Dziedzictwo Beethovena

 

28 września 2018 roku Wrocławscy Filharmonicy rozpoczęli w Narodowym Forum Muzyki swój sezon artystyczny. Grali zachwycająco, choć w poprzednim sezonie doszedłem do wniosku, że z szefem artystycznym, dyrygentem Giancarlo Guerrero stać ich naprawdę na wiele, to i tak wychodziłem z NFM pod wpływem pozytywnego szoku. Orkiestra stała się jeszcze bardziej dokładna, elastyczna barwowo i kolorystycznie, czuła dynamicznie. Część solistów – rogi, flety i trąbki, koncertmistrz rzecz jasna – grała z zapierającą dech w piersiach wirtuozerią i perfekcją. Sądzę, że pod wpływem nadchodzącego sezonu będzie coraz głośniej o Wrocławskich Filharmonikach na świecie, bo inaczej się nie da. Poziom jest naprawdę wysoki.

 

Tytuł koncertu „Dziedzictwo Beethovena” był od strony programowej bardzo wygodny. Prawie wszystko w muzyce, co stało się po śmierci Beethovena jest bowiem jego dziedzictwem. Nawet rewolucja atonalna, dodekafoniczna i serialna, która też zresztą stanowiła swego rodzaju krytyczną dyskusję z idącym za Beethovenem romantyzmem, okazała się być tylko wyspą na morzu romantyzmu, postromantyzmu i neopostromantyzmu. Oczywiście dziedzictwo Beethovena znajdziemy też w jazzie, w muzyce popowej i rockowej. Budowanie napięć i gwałtownych emocji a la Beethoven nie jest też obce muzyce elektronicznej, zarówno tej klasycznej, jak i tej bardziej popularnej. Beethoven jest tak mocno wbudowany w naszą cywilizację, że chyba każda wrażliwa muzycznie osoba zna choć fragment jego dzieła na pamięć, nie tylko wiodące tematy, ale też niektóre przetworzenia, w który Beethoven był chyba największym mistrzem wszechczasów. Wykonawstwo muzyki dawnej też nam się „beethoveni”, gdyż następuje w nim zwrot do romantyzmu, o czym świadczą choćby crescenda w Bachu pod batutą legendarnego Gardinera. No i fakt, że być może jego historycznie poinformowane Beethovenowskie płyty są jeszcze lepsze od tych Bachowskich.

 

Pejzaż z upadkiem Ikara Pietera Bruegela Starszego. Beethoven – Dedal skazał na toń zapomnienia wielu swoich epigonów. Nie on oczywiście ponosi winę za to, że próbowali przyczepić sobie jego skrzydła. Jednakże Brahms odbył z nimi daleki lot bez przykrej sytuacji, która – jak widzimy na obrazie – przytrafiła się innemu, siłą rzeczy nam nieznanemu kompozytorowi. 

 

Koncert zaczął się od muzyki Antonína Dvořáka (1841–1904). Usłyszeliśmy Karnawał – uwerturę koncertową op. 92. To lekkie dzieło, pełne ludowych tematów zestawionych na mocy kolażu. Ważną rolę do odegrania mają tu rozmaite instrumenty perkusyjne. Wrocławscy Filharmonicy zagrali rzecz całą świetnie, ale czekaliśmy na kolejne, znacznie ważniejsze artystycznie atrakcje.

 

Interpretacja II Koncertu skrzypcowowego op. 61 ze znakomitym skandynawskim skrzypkiem Nikolajem Znaiderem okazała się być znaczącym krokiem w naszym rozumieniu twórczości sławnego polskiego modernisty. Znaider grał rewelacyjnie – szerokim, chłodnym dźwiękiem, bardzo klasycznie. Każdą frazą podkreślał architekturę koncertu, unikał zaś prostej emocjonalności. Jednocześnie temperatura jego gry rosła stopniowo, bardzo przemyślanym łukiem, w całym trakcie koncertu. Nie mam pojęcia jak tego dokonał, ale w brzmieniu jego skrzypieć jakby wschodziło słońce. Zaczął w ciemności, skończył zaś o świcie. Wrocławscy Filharmonicy grali wręcz magicznie. Swobodnie kreowali przestrzeń, w której odzywały się poszczególne sekcje orkiestry, doskonale zróżnicowane barwowo i dynamicznie. Gęsta instrumentacja Szymanowskiego przestała być kleistym gąszczem, lecz stała się przejrzystą, doskonałą strukturą. Spieniona secesja a la Mucha czy Wyspiański, którą często narzuca się stylowi Szymanowskiego stała się nagle elegancją modernizmu, idącą bardziej w stronę Miesa van der Rohe niż Chagalla. Ograniczona została też ewentualna ludowość drugiego koncertu. Muzycy celowo unikali nasuwających się czasem w tym dziele odniesień do Podhala. To był nowoczesny Szymanowski, a jednocześnie rzeczywiście bliższy Beethovenowi niż zazwyczaj. Zwłaszcza w pierwszych epizodach koncertu dosłuchałem się pewnych ech Beethovenowskich przetworzeń, których zazwyczaj się u Mistrza z Atmy nie słyszy. Znaider zagrał na bis Jana Sebastiana Bacha. Wybrał spokojny i refleksyjny fragment z jego solowych skrzypcowych cykli, nie rozpoznałem zatem dokładnie, co to było. Ale grał przepięknie, wydobywając z absolutnej ciszy figury przetworzonego przez genialną matematykę tańca i oddając go z powrotem milczeniu wszechświata. Swoją drogą koncert Szymanowskiego dedykowany był wielkiemu skrzypkowi i przyjacielowi kompozytora Pawłowi Kochańskiemu.  Ów, gdy wykonywał go na prapremierze w II RP, ledwo mógł stać z uwagi na osłabienie chorobą nowotworową. Ta sytuacja odbiła się szerokim echem we wspomnieniach muzyków i melomanów tamtych dni. Ja, tego samego dnia rano, żegnałem zmarłego na raka przyjaciela, wybitnego naukowca. Ślad obecności Kochańskiego odbity w koncercie Szymanowskiego w związku z tym dodatkowo ogromnie mnie poruszył.

 

 Na koniec koncertu mieliśmy I Symfonię Johannesa Brahmsa, pomnik nieskrywanych Beethovenowskich inspiracji. Brahmsowi zresztą zarzucano, iż napisał oto X Symfonię Beethovena i użył na drugi temat swej symfonii tematu wziętego bezpośrednio z IX Beethovena. Cóż – Brahms był w dużej mierze epigonem mistrza z Bonn, ale był także największym symfonikiem żyjących po Beethovenie, zapewne właśnie dzięki temu. Do języka Beethovena wprowadził niemal przekorny niepokój, swego rodzaju skradanie się przez labirynty dźwięków, po których sam Beethoven kroczył pewnie i z otwartą przyłbicą, jako że sam je na ponad 200 i więcej lat skonstruował, niczym mityczny Dedal. Do tego jest u Brahmsa egzotyczna niemal świetlistość. Niektóre Brahmsowskie tematy i zderzenia dźwięków kojarzą mi się z modalnością klasycznej muzyki Indii. To jest najpewniej podobieństwo zupełnie przypadkowe i niezależne od siebie, choć chciałbym kiedyś spotkać badacza, który postawił sobie pytanie, czy Brahms nie słyszał nigdy indyjskiej ragi. W epoce kolonializmu usłyszenie ragi nie było zupełnie niemożliwe, zaś mająca indyjskie korzenie muzyka balijska zainspirowała przecież Debussiego. Możliwe też, że specyficzne zaplątanie się w egzotycznie i archaicznie brzmiących modalnościach Brahms wziął z muzyki ludowej swojego, niemieckiego świata, którym od strony muzycznej bardzo się fascynował. W każdym bądź razie jest w Brahmsie archaizująca wrażliwość modalna, jakby praindoeuropejska, która jest głównym czynnikiem odróżniającym go od mowy muzycznej Beethovena mimo braku oporów Brahmsa przed wiernym podążaniem śladami wielkiego poprzednika.

 

Doskonałe wykonanie Wrocławskich Filharmoników skłoniło mnie do takich nieco ekstrawaganckich rozważań na temat Brahmsa, ale przecież wracamy co jakiś czas do tego twórcy, warto zatem, nawet w recenzji koncertu, ciągnąć dalej temat tego wielkiego romantyka. Wrocławscy Filharmonicy, pod batutą Giancarlo Guerrero, oczarowali mnie zupełnie doskonałym porządkiem interpretacji, niezwykłą precyzją dynamiczną i świadomym, znakomitym różnicowaniem barwowym poszczególnych głosów i epizodów. Smyczki potrafiły szeptać, płynąć jakby z zaświatów, być przejrzyste na rzecz wejścia innych sekcji orkiestry. Rogi i reszta blachy po prostu olśniewały artyzmem, perfekcją, wybitną grą. Też pojawiały się momenty grane poetyckim półgłosem, co dla blachy naprawę łatwe nie jest. Koncepcja utworu zaproponowana przez Giancarlo Guerrero była nietuzinkowa. Dyrygent wydobył bardzo wiele z otwierających poszczególnie części symfonii motywów pewnego zawieszenia, wchodzenia dopiero w bramy formy. Te momenty są grane rutynowo przez wielu największych dyrygentów znanych z nagrań, w przypadku tej interpretacji mieliśmy do czynienia z głęboko przemyślanym, filozoficznym Brahmsem.

 

 

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *