Jak Ameryka i Europa z kryzysami walczyły – Kryzys 2007 część II

Zobacz Jak Ameryka i Europa z kryzysami walczyły – Kryzys 2007  Część I

Atmosfera najgorętszego okresu tego kryzysu jest łatwa do odtworzenia. Ktokolwiek spojrzy na kalendarium września i października roku 2008 bez trudu będzie mógł odtworzyć klimat tamtych dni. Praktycznie nie było jednego dnia (łącznie z niedzielami), w których rząd USA i jego komórki kogoś lub czegoś nie ratowały, lub czegoś nie ogłaszały. Światowe media finansowe podawały te informacje, ale chętnych do analizy tych kroków nie było za wiele. W czasie załamania giełd liczba prognostyków drastycznie spada. Panika to żywe zjawisko i najczęściej niemożliwe do prognozowania, dlatego łatwo się skompromitować. „I wouldn’t give a dime for this” (Nie dałbym za to 10 centów) – powiedział jeden z zaproszonych do CNBC gości w odpowiedzi na pytania o słuszność strategii rządu. I taka była prawda – to, co robił rząd było słuszne, ale nikt nie wiedział czy to cokolwiek pomoże.

Po stronie finansistów trwała cisza. Największe banki świata sekretnie studziły i uciszały swój personel, aby nie ulec potencjalnej panice. Tylko część sektora wiedziała, że jeżeli luka w całym globalnym systemie jest duża, to nawet rząd USA nie będzie w stanie go uratować. Pozostało robić swoje i czekać, a w międzyczasie przeliczyć swoje aktywa i zrewaloryzować ich wartość. CDOs stały się papierem toksycznym. Czym ktoś miał ich więcej, tym gorzej dla niego.

Ktokolwiek spojrzy na kalendarium tego kryzysu rozpozna też bez trudu koniec fali spadkowej. W listopadzie 2008 roku aktywność publiczna rządu USA wyraźnie zmalała, a do akcji wkroczył FED, Bank Rezerw Federalnych. Na jego czele w tym czasie stał wtedy Ben Shalom Bernanke. Bernanke objął urząd przewodniczącego w 2006 roku, tuż przed kryzysem i można powiedzieć, że przejął go w jednym z najtrudniejszych momentów dla amerykańskiej gospodarki. W czasie kadencji jego poprzednika, Alana Greenspana FED, zamiast regulować cykl makroekonomiczny próbował walczyć z kryzysem. Idea działania samego Banku Rezerw Federalnych jest w zasadzie prosta. Cykle gospodarcze podobnie jak giełdy, zależne są w dużym stopniu od masowych ludzkich zachowań. Dlatego kiedy koniunktura rośnie zbyt szybko istnieje obawa o „przegrzanie” cyklu gospodarczego, co może doprowadzić potem do znacznego załamania. Rola FED opiera się na „studzeniu” gospodarki przed podnoszenie stóp procentowych, lub też na jej stymulowaniu przez ich obniżanie. Rzecz w tym, że w ten sposób można spowodować, aby cykle ekonomiczne były łagodniejsze tj. wzrosty bardziej umiarkowane a spadki mniej gwałtowne. Natomiast nie ma takiego rządu na świecie ani takiej władzy, która może taki cykl ekonomiczny odwrócić. FED pod przywództwem Greenspana miał już w roku 2000 wystarczającą ilość danych, aby dostrzec, że ryzyko recesji jest nieuchronne. Zamiast jednak zaakceptować ten fakt, przyjął pożałowania godną strategię odsunięcia widma recesji do dalszej przyszłości. Po 11 krotnym obniżaniu w latach 2000 – 2001 stopy procentowe znalazły się na rekordowo niskim poziomie a fala taniego pieniądza popłynęła przez sektory gospodarki tworząc bańkę spekulacyjną na rynku nieruchomości, (którą łatwo było zaobserwować bez wyszukanych analiz jak to zostało opisane w poprzednim odcinku). W tym stanie rzeczy FED postanowił „ostudzić” koniunkturę i rozpoczął podnoszenie stóp. Tylko, że nie było czego spowalniać, bo gospodarka i tak hamowała a statystyki głównie odzwierciedlały cyrkulację pieniądza spekulacyjnego. Po raz kolejny w historii ekonomii okazało się, że cała ta przepastna biblioteka metod i instrumentów jest czasami po prostu bezużyteczna. Nie przypadkiem ekonomię porównuje się często żartobliwie do meteorologii – wiadomo, że któraś z prognoz będzie słuszna, ale nigdy nie wiadomo która. Dlatego jednym z bardziej znanych sloganów kryzysu 2007 stało się powiedzenie ekonomisty Paula Samuelsona: „What we know about the global financial crisis is that we don’t know very much” /To, co wiemy o globalnym kryzysie finansowym to to, że nie wiemy za wiele/.

Ben Bernanke nigdy nie był popularny w sferach politycznych. W 2010 roku, kiedy najgorsza fala kryzysu była już w USA opanowana dzięki jego strategii, został wybrany na drugą kadencję w czasie głosowania w Senacie stosunkiem głosów 70 do 30, i była to najmniejsza przewaga głosów w historii FED (dla przykładu Greenspan został wybrany na czwartą kadencję stosunkiem 89 to 4). Atakowany często przez lewicę jak i prawicę, stał się ulubionym obiektem ataków medialnych. Ten trend został chętnie podchwycony przez europejskie media na fali ogólnego antyamerykanizmu oraz europejskiej finansjery, która, w rzeczywistości współwinna kryzysu wolała zrzucić winę na „Amerykanów”. Rzecz w tym, że korporacyjne władze europejskiego sektora bankowego miały więcej na sumieniu w wywołaniu tego kryzysu niż Ben Bernanke, który nagle stanął w obliczu światowego bałaganu w finansach, a który miał naprawić, nie mając do tego narzędzi. Był jednak pewien istotny fakt, zupełnie pominięty przez europejskie media, a który spowodował, że w USA nawet najzagorzalsi przeciwnicy Bernanke postanowili mu zaufać. Ben Bernanke był współautorem (obok Harolda Jamesa) pracy doktorskiej „Financial Markets and Financial Crises” /Rynki finansowe i kryzysy finansowe/. W pracy tej autorzy przeanalizowali bardzo dokładnie wiele kryzysów finansowych na świecie, ze szczególnym uwzględnieniem Wielkiej Depresji (Great Depression) zapoczątkowanej krachem na Wall Street w roku 1929. Na dowód, jak bardzo dokładna była to rozprawa niech świadczy fakt, że znalazł się w niej również kryzys bankowy w Polsce w okresie międzywojennym. Dzięki tej pracy dowiadujemy się, że polskie banki miały problem z wypłacalnością dwukrotnie w okresie międzywojennym – najpierw w roku 1926 a następnie w 1931.

Praca ta obejmuje szerokie spektrum zagadnień i kalkulacji, badających podłoże kryzysu okresu międzywojennego w USA i w Europie. Na podstawie tych badań autorzy wysnuli wniosek, że taktyka przyjęta w tamtym okresie była głęboko wadliwa /”badly flawed”/ i sama w sobie pogłębiła dodatkowo jego skutki. W pewnym uproszczeniu oznaczało to, że polityka „zaciskania pasa” w czasie kryzysu pogłębia jedynie deflację, przez co taki kryzys staje się dłuższy i bardziej dotkliwy. Dlatego, aby wspomagać gospodarkę w takim okresie należy postępować dokładnie odwrotnie. A postępować odwrotnie oznacza, że zamiast zabierać pieniądze z gospodarki należy stworzyć masę pieniądza, która musi być do niej dodana.

W listopadzie 2008 roku po raz pierwszy w historii FED rozpoczął zakup aktywów od banków komercyjnych. Strategia ta otrzymała nazwę Quantitative easing (QE), i od tego czasu na stałe już weszła do podręczników ekonomii.

O ile w USA ta, w tamtym czasie rewolucyjna koncepcja była gorąco dyskutowana, o tyle w Europie od samego początku została odebrana jako powtórka z czasów wielkiej inflacji okresu międzywojennego. Taktykę FED nazwano „drukowaniem pieniędzy”, co było o tyle niezrozumiałe, że wśród wysokiej kadry menedżerskiej od dawna panował pogląd, że krótkotrwałe dodanie pieniędzy do systemu nie powoduje wzrostu inflacji, bo ekonomia 21 wieku znacznie się różni od przedwojennej. W Europie również nie zwracano zupełnie uwagi na wiele innych, bardzo istotnych różnic. FED w rzeczywistości nie „drukował pieniędzy” jak to infantylnie przez lata nazywano, ale stymulował popyt przez kupno aktywów od banków centralnych przy użyciu pieniądza elektronicznego. Taki pieniądz nie był konsumowany a podnosił możliwości kredytowe banków. Poza tym w odróżnieniu od pieniądza papierowego był łatwy do wycofania z systemu po zakończeniu tej operacji.

Kiedy FED rozpoczął interwencję w listopadzie 2008 roku giełdy wciąż spadały, ale już wolniej. W sektorze globalnej bankowości wciąż trwało wielkie przeliczanie a atmosfera zrobiła się napięta. Nikt nie chciał pokazać, ile ma ukrytych „trupów w szafie” a jednocześnie jakoś trzeba było sobie zaufać, bo straty były astronomiczne, więc potrzeba zarabiania była jeszcze większa niż przed kryzysem. Jeżeli ktoś marzy o karierze bankiera, na pewno nie chciałby nim być w tamtym czasie. Na najwyższych szczeblach globalnej bankowości trwały spotkania, negocjacje, ustalenia. Chociaż rządy poszczególnych krajów stały się partnerem w tej dyskusji, wszystko odbywało się w ciszy. Informacje o stanie aktywów stały się równie strzeżoną tajemnicą jak dane wojskowe. Świat nigdy dokładnie nie dowiedział się jak wielkie było zagrożenie dla całego globalnego systemu finansowego, ale nietrudno oszacować, że było bardzo poważne.

Podczas gdy w erze „przedkryzysowej” nie widać było wielkiego rozłamu po obu stronach Atlantyku, a sektor europejski z zadowoleniem korzystał z nowych instrumentów przypływających z USA (bez zbytniego zadawania pytań), tak kryzys bezlitośnie odsłonił różnice pomiędzy obydwiema kulturami. Podczas gdy w Europie rosła fala pretensji do Amerykanów o spowodowanie kryzysu a europejscy finansiści z przerażeniem patrzyli na spadające słupki statystyk gospodarczych, Ameryka jak zwykle w takich sytuacjach, wzięła się ostro do pracy. Amerykańska kultura, zaprawiona do walki z przeciwnościami potrafi w sytuacjach kryzysowych organizować się w błyskawicznym tempie, nie oglądając się na to, czy ktokolwiek pomoże, czy też nie. Dlatego też Amerykanie patrzyli ze zdziwieniem na swych europejskich kolegów finansistów. Kryzys to kryzys, tak się stało i trzeba coś z tym zrobić. Oglądanie się za siebie i uleganie panice nie dość, że nie pomoże, to jeszcze może sytuację pogorszyć. Poza tym użalanie się nad sobą jest oznaką słabości, a ta w amerykańskiej kulturze nie zasługuje na szacunek.

W czasie, gdy Europa zachodnia patrzyła z przerażeniem zarówno na spadające giełdy jak i na przyjętą przez USA taktykę, nowe kraje Unii Europejskiej znalazły się w nowej, nieznanej dotąd sytuacji. Bankowość tych krajów była nastawiona na szybkie, krótkotrwałe zyski, dlatego też sektor instrumentów pochodnych właściwie nie istniał. A skoro nie było sektora pochodnych, to nie było też problemu z toksycznymi papierami CDO. Nie było ich, bo nie było działów, które mogłyby je oszacować i wyceniać.

Część III.

O autorze wpisu:

  1. Czy w dzisiejszym świecie jest możliwa niezależność gospodarcza i polityczna od mocniejszych sąsiadów? Jest ciągła walka o światową dominację, widać przygotowania do wojny.
    Czy dolar pozostanie dominującą walutą?
    Ciekawy jest przykład Islandii.
    Czy warto na „siłę” ratować Grecję? A może powinna pójść drogą Islandii?

    1. 1. Tak jak kiedyś nie dało się zyć (albo było to bardzo ryzykowne) ignorując układ sił za granicą, tak teraz nie da się żyć rozwojowo w izolacji od globalnej ekonomii. Nawet jeżeli Islandii się powiedzie w dłuższym terminie (w co, szczerze mówiąc wątpię) to będzie to jedynie bardzo specyficzny wyjątek z wieloma wadami. W każdym razie Islandzki scenariusz dla np. Grecji albo Polski nie ma zastosowania.
      2. Dolar – nikt tego nie wie, podobnie jak nikt nie wie czy USA utrzyma prymat w świecie. Tymczasem jednak dolar jest niezagrożony. I to jest dobra wiadomość dla nas, bo właśnie kryzys 2007 pokazał, co by mogło się stać gdyby dominującą walutą było np. Euro. Nie tak dawno temu władzom rosyjskim wydawało się, że rozumieją globalny rynek kapitałowy. Poczuli się mocni bo Mr. Putin pojeździł sobie na Harleyu i zdawało mu się, że już wszystko wie, toteż zaczał stawiać warunki, bo (jak twierdził) rubel będzie wypierał dolara. W Polsce zaraz pojawiły się owacje ze strony niby-ekonomistów i analityków, których tu jest prawdziwy urodzaj. Miałem zresztą przyjemność obśmiewać ich z tego powodu publicznie. Niedługo później gospodarka Rosji zaczeła się chwiać, po czym nastąpiło szybkie spadanie, które trwa do tej pory. Dlatego twierdzę, że dominacja dolara jest dla nas korzystna (oczywiście głównym beneficjentem jest USA ale Polska jest również w grupie dalszych beneficjentów).
      3. Grecja nie ma możliwości przyjąć rozwiązań Islandii. Może tylko pozostać w EU albo stać się małym skansenem ekonomicznym na obrzeżach drugiej największej gospodarki świata.

  2. 1. Tak jak kiedyś nie dało się zyć (albo było to bardzo ryzykowne) ignorując układ sił za granicą, tak teraz nie da się żyć rozwojowo w izolacji od globalnej ekonomii. Nawet jeżeli Islandii się powiedzie w dłuższym terminie (w co, szczerze mówiąc wątpię) to będzie to jedynie bardzo specyficzny wyjątek z wieloma wadami. W każdym razie Islandzki scenariusz dla np. Grecji albo Polski nie ma zastosowania.
    2. Dolar – nikt tego nie wie, podobnie jak nikt nie wie czy USA utrzyma prymat w świecie. Tymczasem jednak dolar jest niezagrożony. I to jest dobra wiadomość dla nas, bo właśnie kryzys 2007 pokazał, co by mogło się stać gdyby dominującą walutą było np. Euro. Nie tak dawno temu władzom rosyjskim wydawało się, że rozumieją globalny rynek kapitałowy. Poczuli się mocni bo Mr. Putin pojeździł sobie na Harleyu i zdawałó mu się, że już wszystko wie, toteż zaczał stawiać warunki, bo (jak twierdził) rubel będzie wypierał dolara. W Polsce zaraz pojawiły się owacje ze strony niby-ekonomistów i analityków, których tu jest prawdziwy urodzaj. Miałem zresztą przyjemność obśmiewać ich z tego powodu publicznie. Niedługo później gospodarka Rosji zaczeła się chiwać, po czym nastąpiło szybkie spadanie, które trwa do tej pory. Dlatego twierdzę, że dominacja dolara jest dla nas korzystna (oczywiście głównym beneficjentem jest USA ale Polska jest również w grupie dalszych beneficjentów).
    3. Grecja nie ma możliwości przyjąć rozwiązań Islandii. Może tylko pozostać w EU albo stać się małym skansenem ekonomicznym na obrzeżach drugiej największej gospodarki świata.

  3. Bardzo ciekawy tekst czy temat został porzucony? Czy mimo upływu roku jest szansa na przeczytanie części trzeciej?

    1. Dziękuje za komentarz i uwagę. Właśnie dodałem link do ostatniej, trzeciej części, która opublikowałem zaledwie kilka dni temu. Nie jest to przypadek. Uważam, że potencjalny kryzys w obecnych warunkach może pojawić się szybciej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *