Dzień Środowiska, czyli zielone Indie. Dziennik indyjski 70

 

   W między czasie porządkowałem swoje rzeczy. Wciąż jeszcze dużo moich klamotów było na stancji na Lakszmi Nagar, gdzie nie mogłem już mieszkać z uwagi na upały. Gdy zaglądałem w tamto miejsce, zawsze witał mnie uszczęśliwiony Kowshal, który z uwagi na zbliżające się egzaminy popadał w coraz silniejszą religijność, objawiającą się w licznych postach i tematach rozmów. Cały Ganga Nivas przypominał teraz statek kosmiczny, do którego wchodziło się przez śluzy z worków. Chodziło w tym o to, aby uzyskać trochę chłodu wewnątrz. Nie było AC, w grę więc wchodziły wiatraki i zasłony nasączone wodą. Efekt był całkiem niezły, nie licząc nieznośnej wprost wilgoci panującej w pokojach, które nie miały okien.

   Ostatnia paczka, którą wysłałem z zaprzyjaźnionej poczty na CP miała w sobie coś artystycznego. Była to torba ze wszystkim, co nie było mi potrzebne i co zdołałem do niej pospiesznie wrzucić, poganiany nieznośnymi kłębami pary unoszącymi się we wnętrzach Ganga Nivas. Urzędnik zaszywający paczki, z którym zawsze gadaliśmy o filmach przy herbacie, które i którą cenił podobnie jak ja, nie mógł się nadziwić pomysłowi wysłania niedbale zapakowanej torby na inny kontynent (bądź co bądź). Znalazło się w niej trochę kurt, których nie zdążyłem wyprać, trochę książek, które ostatnio przeczytałem, zakurzone buty, płaszcz, który przeleżał u Kai w Agrze, przypadkowo wymieszane kadzidła, oraz trochę fletów odpornych na rzucanie torbą. Obok tego mapy, ręczniki, szaliczki, parę filmów w edycjach bardzo ekonomicznych… Okazało się, że paczka jest o kilogram za ciężka, więc parę razu wchodziłem do części poczty dla pracowników, aby przy wadze elektronicznej ocenić, co chcę wysłać, a co zostawić.

   Dzień Środowiska miał miejsce 5 czerwca. Dowiedziałem się o nim po drodze, na urokliwej ulicy Max Mueller Margh, biegnącej wzdłuż jednej ze ścian Lodi Gardens i wiodącej między innymi do IIC, Aliance Francaise, siedziby UNESCO, etc. Ogrodnik w obdartym ubraniu, wynoszący właśnie liście na stos pod murami jednej z rezydencji znajdujących się po drugiej stronie ulicy, zawołał za mną przyjaźnie „Szczęśliwego Dnia Środowiska!”. Uśmiechnąłem się – kto wie, może właśnie w Hindusach ONZ znajduje najsolidniejszych propagatorów dni poświęconych różnym ważnym zagadnieniom współczesności. Chowając z powrotem do kieszeni papierosa, którego właśnie miałem zapalić (świętujący właśnie Dzień Środowiska ogrodnik wciąż patrzył za mną z szerokim uśmiechem na pooranej słońcem twarzy), postanowiłem, iż sprawdzę kiedyś listę światowych dni i też będę składał znajomym i nieznajomym podobne życzenia, no chyba, że jakiś dzień nie przypadnie mi do gustu. Dzięki zaangażowaniu ogrodnika w działalność ONZ dowiedziałem się też, dlaczego właśnie odbywa się to, na co idę, czyli pokaz filmów o ekologii w Habitacie.

   Gdy wszedłem do kompleksu Habitatu, szybko zorientowałem się, iż pokaz filmów nie jest jedyną inicjatywą na Dzień Środowiska. Na dziedzińcach pełno było plansz z różnymi tabelami i zdjęciami, zaś w otwartym amfiteatrze mieszczącym się niedaleko wejścia do Eatopii odbywały się happeningi zainspirowane tematyką środowiskową. Brakowało im trochę publiczności, zatem grupka aktorów podeszła do mnie, aby zachęcić mnie do udziału w ich artystycznym przedsięwzięciu. Choć dzięki niezwykłym, futurystycznym kratownicom ze szkieł, blachy i luster na dziedzińcach Habitatu było znacznie chłodniej niż na ulicach Delhi, stwierdziłem, iż póki co chciałem zobaczyć filmy.

   Wyświetlano je w większej Sali Habitatu, która była zapełniona do połowy. Pomiędzy filmami przemawiali młodzi działacze ekologiczni, niektórzy mający już na swoim koncie wielkie osiągnięcia. Większość z nich przyjechała z Mumbaju, część była z Delhi. Byli to starannie wykształceni ludzie, mówiący po angielsku dowcipnie i zajmująco. Mumbajskie kierunki studiów skupione na zagadnieniach ochrony środowiska musiały być na niezwykle wysokim poziomie i uczono na nich chyba też retoryki, bowiem dawno nie słuchałem tak dobrych mówców.

   Zanim zobaczyliśmy film o rekinie wielorybim, przemówił młodzieniec z wąsikami i brodą w stylu muszkietera. Wpierw kazał wszystkim zgromadzonym zrobić sztuczkę z rękoma. Nie lubię takich interaktywnych prezentacji, ale ulegając sile perswazji mówcy przyłączyłem się do zabawy. Okazało się, iż sztuczki nie da się wykonać poprawnie i że mówca oszukał nas. Zrobił to celowo, aby przejść do zagadnień walki z korupcją mającą miejsce przy projektach oczyszczania rzeki Jamuny na odcinku delhijskim. Okazało się, iż utopiono w tym już ogromne sumy, nie tylko jak na Indie, zaś nie było widać żadnych pozytywnych efektów. Mówca był głównym specjalistą z ramienia indyjskich organizacji ekologicznych zajmującym się tą sprawą. Powiedział jednakże, iż głównym problemem w tej sprawie nie jest sama korupcja, lecz brak świadomości ekologicznej u ludzi. Aby to zilustrować, poprosił publiczność o to, aby osoby zamieszkujące w Delhi więcej niż rok podniosły ręce. Ogromna większość to uczyniła. Następnie spytał o to, kto widział Jamunę w Delhi. Ku mojemu zdumieniu, podniosła się znacznie mniejsza ilość rąk, choć w stolicy Indii nie brakuje przecież mostów, w tym przepraw metra i kolejowych. Padały następne pytania. Osób, które kiedykolwiek podeszły do brzegów Jamuny była tylko garstka. Należałem do nich, w przeciwieństwie do niemal wszystkich mieszkańców Delhi zgromadzonych w Habitacie z uwagi na Dzień Środowiska.

 

 

   Dokonawszy tej prezentacji mówca stwierdził, iż w tym tkwi główny problem. Nawet jeśli niektórzy ludzie interesują się ekologią, to przeważnie są przyciągani przez modne tematy i przy nich tylko zostają. Lasy deszczowe, puszcza Amazońska, ochrona pandy etc. przesłaniały ekologiczną codzienność, czyli nasze otoczenie, o które też należało dbać i za które my przede wszystkim odpowiadaliśmy. Bez tej świadomości żadne działania ekologów nie mają sensu, brak im bowiem wiedzy i poparcia w mieszkańcach regionów, których środowisko jest zdegradowane. Uśmiechnąłem się nieco zarozumiale, bowiem w przeciwieństwie do większości zgromadzonych wokół mnie delhijczyków angażowałem się w kwestie ochrony terenów zielonych mojego Wrocławia. Choć, z drugiej strony, nie miałem najmniejszego pojęcia, na ile finansowanie projektów ekologicznych w Polsce odbywa się w sposób czysty i przejrzysty. Znając bardzo niską świadomość ekologiczną Polaków i naszą skłonność do przekrętów, mogę podejrzewać, iż i nam są potrzebni specjaliści od wielkich inwestycji ekologicznych, jeśli te pożerając ogromne sumy nie przynoszą widocznych efektów.

   Jeśli chodzi o dużą liczbę delhijczyków, którzy nigdy nie widzieli Jamuny, rzeki znacznie większej od Wisły, nie czułem się zaskoczony. Silne w Indiach rozwarstwienie społeczne sprawia, iż ludzie majętni żyją w odciętych od reszty świata enklawach, poruszają się zaś samochodami z szoferami. Rozglądanie się przez zaciemnione okna samochodów nie jest najwyraźniej w dobrym tonie. Niektóre zaś mosty samochodowe w Delhi nazwałbym pancernymi. Przypominają one struktury militarne, gdzie przez rzekę przejeżdża się wyłożonym metalowymi ekranami rękawem. W ten sposób nie można zobaczyć rzeki, choć nie raz się ją przejeżdża. Oprócz tego ludzie zamieszkujący w atrakcyjnych miastach satelickich, takich jak Noida, czy Gurgaon, mieli tendencje do zamykania się w nich, tak jak choćby Kartikeya, nie mający bladego pojęcia, gdzie jest CP. I jeszcze trzecia przyczyna – wielu Hindusów wciąż żyło w grupach rodowych, podobnie jak to czynią mieszkańcy wsi i małych miasteczek. Częsta wśród nich była dbałość, aby rodzice, dziadkowie, rodzeństwo, wujowie etc. mieszkali w tym samym bloku zabudowy i jeśli to możliwe, mieli biura, sklepy i odwiedzane przez siebie świątynie nieopodal. Jeśli klan jakiegoś delhijczyka nie mieszkał w pobliżu rzeki, nie miał on żadnego interesu, aby ją oglądać.

   Przed prezentacją pierwszego filmu zostaliśmy ostrzeżeni, iż będzie to materiał dość przygnębiający, ale za to później wyświetlone zostaną bardziej optymistyczne reportaże. Film nazywał się „Brzegi Ciszy” zaś jego autorem był Mike Pandey, legendarny indyjski twórca filmów ekologicznych, sytuujący się w ścisłej światowej czołówce. Obrazy i działania Pandeya przyczyniły się do uratowania różnych zagrożonych gatunków w różnych miejscach na świecie. Wziąwszy pod uwagę nazwisko, Pandey był braminem z Północnych Indii i to pochodzącym z warstwy kapłańskiej specjalizującej się w muzyce świątynnej. Mistrzowie dhrupadu, Dagarowie, nim przeszli na islam, też byli Pandeyami. Do Pandeyów należał też Mandal, jeden z głównych dowódców Powstania Sipajów, stracony przez Brytyjczyków. Tym razem jednak Pandeyowie i Brytyjczycy współpracowali, bowiem film został zrealizowany za pieniądze pochodzące ze Zjednoczonego Królestwa.

   Film zaczynał się od wspomnień Mike’a dotyczących rekinów wielorybich, które w dzieciństwie często miał szczęście oglądać na wybrzeżach Gudżaratu, nadmorskiego stanu Indii graniczącego z Pakistanem. Po czym następuje zetknięcie z rzeczywistością – w czasie, gdy Mike dorastał, rekiny wielorybie, największe ryby na świecie, znikały z indyjskich wód. Kolejne sceny pokazują Gudżarat, którego nadmorskie obszary nie są raczej Arkadią dla turystów na kształt Goa. Widzimy wielkie, stare fabryki, opadające niemal w fale, jak latarnie morskie, oraz mieszkańców tych biednych okolic, czyli chodzących w przetartych, skromnych ubraniach chudych chłopów i rybaków.

   Wreszcie spotykamy naszą rybę. Leży na plaży, czekając na oprawienie, zaś mali chłopcy skaczą po tym bezwładnym, kilkunastometrowym gigancie. W wodzie rekin wielorybi rzeczywiście przypomina wieloryba (choć raczej powinno się rzec odwrotnie i nazywać wieloryba „ssakiem rekinim”). Zamiast paszczy pełnej ostrych jak sztylety zębów posiada on sito przesiewające plankton i jeśli nie liczyć jego rozmiarów, jest on niemal tak samo bezbronny, jak niesiony przez wodę wodorost.

   Film mówi nam, iż dawniej rybacy łowili rekiny wielorybie tylko sporadycznie (zważywszy na ich masę – ponad 20 ton, nie była to łatwa sprawa), bowiem można było z nich wydobyć setki kilogramów tranu, cennego paliwa do lamp i smaru do impregnowania łodzi. W pewnym jednak momencie co odważniejsi synowie gudżarackich wybrzeży zdecydowali się wydłużyć sezon połowów, korzystając z okazji, iż rekiny wielorybie odwiedzają Indie po tym, jak ławice bardziej typowych ryb je opuszczają.

 

 

   W kolejnych odsłonach dokumentu wyruszamy rybacką łodzią na łowy. Towarzyszą jej dwie inne łodzie. Widzimy rekina unoszącego się niewinnie na wodzie, nie posiadającego wyewoluowanych genów behawioru odpowiedzialnych za ucieczkę (przed pojawieniem się człowieka, nic nie polowało na te giganty). Dopiero, gdy w grzbiet rekina wbite zostają haki (wystarczy podpłynąć i wbić, nie potrzebne są żadne wystrzeliwane harpuny), ten zanurza się głębiej. I jest to najniebezpieczniejszy moment całych łowów. W tym celu indyjscy rybacy posłużyli się baryłkami. Dzięki doczepieniu ich do sznura z hakiem i rekinem, ryba męczy się w końcu i bezwładnie wypływa z powrotem na powierzchnię. Wtedy można już ją doholować do brzegu, gdzie po krótkim odpoczynku można się zająć jej krojeniem na porcje mięsa i tranu. Baryłki okazały się tak przydatne, iż gudżaraccy rybacy nazywają dziś rekina wielorybiego po prostu „baryłką”.

   Na zakończenie filmu Mike Pandey pokazuje małe manufaktury służące do preparowania mięsa rekina – giganta, oraz żaglowe łodzie, z rodzaju tych pływających wraz z prądami morskimi do Półwyspu Arabskiego od tysiącleci, na które pakuje się ów cenny towar. Dowiadujemy się, iż o ile rybakom płaci się tylko 1,40 rupii za kilogram rekina (10gr), o tyle u nabywcy cena ta wzrasta niekiedy aż czterdziestokrotnie. W tym momencie przestałem się nieco zgadzać z reżyserem. W końcu jakieś 10 ton możliwego do sprzedaży mięsa rekina (są też kości etc) to jakby nie było 14 tysięcy rupii, całkiem niezłe pieniądze w kraju, gdzie wielu mieszkańców stosunkowo drogiej stolicy zarabia poniżej pięciu tysięcy miesięcznie. A, co też zauważył reżyser, jednego dnia możliwe było kilka połowów. Z napisów lecących na zakończenie filmu wynikało iż już w roku 1976 rekin wielorybi został uznany za gatunek chroniony, co nie przeszkadzało rybakom przepłynąć ze zdobyczą przez średniej wielkości port, nie wyglądający na bezludny.

   Zacząłem zatem mieć mieszane uczucia. Z jednej strony otaczali mnie zainteresowani ekologią delhijczycy, z których znaczna część nie widziała nigdy rzeki przepływającej przez Delhi. Z drugiej strony widziałem biednych rybaków, którzy z narażeniem życia sięgali po prawdziwe góry złota, których, oczywiście, wkrótce zabraknie, jeśli dalej nic się nie zrobi w kwestii rekinów. Łowcy „baryłek” raczej na pewno nie znali angielskiego (film był zrobiony po angielsku) nie rozumieli też raczej pojęcia „gatunek chroniony”. Wiedzieli za to zapewne, ile i któremu urzędnikowi ze straży portowej należy dać w łapę, aby łowy mogły przebiegać spokojnie.

   Zacząłem się zastanawiać, czy tak pojęta ekologia nie pogłębia przepaści pomiędzy warstwą średnią i najbogatszą, a żyjącą w zupełnie innym świecie indyjską biedotą, która wciąż była większością. Czy nie ważniejsze byłyby projekty dotyczące choćby zabudowy mieszkalnej? Ta, która wypełniała większość powierzchni Indii wyglądała jak niskie baraki wybudowane z byle jakich cegieł, na pewno nie najzdrowszych dla przebywających w takich murach. Niska zabudowa w przeludnionym kraju oznacza niszczenie każdej dzikiej przestrzeni. Tak też wyglądały centralne Indie – nie kończące się, dość przygnębiające baraki. Innym problemem był brak systemów kanalizacyjnych – nawet w stołecznym Delhi wiele dzielnic obsługiwały rynsztoki, a ludzkie odchody płynące na otwartym powietrzu tuż przy fasadach domów nie sprzyjały chyba ekologicznemu stylowi życia. I tak dalej, i tak dalej… Tym niemniej rekina wielorybiego też oczywiście warto było bronić.

   Następny materiał miał niejako odpowiedzieć na tego typu wątpliwości. Pokazywał on różne prywatne indyjskie szkoły, gdzie wdrażano różne programy ekologiczne. Jedna ze szkół miała system odzyskiwania wody deszczowej, oraz jej ogrzewania dla potrzeb kąpieli za sprawą odpowiednio skonstruowanego dachu i systemów rur w ścianach i pod podłogami. Jedna z uczennic ze szkoły z dumą opowiadała nam o tych wszystkich udoskonaleniach. W innej szkole robiono z kolei zajęcia ekologiczne dla dzieci. Uczono je wrzucać liście i gałęzie do małego kompostownika, oraz wyłączać wiatraki, gdy wystarczy zrobić przeciąg, aby wietrzyć salę. Oglądając to zadrżałem. Wyobraziłem sobie przejęte piękną ideą indyjskie dzieci, które siedzą w rozpalonej do czerwoności duchocie „ratując Ziemię”. Pomyślałem, iż uczącym się ludziom warto jednak stwarzać jak najbardziej komfortowe warunki do pracy, nawet jeśli miałoby to się gryźć z codzienną ekologią. Podobnie kompostownik – z pewnością są lepsze rzeczy, które można robić w szkole, jeśli nie uczęszcza się do wszechnicy rolniczej. Innym pomysłem było robienie z powrotem i ręcznie papieru z zużytych i niepotrzebnych zeszytów. Materiał filmowy był dość szczery i pokazywał uczennice, które dla potrzeb uzyskania papieru polowały na papier. Znów – skupy makulatury nie są znów takim złym pomysłem. Sądząc po tym, ile czasu biedne dziewczynki spędzały przy prasie do papieru, aby uzyskać kilka stron, wydaje mi się, iż przetwarzanie materiałów wtórnych należy jednak pozostawić specjalistom działającym na skalę przemysłową. Smutno mi się też zrobiło, gdy widziałem dzieci powtarzające z zapałem idee, które wtłoczyli weń dorośli. Czyniły to bezrefleksyjnie, bez zastrzeżeń, za to z ogromną pasją. Przypominało to jakąś szkołę religijną. Ekologia to ważna rzecz, ale szkoda odbierać uczniom czas na robienie papieru. Człowiek nie jest zbyt ekologiczną istotą. Od czasu wynalezienia rolnictwa tworzymy wokół siebie sztuczne środowiska. Im jest nas więcej, tym bardziej ograniczamy obszary dzikiej natury. Uczeń spędzający długie godziny nad tym, z czym maszyna dałaby sobie radę w parę sekund, sam w sobie nie jest ekologiczny. Można by rzec, iż ileś tam metrów kwadratowych wyciętego na pola lasu idzie na potrzeby zabawy w robienie papieru, bo przecież wymaga to energii od papiernika – amatora.

   Inne zastrzeżenia miała dynamiczna kobieta siedząca wśród publiczności, która zajmowała się uświadamianiem ekologicznym w szkołach państwowych a nie prywatnych. Zauważyła, iż wszystkie przygotowane materiały dotyczyły szkół prywatnych. Szkoła ze specjalną konstrukcją dachu, dzięki której mamy z deszczu ciepłą wodę, to była jakby inna planeta wobec problemów, z jakimi borykają się szkoły państwowe, gdzie często brakuje po prostu miejsca do nauki (chciałem napisać ławek, ale dzieci często uczą się tam na gołej ziemi). Znów pojawiły się dwa światy. Do tego można jeszcze dodać, iż wcale nie ma tak wielu obszarów w Indiach, gdzie deszcze padają w miarę regularnie przez cały rok. Większa część Indii objęta jest prawem długiej suszy i gwałtownego monsunu. Wówczas dach pozyskujący wodę jest czymś skrajnie absurdalnym, albowiem albo wody nie ma (przez większość czasu), albo jest jej za dużo (często bywa, że monsun uniemożliwia zajęcia). Podczas suszy na dachu przystosowanym do zbierania wody gromadziłby się pył, który trzeba by niemal codziennie usuwać, albo też doprowadziłoby się do zawalenia dachu. Na czas deszczu część instalacji wodnej i tak byłaby zatkana błotem, co znów prowadziłoby do zawalenia dachu, albo innych uciążliwości…   

   Z drugiej strony jednak warto uświadamiać ludzi już za młodu i może w ten sposób robienie papieru przez uczniów ma jednak sens. Zmartwiło mnie głównie to, iż dzieci na filmach powtarzały wiernie wyuczone slogany, nie zaś ujmowały we własnych słowach dlaczego robią to, co robią. Skłonność do wiernego i biernego powtarzania po guru (czy też zwykłym nauczycielu) nie była jednakże w Indiach zawężona tylko do środowisk ekologicznych. Być może, wbrew materiałom filmowym, było odwrotnie, albowiem animujący to spotkanie ekolodzy przemawiali swobodnym i twórczym językiem. Nikt nie czytał z kartki, ani nie wygłaszał oracji wyuczonych na pamięć.

   Następny materiał pokazywał krótkie filmiki reklamowe o oszczędzaniu energii, głównie prądu elektrycznego. W indyjskich realiach wyglądało to dość niezwykle. Na przykład para starszych ludzi siedziała przed jednoizbowym domem – barakiem, mającym zamiast drzwi zasłonę z kawałka brudnego materiału. W środku paliło się światło, w postaci zwisającej na kablu z sufitu żarówki. Było to przeplatane innymi obrazami tego typu. W końcu mężczyzna, siedzący obok żony, wstawał i wyłączał światło palące się w pokoiku za nim. Nie było w reklamówkach o ludziach, którzy włączają agregaty spalinowe, często stworzone naprędce z motocykli, aby uzyskać prąd w tych częstych chwilach, kiedy go nie ma. Nie było spojrzenia na poplątane do granic możliwości kable elektryczne wiszące nad uliczkami prawie wszystkich indyjskich miast, oraz na nigdy nie wymieniane, popękane ze starości korki, które zabijają z pewnością rekordowe ilości elektryków. Tym niemniej rzeczywiście, obok tego wszystkiego, warto oszczędzać prąd.

   Następnie poruszono kilka zagadnień. Pierwszym z nich był fakt, iż pod budowę delhijskiego metra ścięto 40 tysięcy drzew. I to, że nikt o tym nie wiedział, ani nie protestował. Ożywiło to publiczność, z której podniosły się głosy dotyczące tego, iż metro jest bardzo ekologicznym rozwiązaniem. Ze swej strony mogę dodać, iż metro płynęło zazwyczaj pod, albo nad terenami zielonymi, przez co zaoszczędzono wiele drzew, co z pewnością nie miałoby miejsca w naszym kraju na przykład, gdzie zrobiono by rzecz całą najtaniej jak się da, czyli tam gdzie można (wielkie tereny zielone) na powierzchni gruntu. Drzewa ucierpiały zapewne głównie tam, gdzie znajdowały się rozległe zajezdnie metra. Jedna była tuż za Jamuną, przy stacji „Brzegi Jamuny”. Był tam las, choć zupełnie zaniedbany, zaśmiecony, pełen gruzu, zamieszkany też przez grupki koczowników.  Dużo większą jego część pożarło osiedle Commonwealth Games wzniesione dla sportowców, którzy wiedli sportowe zmagania bodajże w roku 2010. To dla nich też spieszono się z metrem. Teraz zapewne owo osiedle z wioski sportowców staje się luksusową dzielnicą miasta, podobnie jak położone w Siri Parku Asiad Village.

   Ostatni film, jaki tego dnia oglądałem, pokazywał bardzo interesujący przykład żywej architektury. Były to mosty z drewniejących pnączy figowców, zakładane nad kanionami w keralskich Ghatach. Miejscowi wieśniacy wytworzyli wielowiekową tradycję tworzenia takich mostów, a sprzyjał im nader wilgotny i ciepły klimat górzystych regionów stanu Kerala. Na filmie wyglądały one imponująco – dzika, zarastająca góry dżungla i wielkie wodospady spadające ławami spienionej wody znad przepaści. Na dokumencie mieliśmy okazję poznać młodą dziewczynę, której dziadek przekazywał tradycje zakładania rosnącego mostu. Aby stał się on w pełni użyteczny, trzeba było trzech pokoleń doglądania i starannej pielęgnacji. Tuż nad i pod nowym mostem mogliśmy podziwiać gotowe już konstrukcje. Wyglądało to trochę na nadmiar, lecz prawdopodobnie co jakiś czas istniejące mosty trzeba zastępować innymi, w końcu roślinom zdarza się chorować i obumierać.

 

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego 

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *