Jak Lutosławski z Panufnikiem grywali w okupowanej Warszawie

 

Rzeczywistość niemieckiej okupacji w Warszawie lat czterdziestych nie była zbyt miła dla artystów. Większość z nich imała się doraźnych zajęć, aby nie zostać wywiezionymi na prace przymusowe w głąb III Rzeszy. Mało kto mógł zajmować się rzeczywiście sztuką, naziści bowiem chcieli zniszczyć polską kulturę. Muzycy mieli jednak trochę więcej szczęścia niż poeci czy aktorzy. Język muzyki okazał się zbyt uniwersalny nawet wobec nazistowskiego rasizmu, który wprawdzie wykluczył  z obiegu żydowską muzykę (w tym na przykład Mendelssohna, któremu cenieni przez nazistów niemieccy romantycy zawdzięczali niejedno) ale nie mógł w pełni odebrać kontaktu z muzyką „okupowanym podludziom”.

 

Lutosławski i Panufnik spotykają się po latach

 

Witold Lutosławski był jeszcze muzycznym młodzieńcem, kiedy zaczynała się wojna. Do tego większość jego wczesnych dzieł spłonęła podczas Powstania Warszawskiego i parę z nich odtworzył później z pamięci. Pełny rozwój muzyki Lutosławskiego, uważanego za jednego z najlepszych polskich kompozytorów wszechczasów, przypadł de facto na czas po II Wojnie Światowej i po okresie narzucenia przez stalinowców muzycznej cenzury.

 

Mimo wszystko można powiedzieć, że podczas okupacji kompozytor miał wiele szczęścia. Nie wywieziono go na roboty przymusowe, ani nie musiał sprzedawać gwoździ będąc domokrążcą. Udało mu się załapać do kawiarni artystycznych, gdzie początkowo akompaniował popularnym grupom muzyków, którzy byli łatwi w odbiorze dla nowych warszawskich elit, czyli ludzi którzy umieli handlem i sprytem ułożyć sobie życie nawet w cieniu Hitlera, do tego stopnia, że stać ich było na przesiadywanie w kawiarniach. Nie była to najlepsza publiczność dla współczesnego kompozytora, który szczęśliwie grał też świetnie na fortepianie.

 

Witold Lutosławski okazał się jednak niezłomny i udało mu się założyć duet z innym świetnym kompozytorem, Andrzejem Panufnikiem. Muzycy grywali w kawiarniach „Aria”, „SiM” oraz „U Aktorek”. Nazwa tego ostatniego lokalu wzięła się stąd, że za barmanów, kelnerów i szatniarzy robili sławni w wolnej Polsce aktorzy, którzy oczywiście niezbyt mogli kontynuować pracę w swoim zawodzie za nazistowskiej okupacji. Andrzejowi Panufnikowi życie po wojnie nie ułożyło się tak dobrze jak Lutosławskiemu. Przez krótki czas świetnie odnajdywał się w warunkach stalinowskiego komunizmu, lecz później, ku zaskoczeniu wielu, uciekł z Polski Ludowej. Jego muzyka dość często zjawia się na płytach, ale prawie nigdy nie jest wymieniana wśród największych osiągnięć muzyki brytyjskiej (takie obywatelstwo przyjął Panufnik) ani polskiej. Droga muzyczna Witolda Lutosławskiego okazała się lepsza dla rozwoju jego kariery muzycznej – nie uciekł z kraju, choć swoje musiał przecierpieć w latach stalinowskiej cenzury muzyki. Możliwe, że lata niemieckiej okupacji dały mu potrzebny chart ducha. Co ciekawe, to właśnie podczas kawiarnianego koncertowania Lutosławski poznał miłość swojego życia, ostoję i przyszłą żonę, Danutę.

Lutosławski i Panufnik grali w swoim okupacyjnym zespole od roku 1940 aż po Powstanie Warszawskie, które tak brutalnie obeszło się z nutami muzyków. Nut z zewnątrz prawie nie mieli i musieli nieźle kombinować, aby zapełnić muzyką kawiarniany program. Wiele improwizowali, grywali jazz, który jakoś przedarł się pod ich kuratelą przez nazistowską cenzurę.

 

Większość aranżacji muzyki klasycznej uległa w ogniach powstania zniszczeniu. Dlatego tym ciekawiej poczułem się słysząc pierwsze dźwięki Lutosławski Piano Duo w składzie: Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik. Wreszcie mogłem sobie wyobrazić lepiej ten formotwórczy dla Lutosławskiego i Panufnika okres.  Dotychczas czytałem tylko o tym, że grali wtedy, teraz wreszcie mogłem usłyszeć co grali. Lutosławski Piano Duo rozgrywało się powoli. Pierwsze utwory wykonane były nie do końca precyzyjnie i nieco ospale. Jednak z biegiem kolejnych dzieł pianiści wspinali się na coraz wyższy poziom wirtuozerii i koniec końców mnie zachwycili, choć nie wstałem do owacji jak część publiczności, gdyż początek koncertu nie był tak dobry jak jego koniec.

 

Warszawiacy przed jedną z kawiarń w roku 1940

 

Koncert zaczął się od Johanna Sebastiana Bacha (1685–1750) i jego Schafe können sicher weiden – arii z kantaty Was mir behagt, ist nur die muntre Jagd BWV 208 „Myśliwskiej”. To jedna ze świeckich kantat Lipskiego Kantora, w tej aranżacji i w tym wykonaniu nie do końca jednak dało się odczuć charakterystyczne dla Bacha elementy melodyczne znad zbyt gęstej i rozmytej faktury fortepianów.

 

Bardziej fortunny był utwór na bazie Claude’a Debussy’ego (1862–1918) Preludium do „Popołudnia fauna”. Aranżacja dobrze ukazała niezwykłości tej otwierającej muzyczny impresjonizm kompozycji. Jednakże bardziej niż dźwiękowy koloryzm podkreślone tu zostały elementy polirytmiczne i addycyjność coraz bardziej niezależnych od ogólnego czasu utworu zdarzeń dźwiękowych.  Był to zatem Faun modernista, niezbyt chętnie odwiedzający galerie z obrazami Moneta.  Swoją drogą to ciekawe, że naziści nie uznali dzieł Debussy’ego za „muzykę zepsutą” i nie zakazali ich. Debussy został w pełni zrozumiany dopiero przez postwebernistów z Boulezem na czele. Tym niemniej, choć świadomie i mocno odcinał się Debussy od kultu Wagnera, modnego również we Francji przełomu wieków, to jednak Wagnerowska melodyka i chromatyka ma swoje silne miejsce w dziełach francuskiego kolorysty. Może zatem ten Wagnerowski trop uspokoił nazistowskich cenzorów w przypadku Debussy’ego. Tu dodam na wszelki wypadek, że Wagner, podobnie ja Beethoven czy Bruckner, nie ponosi pośmiertnej winy za to, że Hitler uwielbiał jego muzykę. Rzeczywistość nie jest prosta i bardzo źli ludzie miewają niekiedy dobry gust muzyczny. Stalin też nie był prymitywem jeśli chodzi o jego płytotekę.

 

Po Debussy’m usłyszeliśmy Życzenie Fryderyka Chopina (1810–1849) w trankrypcji Ferenca Liszta (1811–1886) i w aranżacji A. Tamira. Można by pomyśleć, że piąta woda po kisielu, ale Liszt był mistrzem muzycznych aranżacji, transkrypcji i parafraz. Ze szczególnym znawstwem i cudownym pierwiastkiem twórczym podchodził węgierski romantyk do pieśni Schuberta. Pieśń Chopina, znacznie prostsza od Schubertowego uniwersum, posłużyła Lisztowi do stworzenia pirotechnicznego fajerwerku z ludowym posmakiem. Lutosławski Duo wykonał ten utwór jeszcze nie dość ciekawie. Zabrakło mi typowo Lisztowskich spiętrzeń akordów, zaś piękne ornamentacje w wysokich dźwiękach nie dość były dokładne.

 

Sytuacja wykonawcza poprawiła się rewolucyjnie wręcz w Wariacjach na temat Paganiniego Witolda Lutosławskiego (1913–1994). Ten najbardziej trwały ślad okupacyjnych przedsięwzięć kompozytora Lutosławski Piano Duo wykonało wręcz rewelacyjnie. Znakomicie podkreślone zostały śmiałe, fakturalne elementy budowy tych wariacji. Okazało się, że utwór ma w sobie nutkę szaleństwa i niezwykle wciąga, oddając jednocześnie hołd Paganiniemu jak żaden chyba z utworów nim zainspirowanych. Paganini, z jednej strony zbyt jeszcze klasycystyczny jak na romantyka, z drugiej miał w sobie coś zupełnie niezwykłego, wyprzedzającego jego muzyczną teraźniejszość o kilka wieków co najmniej. Lutosławski świetnie uchwycił tę tajemnicę „Diabelskiego Włocha”.

 

Wokaliza op. 34 nr 14 Rachmaninowa w aranżacji A. Ovsyannikova znów trochę rozczarowała, ale to za sprawą aranżacji nie zaś wykonawców. Piękna, wciągająca melodia wokalizy została wchłonięta przez nieumiejętne zmieszanie jej z gęstym akompaniamentem. Aranżer całkowicie niemal zignorował plany dźwiękowe w swojej transkrypcji.

 

Za to wybór Walców op. 34 Johannesa Brahmsa zwalił mnie po prostu z nóg. Brahms od zawsze był zakochany w ludowości, często mrocznej, tajemniczej i baśniowej. W jego Walcach czuć właśnie tę pierwotną, chtoniczną energię wyobraźni i niesamowicie im daleko od dzieł wiedeńskich Straussów. Walce Brahmsa na dwa fortepiany nie przypadkowo wzięli na swój warsztat Dinu Lipatti, uważany przez wielu za pianistę absolutnego i intelektualna matka większości neoklasycystów Nadia Boulanger. Również w wykonaniu Lutosławski Piano Duo te arcydzielne perełki zabłysły pełnym blaskiem i byłem zupełnie oczarowany tą interpretacją, kładącą mocny akcent na śmiałym Brahmsowskim konstruktywizmie i baśniowym mroku niektórych walców.

 

Na koniec był La valse Maurice’a Ravela, wspaniały majstersztyk muzycznego malarstwa i – obok jedwabnego wyrafinowania – demonicznego ekspresjonizmu. Tym walcem odreagowywał Ravel okrucieństwo I Wojny Światowej. Lutosławski Piano Duo zagrało ten bardzo trudny utwór z ogromnym polotem, z pasją i wirtuozerią. Był to wspaniały akcent na koniec koncertu.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *