Ghaty Varanasi. Dziennik indyjski 54

 

 

   Zamieszkaliśmy zatem obok jednego z najstarszych i najsławniejszych ghatów Varanasi. „Najstarszy” nie oznaczało wcale bardzo stary… W Keshi najstarsze budowle wywodziły się przeważnie z XVI wieku i cechował je częstokroć styl mogolski, znany moim przyzwyczajonym do Delhi i Agry oczom nad wyraz dobrze. Brak bardzo dawnych budowli tłumaczyło chyba najlepiej przesuwanie się rzeki. Gdy brzeg oddalał się od dawnych ghatów, budowano nowe, te stare zaś, niepotrzebne, skazane były na rychłą śmierć. Gdy rzeka zalewała z kolei część miasta, przyczyna tworzenia nowych ośrodków kultu była tym bardziej oczywista. Tym niemniej ciekaw jestem, czy Varanasi poddane zostało rzeczywiście gruntownym badaniom archeologicznym. Wszelka logika wskazuje na to, iż w gęstej zabudowie dzielnic położonych przy gathach powinna się zachować zabudowa starsza od obecnie funkcjonującej. Mimo to, nic takiego chyba nie znaleziono, gdyż nie uczyniono z tego atrakcji turystycznej.

   Oczywiście stale powtarzane hasło o najstarszym, nieprzerwanie zaludnionym mieście świata i tak byłoby nieprawdziwe. Agra, dawny Agadir mogła być w ten sposób starsza, a nawet i Delhi, bowiem nawet jeśli starożytny gród który w nim znaleziono nie był Indraprasthą, to jednak przecież był. Podbój Indii przez Ariów odbywał się z północnego zachodu na południe i wschód, zatem pierwsi Hindusi znacznie wcześniej budowali miasta w regionie Delhi, niż w okolicach Varanasi. Nic nie wskazuje na jakieś wzmożone budownictwo związane z cywilizacją Mohendżodaro w okolicach Varanasi, mamy je natomiast nie tak daleko od Delhi, w Kurukshetrze, którą epos Mahabharata uczynił polem mitycznej bitwy, a zaczęto go tworzyć być może ponad tysiąc lat przed naszą erą. Cywilizacja Mohendżodaro zostawiła po sobie kilka imponujących miast i prawie żadnych zabytków związanych ze sztuką. Istniała przed Ariami. Na jednej z pieczęci zachowała się postać mężczyzny w pozycji lotosu, tak charakterystycznej dla jogi wiązanej najczęściej z kultem boga Sziwy, boskiego jogina, przewodnika jogi – Iszwara. Ale to w okolicach Delhi i w dzisiejszym Pakistanie, tymczasem to właśnie Varanasi stało się głównym miejscem kultu boga joginów.

 

 

 

   Z drugiej strony nie dziwię się Hindusom i większości turystów, iż chcą widzieć Varanasi aż tak odwiecznym. Jest coś urzekającego w legendach związanych z rzeką – boginią Gangą. Mówi się, iż płynie ona przez wiele światów, jak więc mogłaby podlegać wraz ze swym „najważniejszym miastem” czasowi? Pewien pisarz fantastyczny, bodajże Dan Simons, stworzył nawet w swych książkach obraz poetycko zainspirowany hinduskimi wierzeniami na temat Gangi. Oto wyobraził on sobie rzekę, która przez hiperprzestrzenne portale płynęła przez wiele miast na wielu planetach. Płynąc nią można było się zupełnie zgubić w ogromie wszechświata i nie odczuć zmiany. Tego też oczekują od Gangesu i jego miasta hinduiści. To ich marzenie przyciąga z kolei ludzi z innych stron świata, którzy nie mogą nie patrzeć na Benares nader życzliwych okiem i usprawiedliwiać to, czego nie darowaliby innym indyjskim miastom.

   Ja byłem w tej fortunnej sytuacji, iż nie odczuwałem konieczności zobaczenia Varanasi. Moje najpiękniejsze z nim skojarzenie wynikało z biografii Raviego Shankara. Ten wielki sitarzysta, jeden z największych artystów XX wieku, bez dwóch zdań, starzec wciąż jeszcze żywy i aktywny, obecnie Delhijczyk, w Varanasi przyszedł na świat. Miałem okazję zakupić na DVD program BBC o nim, w którego pierwszej części nie zabrakło też widoków Keshi. Pejzaże tego miasta, przeplatane mądrymi wypowiedziami wielkiego muzyka i, oczywiście, jego muzyką, wywarły na mnie ogromne wrażenie. Wiedziałem jednak też, iż o ile Benares zrodził wielu wybitnych indyjskich artystów, to jednak większość z nich zdradziła go dla innych miast. Nic dziwnego. Varanasi jest średnim miastem jak na Indie – posiada tylko 1300000 mieszkańców. Dla porównania Agrę, plasującą się na 19 miejscu wśród indyjskich metropolii jeśli chodzi o ludność, zamieszkuje 1800000 mieszkańców. Pomimo też tak ogromnej popularności wśród turystów i posiadania jednego z najważniejszych uniwersytetów w Indiach, Benares ewidentnie sprawia wrażenie biednego miasta. Ludzie, nie wyglądający wcale na żebraków, cieszą się z kwot, które w Agrze i Delhi, a już zwłaszcza w Mumbaju, nie wywołałyby nawet wzruszenia ramion. Przy żarłocznych bestiach z Chennaju, benarescy rykszarze wydają się potulni niczym owieczki. A swoją drogą, w Keshi prawdziwe owce wałęsają się wszędzie, tak jakby wieś skrywała się za każdym rogiem. Krów rzecz jasna są niezmierzone ilości. Oczywiście w każdym indyjskim mieście pełno jest zwierząt dzikich i gospodarczych, jednakże w Varanasi ich ilość jest naprawdę przytłaczająca. Powoduje to też deficyt higieny, choć naturalnie jest też wiele piękna w tym, że ludzie z tego miasta mają stały kontakt ze zwierzętami, które ich żywią. Stanowią oni zupełne przeciwieństwo amerykańskich dzieci z wielkich miast, gdzie mięso z hamburgera nie kojarzy się z niczym żywym. Oczywiście wielkookie krowy żywią Benaresczyków mlekiem, nie zaś swoim mięsem.

   Byliśmy zmęczeni, ale po kąpieli w hotelu natychmiast udaliśmy się na przechadzkę po ghatach. Ganges wcale nie był tu tak wielki, jak się spodziewałem. Chyba Jamuna w Delhi jest większa… Mimo to znacznie przekraczał rozmiarem podwarszawską Wisłę, zaś ciągnące się daleko łachy piasku (podobnie jak i przy Jamunie) sugerowały, iż w trakcie monsunów rzeka ta poszerza się co najmniej trzykrotnie. Gdy zastanawiałem się, dlaczego ghaty są tylko po jednej stronie Gangesu, Kaja udzieliła mi odkrywczego wyjaśnienia. Otóż, gdy rzeka zakręca, w miejscu, gdzie jest krótszy brzeg łuku drąży głębsze koryto, dzięki czemu zachowuje się spokojniej i rzadziej zmienia swój bieg. Benares leżał właśnie w wewnętrznej części łuku, zaś drugi brzeg był niemal bezludny i poprzedzały go liczne i przepastne obszary zalewowe.  

 

 

  Zarówno z filmu o Shankarze, jak i z turystycznych mitów, wynikało, iż ghaty Varanasi roją się od zażywających świętych ablucji, pomiędzy nimi zaś płoną na stosach zmarli. Przyznam, że trochę bałem się takiego widoku. Nie dlatego, żebym lękał się samych zmarłych, lecz z uwagi na atmosferę tłumu oddającego się niemal równocześnie kąpieli i pochówkowi (a raczej kremacji). W jakimś sensie poznawanie nowego miejsca powinno mieć moim zdaniem coś z miłego spaceru, a każdy chyba przyzna, że nienajlepiej jest spacerować wśród dymu pachnącego ludzkim mięsem i prawie nagich ciał osób zanurzonych w błotnistym od pyłu ze zmarłych brzegu. Słyszałem też, iż jak ktoś jest biedny, bywa po prostu wrzucany do rzeki po śmierci, albo też palony niedokładnie, czyli w taki sposób, że zawsze jakiś kawałek dłoni, czy stopy zostanie, aby unosić się na falach świętej rzeki. Szedłem zatem po ghatach pomału, wewnętrznie zaś gotowałem się na makabryczne widoki rodem z Lovecrafta, mistrza horroru i następcy Poe. Kaja wyglądała przy mnie zupełnie beztrosko i nie po raz pierwszy pomyślałem, iż boginie istnieją naprawdę. Są nimi zwykłe ludzkie kobiety. Takie delikatne, a jednocześnie tak dzielne…

   Po drodze mijaliśmy psy. O nich też nasłuchałem się wielu opowieści. Wszędzie w Indiach są tabuny bezpańskich psów. Lecz w Varanasi, gdzie na starość chce przyjechać by umrzeć każdy niemal Hindus, po czym zostać wsypanym, lub wrzuconym (w jednym lub wielu kawałkach) do rzeki, psy miały dość kontrowersyjne źródło pożywienia. Ponoć rozsmakowawszy się w ludzkim mięsie potrafiły się one rzucać też na żywych przedstawicieli naszego gatunku i przyspieszać ich wyrwanie się z kręgów wcieleń. Podejrzliwym wzrokiem spoglądałem zatem na psy i choć wiele było chudych i anemicznych, jak to już na Subkontynencie bywa, to widziałem jedynie te dziwnie tłuste i oblizujące się nawet przez sen. A Kaja szła jakby nigdy nic…

   W końcu zacząłem się nieśmiało rozglądać wokół siebie. Zauważyłem wysokie zabudowania ghatów, w różnych stylach, nowe i stare, te ostatnie przypominające architekturę pałacową lub świątynną, z drugiej zaś strony mnóstwo łodzi, którymi można było sobie pływać po Gangesie za drobną opłatą. Żaden delhijczyk przy zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się wiosłować przez godzinę za tak nędzne grosze, tutaj zaś wszyscy czekali na taką szansę. Mijało mnie oczywiście wielu ludzi, w dużej mierze turystów, trochę sadu, ale przede wszystkim wielu zupełnie normalnie wyglądających Hindusów. Miało się wrażenie, iż zwiedzają to miejsce podobnie jak ja (albo raczej jak Kaja, ja na razie byłem zatopiony w lovecraftowskich wizjach, nie zaś w prawdziwym Varanasi), nie chcą wcale wskoczyć do rzeki, która uwolni ich od koła wcieleń… Nie widziałem też starców czekających na śmierć w tak pomyślnym miejscu. Niektórzy tubylcy zaś – o zgrozo – najzwyczajniej w świecie spotykali się tu ze znajomymi, tak jak my we Wrocławiu na rynku. I usadowiwszy się na schodku (a schodków tu nie brakowało) gadali sobie, najpewniej nie o jodze. Owa grupa spotykających się na ghatach była wcale liczna. Nie bali się też psów, niektórzy mieli nawet swoje własne.

   Zacząłem zatem ruszać szyją i rozglądać się jeszcze śmielej. Nie zobaczyłem żadnego stosu z nieboszczykiem. A i kąpiących się prawie nie było. Oczywiście, jak to na ghatach, co jakiś czas natykaliśmy się na mniejszą, lub większą świątynię, lecz nie było przy nich tłumów. Jedynie na głównym Ghacie ustawiono zwieńczone girlandami kwiatów ołtarze, przygotowane do porannych i wieczornych arti. Gromadziło się tam trochę ludzi, ale ciężko byłoby ich nazwać bardzo licznymi. Spokojnie można było przejść przez ich zgromadzenie. Tym razem trwały modlitwy za Sathya Sai Babę, przywódcę religijnego z charakterystyczną fryzurą afro, który uznał się i został uznany przez swoich wyznawców za boga. Dowiedziałem się, iż ów bóg przebywał obecnie w szpitalu i było z nim naprawdę nienajlepiej. Z Sathyą Sai Babą wiązały się u mnie dwa wspomnienia. Nowsze dotyczyło koncertu wielkiej Shruti Sadolikar Katkar, na który prywatne stowarzyszenie melomanów szukało sali i znalazło w ośrodku Sathyi Sai Baby. Rozbawiły mnie ich przestraszone miny. Czuli się nieco dziwnie goszcząc w chramie żyjącego człowieka – boga, w większości podobnie jak ja sceptycznie. Tym bardziej odetchnęli z ulgą, kiedy miejsce okazało się dobre akustycznie, wygodne dla publiczności etc. Główny organizator, po koncercie, jakby przepraszająco, powiedział do mnie – „to nie takie złe miejsce, jednak można tu urządzać koncerty…”.

 

 

   Drugie wspomnienie dotyczyło mojej przyjaciółki malarki, Moniki, która zafascynowała się psychologią i zaczęła ją poważnie studiować. Pewnego razu, wiedząc iż jestem ateistą, wzięła mnie na spotkanie swojej grupy z szaleńcem. Był to biedny człowiek, który oszalał na punkcie Sai Baby. Nie mógł mówić o niczym innym jak tylko o nim. Fascynowało go, jak jego bóg wyjmuje z jakiejś hiperprzestrzeni złote bransoletki, albo też cudownie materializuje z ręki pył z kadzideł. Na jego życzenie obejrzeliśmy film z aśramu Sai Baby, który polegał na tym, iż kłębił się tłum, aż wreszcie wynurzał się ON i stał, chodził, a kto chciał, nawet na filmie był w stanie ujrzeć przeróżne cuda. Ja żadnym złotych bransolet nie dostrzegłem. Na koniec szaleniec zażądał od nas, byśmy zjedli cudowny pył z kadzideł zmaterializowany przez Sai Babę, na prośbę pielęgniarza udawaliśmy zatem, że to jemy. W owym okresie nie miałem najlepszego zdania o kulturze indyjskiej i takie historie jak ta bardzo mnie do niej zniechęcały. Teraz rozumiem, iż Hindusi są pluralistyczni, nie dorobili się swojej inkwizycji i każdy kto chce, może się ogłosić bogiem. Prawie wszyscy wiedzą, że wśród takich bogów zdarzają się wyjątkowo podli oszuści, lecz z drugiej strony nawet indyjscy ateiści są w stanie docenić pozytywne działania takich bogów, co też niekiedy się zdarza. Ponoć Sathya Sai Baba był znanym indyjskim społecznikiem, lecz nie umiem ocenić na ile to prawda.

   Inna rzecz, iż pojęcie boskości ma w Indiach różne znaczenia. Dla każdego ucznia bogiem jest jego nauczyciel, dla każdej żony mąż, dla dziecka rodzic. Czasem słowo „bóg” oznacza tylko i wyłącznie szacunek i więź emocjonalną. W przypadku relacji mistrz i uczeń tworzy ideał, w którym uczący rozumie w pełni psychikę uczonego i niemal aranżuje różne sytuacje, aby go uczyć. Dlatego dobrze jest mieszkać u swojego guru… Oczywiście do tego dochodzi też monizm, gdzie boskość i nieboskość zawiera się we wszystkim i każdy jest punktem centralnym, osią wszystkiego. Zatem ogłoszenie się bogiem w Indiach nie zawsze jest tym samym, czym byłoby w Europie. Tym niemniej Sathya Sai Baba zdawał się uważać za boga monoteistycznego, a to już zupełnie inna para kaloszy. Jako awatar Wisznu w wolnej interpretacji był też Ramą, Kriszną (co w tym kontekście nie dziwne) i Jezusem Chrystusem (co raczej dla większości wajsznawów oczywiste nie jest).

   Ceremonie na rzecz ozdrowienia Sathya Sai Baby oderwały mnie na chwilę do ghatów, lecz zapadał już zmierzch i powędrowaliśmy dalej. Wciąż nie widziałem tego znanego mi z wielu świadectw wizualnych i werbalnych tłumu, gdzie kąpiel miesza się z kremacją. Wieczór był wyjątkowo gorący, żar dnia był szczelnie opakowany w nadrzeczną wilgoć. Po raz pierwszy do czasów Sri Lanki byłem cały mokry od potu. Na szczęście nie goniły mnie żadne psy. Wręcz przeciwnie – wszystkie leżały narzekając na podobne niedogodności i były bardzo chude. Aby nie powracać wciąż do tych samych tematów, powiem, iż w połowie kwietnia w Varanasi nie palono na stosach więcej zmarłych, niż w każdym innym indyjskim mieście. Nie wiem, może kwiecień to jakiś zły okres do pochówku zmarłych i gdybym przyjechał w jakieś wielkie, związane z tym święto, zastałbym sceny znane z opowieści i filmów. Ale tak czy siak, nie działo się tak bez przerwy. Tylko dwa ghaty na setki ghatów służyły do spalania zmarłych i wieczorem można było ujrzeć łącznie jakieś pięć stosów, co mimo wszystko jak na ponad milionowe miasto nie jest wcale ilością przytłaczającą. Trochę częściej ktoś wsypywał do rzeki prochy swojego zmarłego bliskiego, ale też nie ustawiały się w tym celu kolejki chętnych. Jeśli chodzi o kąpiele – tak samo. Więcej kąpiących się znaleźć można było tylko przy dwóch ghatach, łącznie jakieś trzydzieści osób może. Dużo większą grupę stanowili młodzi chłopcy pływający po rzece, a także kobiety robiące w niej pranie. Być może w kwietniu nie wolno się kąpać w Gangesie, kto wie… Jeśli chodzi o psy, były całkowicie niegroźne. Nie czułem się rozczarowany, wręcz przeciwnie. Varanasi przedstawiało się moim oczom jako porządne, choć biedne i niezbyt wielkie miasto, gdzie ludzie troszczyli się o prozaiczne piękne sprawy, takie jak zrobienie samosy, czy kupienie odpowiedniej bluzki do sari. Rzeczywiście byłem niesprawiedliwy dla Keshi, bo warto je było zobaczyć dla jego piękna i malowniczości. Owo piękno tworzyły ghaty. Uważam, iż cześć oddawana rzece przez mieszkańców miasta ma w sobie  coś nieskończenie uczciwego. Bez świeżej wody nie mogłyby powstać cywilizacje i ich miasta. Zatem potężny łuk ghatów pozdrawiający rzekę miał w sobie coś bardzo mądrego. Inna rzecz, iż sama święta rzeka nie czuje się zapewne uszczęśliwiona tym wszystkim, co wrzucają do niej ludzie i zapewne, o ile mogę wczuć się w upodobania rzeki, znacznie woli swój drugi bezludny brzeg.

   Bo jednak na ghatach roi się od ludzi, zaś nie ma na przykład wychodków. Pomimo licznych świątyniek i naściennych malowideł bogów, zapach moczu jest tu wszechobecny. Co jakiś czas po schodach spływają potoki cieczy, przed którą z trwogą wszyscy ustępują. Co jednak ciekawe, sama Ganga nie śmierdzi, tak jak czyni to Jamuna w Delhi i Agrze. Jacyś naukowcy, nie wiem, na ile obiektywni, dopatrzyli się w niej specyficznych mikroorganizmów, które wyewoluowały na ciągle wrzucanych do wody ludzkich ciałach i innych substancjach organicznych, dzięki czemu rzeka ma większą zdolność do samooczyszczania niż taka nieszczęsna Jamuna na przykład. Wydaje mi się to dość podejrzane, bowiem ludzie wrzucają szczątki do każdej rzeki na świecie, może niekoniecznie swoje własne, ale dla padlinożernej bakterii nie ma chyba różnicy pomiędzy mięsem krowy, czy człowieka. Pozostają więc inne wyjaśnienia, takie jak mniejsza ilość przemysłu niż nad Jamuną, czy oczyszczalnie, które z uwagi na świętość Gangesu są liczniejsze niż nad Jamuną. Może też najprostszym rozwiązaniem tej zagadki jest fakt, iż właśnie w Varanasi wpływają do Gangesu dwa jego dopływy – rzeki Waruna i Asi (stąd zdaniem niektórych Varan – Asi). No cóż – Warunę widziałem później i nie sprawiła na mnie wrażenia wielkiej rzeki mogącej oczyścić nieco Ganges. Wręcz przeciwnie, niemal utraciła swój nurt parując od słońca jak bałwanek w trakcie przedwiośnia.

   Gdy wracaliśmy już zupełnie po ciemku do siebie, odkryliśmy, iż w kompletnym mroku ghaty wyglądają dość niesamowicie. Wyobraź sobie czytelniku wysokie mury, niekiedy ozdobne na wzór Agra Fortu, a pod nimi wijące się i nakładające się na siebie urwiska schodów, gdzieniegdzie tworzących małe przepaście, gdyż nie zawsze przystających do siebie. A obok tego rzeka, zalana bladą poświatą księżyca. W takim miejscu perspektywa zdaje się płatać figle, zaś geometria zdradzać samego Euklidesa. Normalnie ghaty powinny być podświetlone, lecz w Uttar Pradesh kategorii „B” brak prądu jest żelazną regułą. Większość hoteli, sklepów i restauracji używa akumulatorów, aby gromadzić w możliwych momentach potrzebną na resztę dnia elektryczność. Prądnic się nie używa, gdyż prąd znika i pojawia się dość kapryśnie, jednakże żaden z tych okresów nie jest dostatecznie długotrwały. Oczywiście ghatów się z akumulatorów nie podświetla. Wymuszony kłopotami biedniejszej części Uttar Pradesh mrok sprzyja nastrojowi ghatów w nocy. Jedynie zapach pozostaje niestety ten sam i lepiej jednak świecić sobie czymś pod stopy, bowiem łatwo można nadepnąć na ludzkie, bądź zwierzęce odchody. Swoją drogą nie przestaje mnie zadziwiać indyjskie pojęcie „sacrum”. Czy nikt sikając na ghaty nie myśli o jakimś gniewie bogów? Czy starczy odstęp 10 centymetrów od muru świątyni, aby już bez skrępowania opróżnić pęcherz? Czy też może brudzą tylko innowiercy i ateiści (ja nie sikałem na ghaty)? Musieliby to chyba robić złośliwie, bowiem wokół popularnych świętych miejsc więcej jest odchodów, niż obok mniej popularnych.

   Gdy mijała na ghatach północ, grupy znajomych rozchodziły się ostatecznie do swych domów i na pnących się bez końca schodach i platformach zostawali tylko biedacy. Być może byli wśród nich także ludzie, którzy zgodnie z hinduizmem na starość winni porzucić wszystko i udać się na wędrówkę ku świętym miejscom. Czyli biedacy z wyboru, nie zaś z konieczności. Wydaje mi się jednak, iż indyjski pragmatyzm triumfował także i tutaj, i prawie nikt nie starał się być biednym na siłę.

   Naszym problemem była kuchnia tego miasta. Słynęło ono z różnych produktów, w tym słodyczy, lecz stan higieniczny okolic barów i restauracji przedstawiał naprawdę wiele do życzenia. Sławne były benareskie słodycze, cóż z tego, skoro wyjątkowo atrakcyjna cukiernia w jednej z wąskich uliczek nieopodal naszego hotelu wznosiła się dosłownie nad gromadzoną pracowicie górą odchodów. Biedne muchy nie wiedziały co wybrać, więc raczyły się na przemian jednym i drugim, brzęcząc niemiłosiernie. Co jakiś czas wpadali w to wszystko sziwaici z bębnami, chyba zwykle ci sami, którzy najwidoczniej postanowili sobie grać na bębnach przez czas jakiś.

   Wpierw próbowaliśmy kuchni restauracji polecanej przez Lonely Planet, a umieszczonej nieopodal hotelu Swastik. Swastik to po naszemu swastyka, indyjski znak bogini Lakszmi i ogólnej pomyślności, który Hitler tak niecnie sobie przywłaszczył, lecz nie uznano tego oczywiście w Indiach. Placówka ta, specjalizująca się w płatkach i zupach mlecznych na śniadanie, o której już wspominałem, cała obwieszona była zdjęciami pokazującymi Indie tak, jak chcą je widzieć statystyczni turyści. Czyli folklor, egzotyka, mistycyzm i dzika przyroda (zwłaszcza góry). No i oczywiście prości ludzie blisko tzw. korzeni bytu, o pomarszczonych twarzach. Najbardziej drażniło mnie wielkie zdjęcie grupy chłopów z Radżasthanu, gdzie starzy mężczyźni w turbanach patrzyli przed siebie zdziwieni i zmęczeni, zaś kobiety zakrywały pospiesznie twarze. Czy wstydziły się tak swojego ubóstwa? Czy bały się, że zdjęcie ukradnie im dusze? Czy też wciąż musiały zachować cnotę dla swych mężów, choć były już babciami? Zdjęcie mówiło mi: „to jest malownicze”, ja zaś kręciłem głową i myślałem „to jest smutne”.  Oczywiście wiele muzułmańskich kobiet nie pokazuje twarzy światu, czy to przymuszonych, czy to z własnej chęci, lecz w jakimś sensie te kobiety, które zasłoniły się, bo robiono im zdjęcie, i to zdjęcie na całą ścianę – to działało dość przygnębiająco. Albo zdjęcie garncarza. Ono z kolei wołało – „słuchaj, facet w turbanie i doti lepi garnki, jakie to egzotyczne”, ja zaś odpowiadałem „a dlaczego nie pracownik huty, konduktor, czy kierowca autobusu? Przecież garnki lepi się nie tylko w Indiach, o co tu chodzi…?”. Karta menu zawierała wpisy zadowolonych klientów, typu „najlepsze jedzenie na świecie” etc. Z uśmiechem zauważyłem, iż jest też wpis po syngalesku. Gdy spróbowaliśmy jedzenia, uznaliśmy, że wpisy były dość przesadzone.

 

 

    Już w pierwszym dniu odkryłem, iż ogromnie podobają mi się wąskie uliczki starego Varanasi, te wiodące w końcu do ghatów. Było przy nich mnóstwo sklepików, jakby rodem z dawnych czasów, tajemniczych bram, małych świątyniek, rezydencji jakichś dawno już zapomnianych Hindusów. Wszystko to przypominało jakiś zaczarowany labirynt, w którym co rusz wyłaniała się jakaś rzeźba, niekiedy wspaniała artystycznie, lub śpiący sobie spokojnie na progu swej kamieniczki mieszkaniec. Niekiedy też można było się natknąć na zdzieralnię dla turystów, lub wychodek – te rzeczy akurat nie przypadły mi do gustu. Niektórymi z tych uliczek noszono zapewne ciała do spalenia, bowiem na ich zakończeniu znajdowały się staroświeckie składy z drewnem, drogim i rzadkim w przeludnionych, środkowych Indiach, gdzie drzewa albo miały strażników, albo były święte, albo ich nie było.

   Na tych uliczkach panował całkiem spory ruch, utrudniony oczywiście tym, że nieraz można było dotknąć ścian przeciwległych do siebie budynków ramionami. Lecz nie powodowało to klaustrofobicznych odczuć. Gdy spoglądało się w górę, widać było nieskończoną rozmaitość balkoników, fasad, i wież. Pomyślałem sobie, iż w żadnym indyjskim mieście nie widziałem takiego nagromadzenia architektonicznych ozdób w zwykłej, mieszkalnej architekturze. Nawet Anglicy dorzucili tu swoje trzy grosze, bowiem udało im się wepchnąć w ten cały mikrokosmos swoje pompatyczne, wiktoriańskie urzędy, które skuliły się niczym skromne słonie i wzięły udział w zupełnie indyjskiej całości.

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *