kolejowych tego dnia nie należało do rzeczy możliwych. Zdecydowałem się zatem na autobus. Ponad milionowa Agra posiada kilka dworców autobusowych (Agra de facto ma 1,7 miliona mieszkańców, co czyni ją siedemnastą pod względem wielkości w Indiach). Aby wyjechać z niej na północ, najlepiej udać się na dworzec położony przy drodze do Sikandry, nie tak daleko od CIH. Wylądowaliśmy jednakże z Kają w przeciwległej części miasta, niezbyt odległej od Taj Mahalu, zwącej się Imdad. Nauczony sporym już doświadczeniem, oczekiwałem, że i stąd wyjeżdżają autobusy do stolicy. Miałem oczywiście rację, niebawem znaleźliśmy niezwykle malowniczego gruchota, który jednakże był klimatyzowany, co oznaczało bilety droższe o jakieś 30%. Biorąc jednakże pod uwagę ceny przejazdów rikszą, ta oferta nadal była dla mnie opłacalna i, jak sądziłem, wygodniejsza. Kaja miała inne zdanie na ten temat, gdyż jej ostatnie doświadczenia z autobusami AC sprowadziły się do ostatecznego wyłączenia klimatyzacji w mroźnym wnętrzu i nudności spowodowanych duchotą.

   Tym niemniej zdecydowałem się zaryzykować i po nie lubianej przez nas ceremonii pożegnalnej, zasiadłem samotnie we wnętrzu luksusowego pojazdu, który sądząc po wyglądzie jego przedniej części, miał za sobą już niejeden wypadek i nie jedną dobę spędzoną w tanim warsztacie. Kierowca stracił jakąś godzinę na krążenie po Agrze, by wreszcie wylądować na dworcu północnym. Tam, ku mojemu zdumieniu, nie czekaliśmy już długo, lecz ruszyliśmy autostradą do Delhi. Byłem senny, lecz nie zamknąłem oczu dopóki nie przejechaliśmy obok grobowca cesarza Akbara. Miło było zobaczyć po drodze jedno z największych arcydzieł światowej architektury, choć nie tak znane jak Taj! Oczywiście wyobraziłem sobie dawne czasy, kiedy to dwór cesarski podróżował pomiędzy dwoma stolicami – Agrą i Delhi, podobnie jak ja, choć mimo wszystko wolniej. Rozkładano wtedy miasto namiotów, zdublowane, tak by cesarz i inni ważni członkowie ówczesnego rządu mieli już gotową siedzibę po dotarciu do celu dziennego przemarszu.

   Później zasnąłem i obudziłem się w sam raz, bo podczas postoju w środku trasy. Jako, że jechałem autobusem AC, ujrzałem przed sobą murowany zajazd z czystymi toaletami, nie zaś pospiesznie sklecone budki i toalety – murki ukryte w zaroślach. Pomiędzy trawnikami i zaparkowanymi samochodami jeździł jegomość na słoniu, przewożący za drobną opłatą dzieci podróżnych i pozujący wraz ze swoim pupilkiem do zdjęć. Z przyjemnością oglądałem płynne, majestatyczne ruchy największego lądowego ssaka, który co jakiś czas podgryzał gałąź owiniętą trąbą.

   Gdy już wszyscy napiliśmy się herbaty i zjedliśmy jakieś przekąski, spod naszego pojazdu zaczął się unosić dym. Okazało się, iż napędzany odrębnym chyba silnikiem agregat klimatyzacji przestał działać. Kierowca krążył zatem od klapy w bocznej części swojego samochodu do urządzenia obok kierownicy, gdzie z plątaniny posklejanych drutów starał się odtworzyć jakąś pierwotną konfigurację, o ile takowa kiedykolwiek istniała. Trwało to z jakąś godzinę, wreszcie ruszyliśmy bez działającej AC. W pojazdach, gdzie nie można otworzyć okien, jest to niezbyt miłe doznanie. Podróżni zażądali zwrotu części kosztu biletu. Bileter szybko wywiązał się z zadania, lecz zdaniem większości, otrzymaliśmy za mało rupii. Szczególnie jeden jegomość domagał się gromko sprawiedliwości. W autobusie wybuchła niezła awantura. Wreszcie wysiedliśmy przy jakimś posterunku policji, aby domagać się sprawiedliwości w towarzystwie arbitra. Zaczynałem być trochę podirytowany, gdyż chodziło o kwotę 10 rupii (około 70 groszy), a ja przede wszystkim chciałem w końcu dojechać do Delhi, wiedząc, że nie czekają tam na mnie żadne damy dworu z winem i pachnidłami, lecz mój pozbawiony okien pokój w hotelu Ganga Nivas. Wreszcie ruszyliśmy, pogłębiając nasze spóźnienie do dwóch godzin. Gdy autobus wjechał w najbardziej północny zakątek Faridabadu wymknąłem się z niego i dalszą część podróży kontynuowałem metrem. W ten sposób poznałem całą fioletową linię, najnowszą chyba i ogromnie malowniczą. Widać z niej było między innymi ruiny Tuqlakabadu i Lotosową Świątynię. Przy wszystkich innych liniach ta była też najbardziej kręta, gdyż obsługiwała pełen zabytków, osiedli i parków teren pomiędzy rzeką Jamuną, a żółtą linią, zmierzającą do Gurgaonu.

   Tym razem czekało mnie całe mnóstwo spektakli tanecznych w India Habitat Centre. Pierwszy z nich poprzedzał 13 Festiwal Nowej Choreografii. Tańczyło troje tancerzy – Uma Dogra w stylu kathak, Daksha Mashruvala w stylu odissi i wreszcie Vaibhav Arekar w stylu bharatanatyam. Takie zestawienie różnych tańców klasycznych w jednym spektaklu ma swój nieodparty urok, gdyż indyjska miara klasyczności wymaga od każdego z nich pewnego wokabularza pozycji i gestów rodem ze starożytnego traktatu o sztuce teatralnej – „Natyashastry”. Miło było zatem zobaczyć archaiczność bharatanatyam, malarskość kathaku i świątynną prostotę odissi w symultanicznym przekazywaniu różnorodnych znaczeń. Spektakl nazywał się „Ekatatva” i mówił o trzech elementach materii, tak jak je pojmuje hinduizm, czyli o tamasie – rozkładzie, bezwładzie, inercji, radżasie – wzburzeniu, ruchu, czynie, zradzaniu i agresji, oraz o sattwie – pierwiastku spokoju który wypływa z wiedzy i z neutralności działania polegającej na ciągłej słuszności poczynań. W ujęciu tancerzy owe trzy pierwiastki miały tworzyć szakti, moc napędzającą wszystko, utożsamianą najczęściej z boginią Parwati. Choreografia tego występu należała do udanych, wyraźnie jednak odczuwało się brak należnej precyzji w ruchach tancerzy. Paradoksalnie najlepiej sprawdził się dokooptowany w ostatniej chwili do przedsięwzięcia Vaibhav Arekar, będący na tle doświadczonych i niemłodych już tancerek prawdziwym żółtodziobem. Publiczność była nieco rozczarowana, gdyż spodziewała się, iż mamy już do czynienia z występem festiwalowym, tymczasem połączenie oglądanego przez nas projektu z mającym się rozpocząć dzień później znakomitym cyklem choreografii było jedynie przypadkowe.

   Tak czy siak wracałem moją stałą trasą zadowolony. Wpierw przechodziłem ulicą Lodi wzdłuż zamkniętych już o dziewiątej wieczorem ogrodów, następnie skręcałem przy Grobowcu Shafdarjanga w lewo, szedłem aleją Aurobindo, gdzie minąwszy remizę strażacką zagłębiałem się w stacji metra Jor Bagh, nazwanej tak od małej enklawy mieszkalnej otoczonej murami i strażnikami. Żółta linia niosła mnie pod ziemią do Rajiv Chowk, gdzie przesiadałem się na linię niebieską, a raczej na jeden z dwóch jej wariantów. Pierwszy z nich jechał do Noidy, miasta satelickiego, drugi zaś, używany przeze mnie, do Anand Vihar ISBT (czyli „Interstate Bus Terminal”, „Międzystanowy Końcowy Dworzec Autobudowy”). Z tej „międzystanowości” trochę się w Delhi śmiałem, bo o ile na przykład stan Uttar Pradesh przekracza co najmniej czterokrotnie terytorium naszego kraju, to w Delhi można było przejechać w godzinę metrem przez trzy stany – na przykład z Noidy (Uttar Pradesh) do Gurgaonu (stan Hariyana) mijając oczywiście Stan Stołeczny. Metro wyjeżdżało z podziemnych czeluści za stacją Mandi Haus i wtedy mogłem patrzeć się na przyrzeczne dzielnice Delhi, na rzekę Jamunę, oraz biegnącą nie tak daleko od niej główną trasę kolejową na linii północ – południe. Z metra wychodziłem po zjedzeniu kanapki i napiciu się herbaty. Zaraz po opuszczenia ostatniego stopnia schodów otaczał mnie zgiełk rykszarzy i wracających do akademików na motorach i pieszo studentów. Gdy zagłębiałem się w zwartej zabudowie Lakshmi Nagar stawałem się też świadkiem scenek z codziennego życia, prania, zabawy matek z dziećmi, wesołych rozmów zaprzyjaźnionych rodzin… Życie około 22 wieczorem nie zamierało, wiele sklepów i punktów usługowych było jeszcze otwartych. Lecz już o 23 sytuacja zmieniała się drastycznie i dzielnicę ogarniał spokój.

 

 

   Tym razem jednak cały Lakshmi Nagar trawiła gorączka, obecna także w innych częściach Indii. Oto dobiegały końca ćwierćfinały w krykietowym pucharze świata i Indie grały z Australią. Ta ostatnia należy do najmocniejszych i najbardziej nagrodzonych krykietowych drużyn, zatem Hindusi byli naprawdę przejęci. Nietrudno się było bowiem roztrzaskać o słynących z brutalnej gry australijskich graczy. Ja naiwnie sądziłem, iż mecz, który zaczął się o drugiej trzydzieści w południe, z pewnością dobiegnie końca o godzinie dziesiątej. Nic z tego! Gdy wszedłem do Ganga Nivas, większość studentów siedziała przy telewizorze w biurze właściciela akademika, który też wpatrywał się w telewizor jak zaczarowany. Co jakiś czas z gardeł moich sąsiadów wydobywały się radosne okrzyki, albo też panowała ponura cisza. Mało co łączy Indie tak jak krykiet, zatem postanowiłem pooglądać wraz z nimi to sportowe widowisko. A muszę przyznać na marginesie, iż rzadko mi się zdarza oglądać mecze – uważam to za stratę czasu. Nadal nie rozumiem krykieta, lecz z tego co teraz widziałem, wyciągnąłem kilka wniosków. Otóż mecz krykieta dzieli się na dwie połowy. Wpierw jedna drużyna ma kij, później zaś druga. Do tych, którzy mają kij należy zdobywanie punktów, zaś do tych którzy go nie mają należy przeszkadzanie w zdobywaniu punktów. Owo przeszkadzanie polega przede wszystkim na usuwaniu odbijających, których każda drużyna ma kilku, zaś ich ilość w pucharze świata zależy też od powodzenia w poprzednich meczach. Najprostszym sposobem wyeliminowania  odbijającego jest złapanie przepuszczonej przez niego piłki przez zawodnika przeciwnej drużyny, stojącego za nim. Piłką rzuca w stronę odbijającego również zawodnik przeciwnej drużyny i stara się ją podać jak najgorzej, tak aby nie została odbita. Piłka musi wpierw odbić się od ziemi, tak jak w tenisie. Kij odbijającego jest masywnym kawałem drewna, piłka zaś wykonana jest z litej skóry (bez powietrza w środku) i bardzo ciężka. Odbijający najczęściej odbija piłkę nadając jej ekstremalne prędkości wyświetlane w transmisjach z meczów. Piłka zostaje zazwyczaj złapana przez zawodników przeciwnej drużyny, biegających na obrzeżach boiska. Wtedy drużyna, która ma kij, zdobywa minimalną ilość punktów. Gdy jednak piłka ucieknie wyłapywaczom, punktów jest znacznie więcej. Dlatego zachwyt budzą potężne wybicia piłki, która unosi się wysoko ponad głowami łapaczy. Takie wybicie nie zdarza się często, zważywszy na ciężar piłki i kija, oraz na nieprzyjazne intencje podającego. Za odbijającym znajduje się też charakterystyczny domek z drewnianych kijków, który starają się zburzyć przeciwnicy, zarówno łapacze, jak i podający. Drużyna mająca kij w tym samym czasie stara się zająć inne pola boiska, co ma jakieś wciąż dla mnie niejasne znaczenie w punktacji. Pomyłki dają wiele punktów drużynie przeciwnej. Ogromnym błędem jest na przykład złapanie piłki (przez zawodnika pomiędzy domkiem a odbijającym), która dotknęła kija odbijającego. Dlatego w meczach krykieta wiele jest zbliżeń i dokładnych analiz zaistniałych sytuacji, zaś sędziowie mają całą plejadę możliwości popełniania błędów w werdyktach i niekoniecznie są lubiani przez graczy i kibiców. Ogólnie krykiet w swoich głównych zasadach jest ogromnie prosty, jednakże posiada mnóstwo kruczków i przyczynków, na których naprawdę trzeba się znać. Niektóre sytuacje, chętnie eksponowane w filmach, zdarzają się raz na wiele meczów.

   Krykietem rządzi dużo większy indywidualizm, niż większością gier zespołowych, co oczywiście uwielbiają Hindusi, nie będący najlepszymi jeśli chodzi o zamiłowanie do współpracy. Przeważnie w krykiecie widzimy pojedynki podających i odbijających, cała reszta zdaje się mniej istotna.

   W meczu, który oglądałem, kij należał w drugiej połowie do Hindusów. Grali świetnie i dość szybko odrobili punkty zdobyte wcześniej przez drużynę Australii. Gdy to już się stało, otaczający mnie widzowie przestali się ekscytować meczem, co mnie zdumiało. Hindusi, tak bardzo emocjonalni we wszystkim, jako kibice są wysoce racjonalni. Mimo wszystko, już nawet w zwycięskim momencie gry, wciąż jeszcze można było zdobywać, lub tracić punkty w generalnej punktacji. Gdy jednak Hindusi uzyskali prowadzenie, generalna punktacja nie ekscytowała tak bardzo moich studentów – sąsiadów. Wcześniej, abym mógł poznawać ich ulubiony sport, zwolnili dla mnie specjalnie bardzo dobre miejsce. Krykiet, w który mogą grać nawet stosunkowo starzy gracze, nie jest jednakże grą w pełni bezpieczną. Australijski chwytacz dostał w głowę piłką i z jego skroni popłynęła krew. Poważnie kontuzjowany, wrócił mimo wszystko do gry po jakiejś godzinie. Kask na głowie posiada tylko odbijający.

   Nie lubiący Hindusów Nepalczyk Rajkumar kibicował oczywiście Australii i był wysoce rozczarowany ich przegraną, posądzając zakulisowe siły o ustawienie meczu. Zauważył, iż taka sytuacja doprowadza do meczu India – Pakistan w finale, który mieszkańcy obydwu krajów będą chcieli oglądać za wszelką cenę, co stanowić będzie prawdziwe Eldorado dla telewizji, które wykupiły prawo do transmisji z meczów. Jednocześnie moi hinduscy przyjaciele podkreślali, iż krykiet, w przeciwieństwie do piłki nożnej, jest grą pasjonatów, w której nie ma tylu intryg finansowych, co w popularnej na całym świecie piłce nożnej. Najlepsi gracze w krykieta zdobywają pieniądze, którymi wzgardziłby nawet przeciętny piłkarz. Z pewnością w tej opinii kryło się ziarnko prawdy, gdyż w krykiet grają tylko niektóre kraje Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, oraz Holandia i skolonizowane przez nią kiedyś Indie Zachodnie (jeden z archipelagów na Karaibach).

   Pomimo, że nie zgadzałem się z Rajkumarem, tej nocy Nepalczycy nie dali mi tak szybko zasnąć. Przybyli tłumnie, bardzo długowłosi i zachodni w swoich obyczajach, nie dając biednemu Kowshalowi zasnąć. Wpierw urządziłem im krótki fletowy koncert, przy czym skłoniono mnie też do gry na binie, czyli radżasthańskiej wersji aulosa używanej do zaklinania węży i, na Matkę Kobrę!, niezbyt cichej. Później oni zaczęli grać nepalskie ballady, bardzo przypominające te śpiewane przez polskich studentów i licealistów w górach. Wciąż nie mogłem się nadziwić, jak bardzo inni są od Europejczyków i swoich sąsiadów Hindusi z Północy.

   Następnego dnia, choć znalazłem się w Habitacie bardzo wcześnie, z ledwością znalazłem niezbyt atrakcyjne miejsce. Zjawił się prawdziwy tłum, niezwykle rzadko widywany na wydarzeniach kulturalnych w Delhi. Przyczyna była oczywista. Miał zatańczyć Birju Maharaj, największy od dziesięcioleci tancerz kathak i przy tym genialny nauczyciel. Mało kto zrobił równie wiele jak on dla kultury indyjskiej w czasach po odzyskaniu przez kraj niepodległości. Widziałem go jak tańczył trzy lata temu, byłem też świadkiem odwołania dwóch programów, które miał wykonać. Nic dziwnego, jego wiek większości osób nie pozwoliłby sprawnie chodzić, cóż dopiero tańczyć. Jego największe uczennice same stawały się już siwymi staruszkami. Trzy lata temu Birju Maharaj zachwycił mnie, lecz zdawałem sobie sprawę z tego, jak wielu elementów tańca musi już unikać. Tym razem było inaczej. Maharaj i jedna z jego największych uczennic, Saswati Sen, przygotowali choreografię w pełni odnoszącą się do poezji i fragmentów dramatów Tagorego. Mistrz tańczył dwukrotnie niezwykle trudne układy. Gdy go oglądałem, nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Mało kto, kiedykolwiek, może oglądać równe wyżyny artyzmu! Sędziwy artysta nie miał tym razem żadnych problemów z kondycją. Jego wyobraźnia, precyzja, i sportowa, wyczynowa wirtuozeria nie miały sobie równych. Zapowiedziano go jako żywą legendę i rzeczywiście, te patetyczne w większości wypadków słowa sprawdziły się w pełni! Poezja wielkiego bengalskiego twórcy i filozofa wzbogaciła się dzięki gestom Birju Maharaja jeszcze bardziej. Te minuty spędzone na chłonięciu tańca wielkiego artysty same w sobie warte były wyjazdu do dalekiego kraju i spędzenia w nim choćby wielu lat.

   Po mistrzu (który zaczął spektakl i później jeszcze tańczył w nim ponownie) wystąpiła zupełnie mi nieznana tancerka związana z rodem Mistrza z Lucknow Gharany. Była to gruba, starsza kobieta, zaś trzeba dodać, iż wielka tusza w kathaku zdarza się nieporównanie rzadziej niż w innych tańcach indyjskich. Zatańczyła ona scenę z Mahabharaty, kiedy to prawy Judhishtira (czyt. Judhisztira)  wpadł w kleszcze hazardu i przegrał wszystko w kości z Shakunim (czyt. Szakuni), który nigdy nie przegrywał. Najważniejszą i najbardziej bolesną przegraną była żona Judhishtiry i jego wielkich braci (miała pięciu mężów), Draupadi. Shakuni i Duryodhana, chcąc poniżyć swoich krewnych i jednocześnie konkurentów w walce o tron, wywlekli Draupadi i chcieli ją obnażyć na oczach wszystkich. Nowszy dodatek do Mahabharaty zawiera w sobie historię, jak to bóg Kriszna uczynił sari Draupadi nieskończenie długim, aby uchronić swoją przyjaciółkę i wyznawczynię. Tagore najwyraźniej pominął ten dodatek w swoim poemacie, przez co opowieść nabrała bardziej jeszcze surowego i dramatycznego charakteru. Przypominająca kulę mistrzyni zatańczyła to wszystko, czyli przerażenie Draupadi, grę w kości, oraz otaczającą pałac burzę z tak ogromną siłą wyrazu i kunsztem, że nie mogłem zamknąć ust, które opadły mi pod wpływem szoku. Nawet wielka Saswati Sen, występująca zaraz po pani Maharaj, nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, choć też oczywiście zaofiarowała widzom sztukę najwyższego rzędu. Na koniec tańczyli jej z kolei uczniowie, a przedstawili jedną z bardziej znanych historii teatralnych Rabindranatha, mówiącą o niedotykalnej, którą ogromna mądrość uczyniła niemal królową i o jej odrzuceniu z uwagi na pochodzenie. Na koniec, „źle urodzona”, spotyka sadu (wędrownego mędrca – ascetę) i pogrąża się w medytacji, dowodząc tym samym swojej wyższości ponad ludźmi  żyjącymi dla gry pozorów. W czasach, gdy Tagore napisał ową historię, była ona bardziej niż szokująca. Przeciwstawienie pariaski wszystkim wysokim kastom, ukazanie jej w „męskiej roli osoby oświeconej” świadczyło o ogromnej odwadze i dobroci wielkiego Bengalczyka. Birju Maharaj i jego uczennice tak mnie oczarowali, iż wracając przez piękną architekturę Habitatu znalazłem w niej jeszcze więcej artyzmu i od tego czasu za każdym razem tak się dzieje! Sztuka jest jedna, architektura, taniec, muzyka etc. to tylko różne media, przez które się ona wyraża.  

 

 

   Następnego dnia pokazała się druga ważna szkoła tańca kathak. O ile Birju Maharaj wraz z uczniami należy do Lucknow Gharany, promującej snucie malowniczych i nastrojowych opowieści, o tyle Rajendra Ganghani jest jednym z głównych przedstawicieli Jaipur Gharany, rozmiłowanej w abstrakcyjnym rytmie. Sam mistrz nie tańczył, pozostawiając swoją choreografię zdolnym uczniom. Wykonania doglądał usadowiony pomiędzy muzykami grającymi akompaniament, co jakiś czas wyliczając szczególnie złożone rytmy. Jego uczniowie uczynili z nich swego rodzaju zabawę, podawaną sobie nawzajem niewidzialną piłkę rytmicznych metamorfoz. W ich wykonaniu początkowo zabrakło mi dokładności innych elementów tańca, zdawało się, iż skupieni są głównie na coraz bardziej wirtuozerskim tupaniu. Jednakże jakość rytmicznych związków szybko przekonała mnie do tego projektu. Wśród muzyków zasiadali między innymi spokrewnieni z rodem Ganganich Saxenowie. Jeden z nich jest najwybitniejszym teoretykiem estetyki rytmu w Indiach i działa w Sangeet Natak Akademi, pod której patronatem wydał wiele książek o teorii rytmu. Niestety, instrumenty były nagłośnione powyżej dopuszczalnego poziomu i poszczególni instrumentaliści podbijali stawkę, żądając od będących zwolennikami umiarkowania akustyków Habitatu coraz większej ilości decybeli. Stanowiło to dla mnie ogromnie smutną rysę w tym twórczym projekcie.

   Nie wiem, czy projekt Rajendry Ganganiego odnosić się miał do twórczości Rabindranatha Tagore. Można było jednakże skojarzyć go ze swobodną szkołą artystyczną, co byłoby nawiązaniem do projektów edukacyjnych bengalskiego noblisty.

   Tancerzy związanych z estetyką Jaipuru poprzedził występ w stylu tańca satriya, przygotowany przez mistrzynię Ranjumani Saikię, która podobnie jak Birju Maharaj parokrotnie przedstawiła samodzielne choreografie, resztę pozostawiając wybitnym uczniom. Do tej pory miałem raczej niskie zdanie o satriyi. Uważałem ów styl za ludowy taniec Assamu, ze względów politycznych i nacjonalistycznych na siłę włączony do grona klasycznych tańców Subkontynentu. Grupa Saikii pokazała jednakże, jak nośnym narzędziem sztuki może być styl assamski. Ujrzałem opowieść kosmologiczną, opartą na filozoficznych przekonaniach Tagorego, będących postępem wobec tępej dewocji wielu członków inteligencji indyjskiej w czasach kolonialnego zniewolenia. Tancerze przedstawili wpierw elementy mitycznie pojmowanej rzeczywistości, przy czym do gun, pierwiastków prakryti (czyli sanskryckiej materii) dodali też bogów planet. Swoją taneczną opowieść zakończyli koncepcją boga, który istnieje tylko dzięki temu, iż ma swojego odbiorcę, czyli inteligentną osobę obserwującą jego dzieło. Spektakl zakończył się ukazywaniem przez człowieka własnej wspaniałości i dumy z istnienia. Choć nie jestem teistą, taka postawa wydała mi się bardziej wartościowa, od dogmatu wszechmogącego stwórcy i ludzi realizujących jego wolę w formie swoistego testu. Nie wiem, na ile to co przedstawili tancerze satriyi miało związek z rzeczywistą myślą Tagorego. Był to bardzo płodny twórca, malarz, filozof, pisarz, polityk i kompozytor w jednej osobie. Osobiście uważam, iż w żadnej z tych dziedzin nie zyskał pełnej doskonałości, więc nie znam wszystkich aspektów jego działalności. Takie były czasy – koniec ery kolonialnej i paląca się bardzo przyćmionym światłem myśl indyjska, z tej nieco wątłej perspektywy przyjmująca też wartościowe i bezwartościowe wpływy Zachodu.

   W krykiecie tymczasem zbliżały się półfinały. Pozostał jeszcze mecz uważany za czystą formalność. Sri Lanka nie miała szczęścia w tych zawodach. Podchodziła zatem do swojego ostatniego, zdaniem ogółu meczu, z niezwykle niską generalną punktacją. Jej przeciwnikiem była Anglia, drużyna mogąca się poszczycić największą krykietową przeszłością, nawet jeśli nie będąca w szczytowej formie, to jednak bardzo groźna w grze na równych zasadach, cóż dopiero w ataku ze straconych pozycji. Tymczasem niska generalna punktacja sprawiła, iż w swojej połowie meczu Sri Lanka nie mogła stracić ani jednego odbijającego. Zwykle traci się ich sześciu. I stała się rzecz niewiarygodna. Odbijający Sri Lanki nie dał się pokonać przez niemal cztery godziny. Jeden człowiek z drewnianym kijem dokonał rzeczy niezwykłej, która byłaby nie do uwierzenia w żadnym filmie (a powstało ich w Indiach o krykiecie wiele). Wszyscy byli zaskoczeni tym meczem, który stał się z pewnością główną legendą Pucharu Świata. U Hindusów radość z pięknej gry Lankijczyków mieszała się z rozczarowaniem, bowiem nieoczekiwane zwycięstwo sąsiadów sprawiło, iż pojedynek Indie – Pakistan nie miał być ostatnim meczem mistrzostw. Trzeba było się jeszcze zmierzyć z drużyną Sri Lanki, która – przyparta do muru – potrafiła robić rzeczy niezwykłe i nieoczekiwane.

   Ostatni dzień Festiwalu Nowej Choreografii wypełniły projekty związane z mohiniyattam i manipuri. Tym razem tańczono tylko do kasety, jednakże urzekały bogate, niezwykle skomplikowane choreografie. Mohiniyattam przybył prosto z ojczystej Kerali, za manipuri odpowiadał główny mistrz tego tańca bazujący w Sangeet Natak Akademi. Manipuri, pochodzące z Manipuru, wydaje mi się również nieco kontrowersyjną stylistyką, podobnie jak satriya. Tym niemniej podobało mi się użycie w tańcu dwóch zupełnie niemal niezależnych od siebie idiomów tego tańca – wojennego i lirycznego. Dzięki szybkości i znakomitemu zgraniu tancerzy, rażąca niekiedy prostota manipuri została zatarta.

   Gdy wróciłem do akademika, Kowshal zagadał mnie na temat kobiet. Jak u wielu młodych Hindusów dojrzewał w nim konflikt pomiędzy konserwatywną tradycją a nowoczesnością. Związki damsko – męskie u młodzieńca rozpoczynającego studia były w tym wypadku szczególnie istotnym elementem. Początkowo plan mojego sympatycznego sublokatora był prosty – wpierw edukacja, skupienie się na niej bezgraniczne, bez oczywiście żadnych romantycznych historii, szkodzących wiedzy, jak mówią mędrcy. Później zaś zdanie się na wybór rodziców co do małżonki. Jednakże Kowshal po raz pierwszy w życiu trafił do koedukacyjnej wszechnicy i zauważył podświadomie, iż kobieta nie jest obiektem, który oddawany zostaje przez jej rodziców mężczyźnie jako kolejne świadectwo dojrzałości. Zetknął się z zalotnymi, delhijskimi dziewczynami, które jednocześnie nie bały się książek i osiągały w dziedzinie nauki niekiedy znacznie więcej, niż płeć wybrana przez hinduistycznych i muzułmańskich teologów. Kowshal nie wiedział, co mu podpowiada intuicja, więc ja mu trochę pomogłem. Stwierdziłem, iż aranżowane małżeństwa przynoszą też opłakane skutki, że rodzice nie zawsze mają rację. Najważniejszym jednakże jest to, iż kobieta nie jest przedmiotem, który ojciec ma prawo przekazać w ręce innego mężczyzny. Kobieta nie jest także złowrogim żywiołem przeszkadzającym macho w nauce. „Po pierwsze” – zauważyłem, – „to właśnie ty możesz jej przeszkadzać w zdobywaniu wiedzy, a po drugie, kobieta to nie tylko płodność i ładny wygląd – możesz poznać sympatyczną studentkę i uczyć się wraz z nią, a miłość, jeśli zaistnieje, tylko wam w tym pomoże. Możecie współpracować, jeśli chodzi o dzieci i kuchnię, nigdzie nie jest powiedziane, iż to akurat kobieta powinna za to w pierwszym rzędzie odpowiadać.” Kowshal poczuł się tym trochę zbity z tropu, choć przypuszczam, iż był na tyle wrażliwym człowiekiem, iż sam formułował podobne wnioski, być może słabo uświadomione. Na korzyść aranżowanych małżeństw przytoczył tradycję i efekt niespodzianki. Wielu Hindusów uważa, nieco absurdalnie, iż niedobrze się związać z kobietą, którą znało się przed ślubem. Przekonując Kowshala starałem się nie być jednostronny i opowiadałem mu też o problemie rozbitych rodzin w cywilizacji Zachodniej. On z kolei z lękiem zaczął mi opowiadać o bardzo częstych w Indiach samobójstwach z miłości. To z kolei mnie trochę przestraszyło, bo rzeczywiście, bardzo emocjonalnym Hindusom taki rodzaj śmierci przychodzi bez trudu. Zacząłem więc wyjaśniać mojemu sublokatorowi fakt, iż dziewczyna nie umiera od razu z radości, gdy jakiś chłopak wyzna jej swoją miłość. Ma przecież ogromnie wiele do stracenia, zwłaszcza w ogromnie wciąż niesprawiedliwej dla kobiet kulturze hinduistycznej, czy muzułmańskiej. Pełen rozterek Kowshal poszedł wreszcie spać, ja zaś na wszelki wypadek dodałem, iż moje rozważania miały charakter ogólny, natomiast zalotna dziewczyna, którą poznał niekoniecznie chce z nim trwałego związku, więc żeby uważał… („Nie życzę sobie żadnego skakania z górnej części pomnika miłości, Taj Mahalu” – dodałem w myślach.). „Najlepiej wpierw się zaprzyjaźnij z kobietą, znajdź nie na siłę wspólne dla was tematy, inne niż posiadanie potomstwa. Mówi się o samobójstwach z miłości, ale to nie miłość w nich zabija, lecz egotyzm. Zakochanemu facetowi wydaje się, iż jest wspaniały sypiąc pochlebstwami pod adresem obiektu swoich westchnień. Tymczasem często w ogóle nie zna on osoby, w której się zakochał. Gdy dziewczyna rozmyśla nad matematyką albo ekonomią, i jest zła i zmęczona, mówienie o kształcie jej nosa potrafi być męczące, jeśli nie wręcz obraźliwe. Nie ma w tym nic przyjaznego – bezsensowne komplementy mogą być odbierane jako wrogie. Kobieta może być lepsza w ekonomii niż ty, więc uszanuj jej wiedzę, a nie tylko kształt jej nosa. Podobnie też jak mężczyzna może próbować sił w różnych związkach, nie musi być wcale dziewicą, gdy w końcu zdecyduje się na ślub”. To ostatnie stwierdzenie nieco rozbudziło Kowshala, wolność seksualna kobiet, którą przyznaje się pobłażliwie mężczyznom, była tematem szokującym subkontynentalnych mężczyzn (z podobnymi reakcjami spotkałem się też na Sri Lance). „Ale ona będzie wtedy myśleć o poprzednich związkach, no i ja też” – stwierdził zaszokowany Kowshal. „Miłość bez zaufania nie jest warta swojej nazwy” – powiedziałem już przez sen, – „ale pamiętaj też, że twoi rodzice są tylko ludźmi, a wiek nie zawsze uczy mądrości. No i jeśli chodzi o ten cały Taj Mahal, to lepiej go oglądać po ślubie… Shubhratri, dobranoc…”. I tak w końcu zasnąłem, pozostawiając Kowshala z jego rozmyślaniami.

  

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

4 Odpowiedzi na “Czas na Tagora i krykiet. Dziennik indyjski 46”

  1. ciekawe że w kulturze Azji bo w lepiej mi znanych Chinach jest podobnie. Mądrość zawsze rzekomo skutkuje spokojem takim zenem a przecież mądrość może też szarpać człowiekiem pewne problemy się objawiają w swym beznadziejnym skomplikowaniu a jednocześnie rozwiązać je często trzeba szybko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *