Łódź na rzece czasu. Dziennik indyjski 57

.

 

   Tak się złożyło, iż brat właściciela naszego hotelu wynajmował łodzie. Jako, że mu obiecaliśmy skorzystanie z jego usług, przyszedł w końcu na to czas. Było nam trochę ciężko się zdecydować na tę przyjemność, bowiem w Varanasi można było kupić wymowne i dowcipne koszulki, wyliczające w skrócie gotowe odpowiedzi turysty „nie mam jednej rupii, nie chcę tego kupić, nie potrzebuję przewodnika, nie szukam kursu jogi, nie chcę zobaczyć rządowego emporium, nie chcę masażu, […], nie chcę wynająć łodzi…”. Oczywiście nie wszystko, na co się naciąga w Indiach turystów, jest zupełnie pozbawione sensu. Znacznie gorzej mają pod tym względem pielgrzymi, którzy w swej całkowitej bezbronności (muszą ukazać nabożną hojność wobec towarzyszących członków dalszej rodziny) skazani są na oskubanie przez sprytnych rodaków.

 

 

   Zeszliśmy zatem nad rzekę, brat właściciela przywołał zaś przewoźnika wraz z łodzią. Okazał się on być niemową, bardzo sympatycznym, o wyglądzie nieco podobnym do Charliego Chaplina. Poczułem sympatię do naszego pośrednika, bo jakżeby inaczej niemy wioślarz znalazł klientów pośród setek innych, nader rozmownych konkurentów… Gdy znaleźliśmy się już na wodach Gangesu, a oddalone ghaty zaczęły się kołysać przed naszymi oczami, zrozumiałem, iż mam przed oczami jeden z najpiękniejszych widoków na świecie. Stare budowle modlące się do Gangi wyglądały poetycko i pięknie. Tłumy barwnych ludzi, zapadający zmierzch i mijające nas czasem łodzie przeniosły nas w czas znany z indyjskich mitów. Jakiś chłopiec podpłynął do nas łódką i wcisnął nam w końcu wianek ze świeczką, który należało umieścić na wodzie, gdy zapadnie już zmierzch. Nasz przewoźnik pytał nas pomrukami i mimiką twarzy o miejsca, gdzie mamy popłynąć. Wpierw wyruszyliśmy w stronę mostu kolejowego, później zaś w drugą, w okolice twierdzy Ram Nagar. Umówiliśmy się na dwie godziny, więc nie dotarliśmy do skrajnych punktów naszej trasy.

   Gdy płynęliśmy obok ghatu ze stosami pogrzebowymi, przewoźnik zapytał nas na migi, czy chcemy się zbliżyć do owej atrakcji. Ucieszyliśmy go odmawiając. Oczywiście nie wszyscy odrzucali taką atrakcję, bowiem z wody nikt nie zakazywał nagrywać płonących ciał w dużym zbliżeniu. Zatem przy brzegu Charonowego ghatu mogliśmy podziwiać kilka łódek z rejestrującymi z zapałem indyjską kremację turystami. Ja natomiast pomyślałem sobie o śmierci mojej matki. Zadałem sobie retoryczne pytanie o to, czy chciałbym, aby w tym czasie jakiś turysta z dalekiego kraju robił atrakcyjne fotografie polskiego pochówku. Hindusi nie są tak przywiązani jak Europejczycy do tego, co dzieje się z ciałem zmarłego po śmierci, z uwagi na wiarę w reinkarnację, jednakże nie sądzę, aby czuli się dobrze przy mechanicznie rejestrującymi ich pożegnanie z bliskimi ciekawskimi przybyszami. Wszyscy jesteśmy przecież ludźmi, zaś podstawowe uczucia wyrosły w nas w toku ewolucji, nie zaś pod wpływem kulturalnych konwencji. Ani Hindus, ani Francuz nie są barwnymi papużkami, których aktywność można śledzić dla dreszczyku egzotyki. Albo dla dorobionych do tego broszurowych filozofii.

   Płynąc przed kurtyną ghatów, otwierających swe kamienne ramiona na rzekę, czułem jak nigdy dotąd, iż jestem oto gościem na łonie innej od mojej cywilizacji. Silnej, starożytnej i twórczej. Powróciło w moich myślach stare marzenie o jak najbardziej  konstruktywnym zbliżeniu dwóch cywilizacji  – europejskiej i indyjskiej. O zbliżeniu, w którym biorą udział rzeczywiści ludzie, a nie podkoloryzowane i modne przesądy. Choć Hindusi przegrali z nami w dobie oświecenia i rewolucji przemysłowej, to wciąż pozostało sto tysięcy rzeczy, których możemy się od nich nauczyć i wcale nie chodzi mi tutaj o jogę, czy zmyślenia na temat pośmiertnych losów przedstawicieli naszego gatunku. Teraz zaś Indie przestawały być zacofane i na coraz większą skalę zaczęły współtworzyć z nami nowoczesność. Takich dziwnych rzeczy uczyły mnie teraz fale Gangesu…

 

 

   Płynąc w stronę mostu kolejowego zobaczyliśmy piękną, małą świątyńkę zalaną częściowo przez rzekę i przekrzywioną w wyniku podmycia fundamentów. Obok znaleźć można było kamienne wysepki omszałych, dawno już zjedzonych przez Ganges ghatów. Ten wyrazisty obraz wyjaśniał, dlaczego w tak starym mieście jak Kashi nie ma praktycznie budowli sięgających swoją metryką dalej, niż do XVI wieku, jeśli nie liczyć oczywiście ruin w Sarnath. Najstarsze zabytki przypadały zatem na dominację estetyki mogolskiej. Zmieniliśmy kierunek płynięcia naszą łodzią przy najwspanialszej z nich, czyli przy meczecie wzniesionym przez cesarza Auranghzeba w XVII wieku. Piękna, kamienna budowla wznosiła się nad małym wzgórzem, poprzedzona od naszej stromymi kurtynami ghatów. Znów musiałem pomyśleć o tym nieszczęsnym władcy, który zakończył dobrą passę Imperium Mogołów, choć pod względem przejrzystości prawodawstwa i ekonomii był najwybitniejszym wśród nich. Był też osobą skromną, pogrzebaną po prostu w ziemi, nie zaś w sięgającym nieba grobowcu. Cóż z tego, skoro jego nietolerancja religijna przyczyniła się do rozpadu wzajemnego zaufania muzułmańskich i hinduistycznych elit Hindustanu, oraz do wyhodowania na Południu potęgi Maratów, która w końcu przyczyniła się do zmierzchu Imperium Mogołów… Unoszący się nad nami w oddali, piękny kamienny meczet był namacalnym świadectwem tego błędu wybitnego człowieka.

   Meczet wznosił się nad pięknymi starymi ghatami, wśród nich zapamiętałem dawną fundację radżów Gwalioru. Poprzedzał je nowy i pozbawiony malowniczości Scinthia Ghat, który był ulubionym kąpieliskiem miasta. Gdy zawracaliśmy, zaczął zapadać zmierzch. Zapaliłem świeczkę w wianku i umieściłem całość na wodzie. Obok mnie zaczęły pojawiać się dziesiątki podobnych łódeczek. Nasz wioślarz próbował mnie powstrzymać przed wypuszczeniem na falę wianka, ale tak bardzo ogarnęła mnie chęć dodania Gangesowi uroku, iż czynił to na próżno. Jak się później domyśliliśmy, te łódeczki związane z liści mogły puszczać na fale tylko kobiety, nieświadomie zatem zaprotestowałem przeciw homofobii.

 

 

   Gdy dopływaliśmy do Asi Ghatu i Tulsi Ghatu zapadła już noc i ognie na brzegach i na wodzie płonęły wyjątkowo malowniczo. Wcześniej przepłynęliśmy tuż obok stosu pogrzebowego palonego na drugim, służącym do tego Ghacie. Owiał nas wilgotny dym i atmosfera powtarzanego od wieków, smutnego rytuału. Gdzieś dzwoniły i bębniły zajadle maszyny do rytmu. Ghaty Tulsi i Asi wyglądały od strony rzeki zupełnie fantastycznie, choć ich kształty należało do pewnego stopnia zgadywać. Gdy wracaliśmy już w pobliże swojego hotelu, nasz wioślarz dokonał nagłego zwrotu, wpadając niemal na inną łódź, ku zdziwieniu jej wioślarza. Ów miał pretensje do ogólnie lubianego i wesoło pozdrawianego niemego przewoźnika, ten jednakże wskazał głową na unoszące się na mrocznych falach zwłoki. Ciężko by było się domyśleć, co mijamy, gdyby nie nieruchomy jak posąg sęp, który dosłownie zamarł na tym opiewającym na kilka dni posiłku. W tajemniczej sylwetce ptaka – posążku było coś, co skojarzyło mi się z rzeźbami Starożytnego Egiptu, coś, co nazwałbym zanurzoną w przeszłości ciszą.

   Pomimo nieznośnego upału, następnego dnia postanowiliśmy dostać się do meczetu Auranghzeba, który był najpewniej najpiękniejszą od strony artystycznej budowlą miasta. I stało się, zabłądziliśmy w wąskim labiryncie uliczek położonych przy gathach. Niektóre z nich były naprawdę cuchnące, lecz ilość dawnych domów i małych, prywatnych świątyń z zadziwiająco dobrymi rzeźbami była zachwycająca. Spadek nadrzecznej skarpy, niezbyt wielki, dodawał jeszcze tej małej, pełnej przejść i zaułków dzielnicy dodatkowego uroku. Godzinami można było wędrować ulicami, których przeciwległych ścian dotykało się wyciągając ręce. Największe arterie z ledwością pozwalały minąć się dwóm motocyklom. Nawet riksze były zbyt szerokie, aby wjechać w ten liczący sobie wiele kilometrów labirynt. Co ciekawe, większość zabudowy była stara i całkiem wysoka. Powodowało to bardzo oniryczny efekt. Mrok, stosunkowo chłodny jak na tę porę roku, rozcinały czasem niespodziewane smugi światła, spływając po zabytkowych wieżach świątyń i fasadach Hawel, nie pozbawionych często pięknej dekoracji rzeźbiarskiej. Małe sklepiki i jadłodajnie na dole wydawały się istnieć na jakiejś innej planecie. Byłem zachwycony. Ciężko znaleźć w innych miastach równie dawne i indyjskie w swoim wyrazie starówki. Oczywiście, nawet tutaj Brytyjczycy wcisnęli trochę całkiem okazałych budynków neostylowych, lecz, jak już wspomniałem, wpisały się one posłusznie w gęstą całość Varanasi.

   Uroku temu wszystkiemu dodawali mieszkańcy odziani w kurty, tak jak w dawnych czasach. Wielu sklepikarzy prowadziło swój handel siedząc po turecku na ziemi, nie spiesząc się wcale i posługując się wagami, które nie zdziwiłyby handlarza ze średniowiecznych sukiennic. Mimo to, co zabawne, mój udajpurski turban robił furorę. Dla wszystkich byłem Radżasthańczykiem. Całkiem spora grupa mijanych przechodniów chciała ode mnie nabyć owe cudo przetykane muszelkami i nie będące wcale turbanem sikhijskim, czy weselnym, które to nadal są powszechne. „Pagli, pagli…” – wołały za mną spragnione owej czapy głosy. Szedłem zatem wyprostowany i dumny, z przyjemnością pozwalając pięknym Hinduskom na zalotne spojrzenia. Kaja była troszkę zła, iż zupełnie inaczej niż być powinno to ja skupiam na sobie spojrzenia, nie zaś ona…

   Po paru godzinach przyjemnego błądzenia, któremu stawały czasem  na przeszkodzie jedynie góry odchodów, tak charakterystyczne dla Kashi, dotarliśmy w pobliże ghatów, gdzie obok starych świątyniek i kamienic piętrzyły się zwały drewna, przysposobione do kolejnych kremacji. Wyglądało to bardzo niezwykle, zwłaszcza, gdy nasza droga otwarła się wreszcie na rzekę i umieszczone na głównej drodze sepulkralnej stoiska z herbatą. Trzeba przyznać, iż nigdy jeszcze nie piłem czaju w otoczeniu drewna na stosy i przechodzących orszaków pogrzebowych. Wizualna sugestia sprawiła, iż smakowała mi ona trochę popiołem, ale postanowiłem być dzielny.

   Dalszą część drogi do meczetu odbyliśmy już ghatami, dusznymi od upału jak piec hutniczy. Też nie było łatwo, bowiem dzieło Auranghzeba znajdowało się obok ghatów, nie zaś przy samych ghatach. Trzeba było się wspiąć przez absurdalnie wręcz wysokie schody Ghatu Radżów Gwalioru, który liczył sobie co najmniej 300 lat  sądząc po przepięknych, rzeźbionych w kamieniu portalach. Nad nami wznosiły się też ostrołukowe, „ośle bramy”, niczym w prerenesansowej Italii. Niestety, konformistom spragnionym pozbycia się ze swoich trzewi kału i moczu nie przeszkadzało w tych czynnościach piękno tego miejsca, ani sława Gwaliorskiej dynastii.

 

 

   Miotani jak zwykle przeciwstawnymi doznaniami dotarliśmy wreszcie na górę. Nie miałem pojęcia, dlaczego w tym miejscu nadrzeczna skarpa była aż tak strona. Tym niemniej zaowocowało to niezwykłymi widokami, bowiem z labiryntu uliczek co rusz wyzierał Ganges widziany z lotu ptaka. Z drugiej zaś strony od czasu do czasu wzbijała się ponad dachami ściana zabytkowego minaretu, wskazują nam właściwy kierunek. Ta część benareskiej starówki miała już zupełnie nieoficjalny charakter, dlatego po wielokroć wpadaliśmy w kręte, ślepe uliczki, zakończone skromnymi kamieniczkami tutejszych mieszkańców. Wreszcie dotarliśmy na placyk zdający się wisieć w przestworzach. Z niego wiodła brama na jeszcze bardziej nierealną, nadwieszoną platformę mogolskiego meczetu. Było to piękne miejsce, w którym architektura muzułmańskich Indii osiągnęła najwyższy stopień wyrafinowania. Kameralność współgrała tu z monumentalizmem, zaś ścisła symetria rozluźniona była jakimś podskórnym, asymetrycznym rytmem. Typowy, indyjski meczet z tego okresu był w dużej mierze placem okolonym pięknym murem z pięknymi bramami. Jedynie jedna nawa, płynąca tuż obok mihrabu, niszy modlitewnej zwróconej w stronę Mekki, była przesklepiona. Czerwony mogolski piaskowiec tworzył dzięki temu konstrukcję lekką i finezyjną. Auranghzeb, który zdetronizował ojca i zamknął go w agryjskim forcie, rozwijał z powodzeniem jego poetycki, nieskory do dewocyjnego patosu styl. Zdziwiło mnie jednakże osamotnienie tego miejsca. Spodziewałem się, iż najpiękniejszy meczet w Varanasi, zbudowany przez ortodoksyjnego cesarza, będzie miejscem gorących manifestacji licznych tutejszych muzułmanów. Tymczasem nie było tu prawie nikogo, choć brudne i stłamszone dywaniki modlitewne świadczyły o tym, iż ktoś jednak go używa. Wnętrze wspomnianej nawy było niestety zaniedbane. Pokrywał je byle jaki, biały tynk zacierający w dużym stopniu elegancję rzeźby architektonicznej. Zanim weszliśmy, musieliśmy zdjąć buty, posadzki zaś parzyły stopy niemiłosiernie. Tym niemniej wspaniałość tej malowniczo usytuowanej budowli wynagrodziła nam wszelkie niedostatki.

   Tego samego dnia, wieczorem, mieliśmy pociąg do Delhi. Nie wyjeżdżał on jednakże z Varanasi (takich biletów nie można było już zdobyć na dwa tygodnie przed naszym wyjazdem), lecz z położonej o 20 kilometrów dalej maleńkiej miejscowości Mughal Sarai, czyli „Zajazd Mogolski”. Na zdjęciach satelitarnych osada owa była nieomal mikroskopijna, ciężko też było znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje o istniejących tam pozostałościach mogolskich. Oczywiście, gdy wjechaliśmy tam rikszą, naszym oczom ukazał się potężny bazar, jak to w Indiach. Po drodze przebyliśmy oświetlony przez gwiazdy wielki most nad Gangesem, który po wielokroć mieliśmy okazję podziwiać z ghatów. Przeprawa przez niego była fantastyczna. Drugi brzeg świętej indyjskiej rzeki był prawdziwą nicością. Żadnych świateł, niczego. Dopiero po kilku kilometrach wjechaliśmy na drogę krajową, gdzie drobniejsze pojazdy usiłowały przetrwać w nurcie potężnego ruchu nie liczących się z niczym tirów. Niektóre z nich, jak to w Indiach, zrobiły sobie nocny postój, blokując sporą część drogi.

 

 

   Gdy szliśmy od rikszy do stacji dopadła nas autentyczna burza piaskowa. Niestety, pył, który wsypała nam w uszy, w oczy i we włosy nie był piaskiem z dzikiej i prawie bezludnej spalonej ziemi. Wręcz przeciwnie. Zostaliśmy przyozdobieni wysuszoną ziemią biednej części Uttar Pradesh, której skład nie powinien stanowić już żadnej tajemnicy po lekturze moich benareskich kartek pamiętnika. Stacja była całkiem spora, być może większa od znajdującej się przy niej miejscowości. Stanowiła ona węzeł torowy pozwalający ominąć niektóre miejscowości (w tym wypadku Varanasi), aby ludzie jadący z daleka mogli dotrzeć do swoich punktów przeznaczenia w miarę szybko.  

   Niestety, okazało się, iż będziemy musieli spędzić na dworcu Mughal Sarai ponad cztery godziny, bowiem pociąg był spóźniony. Nie wiedzieliśmy jak bardzo, bowiem informacja o opóźnieniu była aktualizowana co jakieś pół godziny. Pociąg ewidentnie gdzieś przystawał i przepuszczał ważniejsze od siebie połączenia, a było ich sporo. Kaja była zasmucona, gdyż umknął jej czas, który chciała przeznaczyć na próby do występów w Ministerstwie Kultury i Oświaty. Ja też miałem tam grać na fletach, ale nie przypuszczałem, iż spóźnienie sięgnie doby. Siedzieliśmy zatem na jakimś dworcowym murku. Minęło nas kilka pociągów jadących do Delhi, na które nie zdołaliśmy kupić biletu. Były wśród nich dwa Rajdhani, które poza Shatabdi były najszybszymi połączeniami w Indiach. W Mughal Sarai zatrzymywały się, aby ominąć Varanasi i dać jednocześnie szansę jadącym do grodu Sziwy ludziom, jak też i spragnionym zysków rikszarzom. Niestety, wszystkie były wypełnione po brzegi. Posiadały one jedynie klimatyzowane wagony, zaś latem rezerwacja w takowych miejsca była praktycznie niemożliwa.

   Wreszcie, po północy wsiedliśmy w nasz pociąg i niemal natychmiast zasnęliśmy na pryczach sleeper class. Dystans 800 km od Varanasi do Delhi wszystkie pociągi pokonywały w wolnym jak na Indie tempie. Przejazd przez wschodni Uttar Pradesh nie należał do priorytetów indyjskiej kolei. Gdyby nie znajdujący się za nim Bengal, z pewnością byłoby jeszcze gorzej, lecz i Kalkuta, będąca jednym z największych miast Indii, była też wśród nich najbiedniejsza. Dużo ważniejszy był zatem dojazd ze stolicy do Mumbaju (była to chyba najczęściej uczęszczana kolejowa trasa) i do Chennaju.

   Mieliśmy dojechać nad ranem, lecz zrobiło się z tego południe. Gdy już Słońce wstało na dobre, Kaja otrzymała od Rosie smsa na temat odwołania występów w ministerstwie. Krążyły plotki, iż występy anulował Bharat Singh, który przestraszył się, iż nikt na te występy nie dotrze. Był on naprawdę nienajlepszym dyrektorem, stąd plotki, by może uzasadnione. Cała zatem idea rozdania studentom świadectw w Delhi okazała się dość irracjonalna. Rosie, która z jednej strony bardzo chciała zaprezentować bułgarską sztukę ludową w indyjskim ministerstwie, z drugiej zaś była nerwową perfekcjonistką, odetchnęła z ulgą. Pogoda w Indiach zrobiła się już na tyle upalna, iż wszystkich ogarniało leniwe zniechęcenie, co może też usprawiedliwiać nieco lęk Bharata.

   Tym niemniej mieliśmy załatwiony obiad w ministerstwie, zaś jedzenie w rządowych placówkach Delhi miało swoją moc przyciągania. Wcześniej odbył się kolejny, po Habitacie, cykl przemówień i wręczeń poświęcony pięćdziesięcioleciu CIH. Okazało się już ostatecznie, iż instytut agryjski jest główną placówką rządowej, promującej hindi organizacji, zaś placówka delhijska należy do najnowszych. CIH istniało poza tym niemal we wszystkich, niehindi języcznych stanach Indii. Szczególnie zatem dużo było Central Institute of Hindi we wschodniej części Indii, gdzie za Bengalem mamy wąski języczek kraju nad Bangladeszem, który znów się rozszerza tworząc mikroskopijne w porównaniu z innymi stany, takie jak Manipur, Nagaland, Assam… W związku z czym wśród pradeshi było szczególnie dużo Nagalandczyków. O tym wszystkim nie dowiedzieliśmy się z Kają z przemówień, lecz z później wręczonej płyty DVD i czasopisma, gdzie też znajdowały się artykuły tegorocznych studentów CIH. Kaja napisała obszerny, zwłaszcza jak na absolwentkę pierwszego roku, esej o piśmie łacińskim, które w Indiach często bywa określane mianem „angielskiego”, co nie dziwi zważywszy na taką a nie inną historię kolonialną, lecz samo w sobie jest dużym nieporozumieniem. Kaja ukazała zatem w swoim artykule krótko historię liter łacińskich, oraz omówiła kilka przykładów ich odczytywania w różnych językach europejskich, oraz specjalne znaki, nie istniejące w piśmie Rzymian, takie jak nasze „ą” choćby. Jako, że pismo realizowane jest bez komputerów (nikt nie wie dlaczego) i specjalny jegomość przepisuje wszystko, aby to wydrukować, w artykuł mojej lepszej połowy wdarły się liczne literówki etc., lecz na szczęście nadal był zrozumiały i bardzo interesujący nawet dla Europejczyków. Wiele innych artykułów bazowała na pracach domowych, zadawanych studentom. Dominowały wśród nich dwie – „opis mojego kraju” i „moja przygoda w Indiach”. Te same tematy dostawali studenci różnych lat, choć oczywiście od tych z wyższych roczników wymagano znacznie więcej.

 

 

   Gdy rozprawiano o CIH w ministerstwie, my byliśmy w trakcie przenoszenia biletu lotniczego w głównej siedzibie Air India. Wiza Kai kończyła się bowiem na dwa tygodnie po zakupionym dla niej przez ambasadę bilecie, warto zatem było przesunąć powrót, aby zobaczyć jeszcze kawałek Indii, choć oczywiście majowa pogoda nie należała do wymarzonych na zwiedzanie i podróżowanie. Aby ukoronować nasze szaleństwo, w przeciwieństwie do większości innych studentów, postanowiliśmy zwiedzić miejsce zabytkowe, usytuowane na prażonych słońcem równinach, nie zaś uciec w wysokie góry, jak robili to rozsądniejsi od nas koledzy Kai ze studiów. Pomagała im też moda na buddyzm, której u nas raczej nie stwierdzono. Poza tym jakby nie patrzeć, spędziłem ponad dwa miesiące na Sri Lance, gdzie, jak świadczą moje wiersze i karty pamiętnika, starałem się oddać sprawiedliwość tej starożytnej religii nie pozbawionej inspirujących, filozoficznych myśli. A każdy, kto lubi myśleć, przyzna raczej na pewno, iż lankijski Mały Wóz jest głębszy od malowniczych szaleństw Tybetańczyków.

   Kaja posiadała dziwny bilet, nabyty przez indyjską ambasadę w Wiedniu, prawie dziesięciokrotnie droższy od mojego (choć i tak na klasę ekonomiczną), oraz obwarowany licznymi nieznanymi powszechnie ograniczeniami. Telefonicznie nie dawało się zatem nic z tym zrobić. Jeśli chodzi o cenę owego biletu, większość studentów CIH podejrzewała przekręt ze strony pracowników ambasady, jednakże ja powoli dochodziłem do wniosku, iż bilet rzeczywiście jest specjalny i być może płaci się ekstra za ubezpieczenie i możliwość zupełnie darmowego i dowolnego przełożenia lotu z uwagi na chorobę studenta. Jeden z pracowników CIH poradził nawet Kai, aby załatwiła sobie zwolnienie lekarskie pozwalające przełożyć lot via ambasada.

   W Air India była wielka kolejka, a prawie wszyscy mieli złożone sprawy i wiele biletów. Gdy w końcu, po paru godzinach, zbliżał się koniec konferencji, postanowiliśmy urwać się na obiad i zająć sobie miejsce w kolejce. Dzięki umiejętnościom lingwistycznym Kai udało nam się wywalczyć bardzo praktyczne miejsce w kolejce działające nawet po minięciu już naszej tury. Gmach Ministerstwa Kultury i Oświaty był wspaniałym przykładem nowoczesnej indyjskiej architektury. Nawiązano w nim do architektury meczetu i haweli, ale w znakomity sposób. Zamiast dodawać na siłę eklektyczną dekorację, osadzono całą bryłę na wielkich, nośnych elementach, stanowiących syntezę architektury dwóch głównych indyjskich kultur. Oczywiście przed wejściem zostaliśmy zaopatrzeni w specjalne wejściówki i potraktowani z ogromnym szacunkiem, jak przystało na ministerstwo ogromnego i bardzo gościnnego kraju. Czułem się trochę głupio, miałem bowiem grać na fletach, o co w Habitacie upominali się różni VIPowie, w tym jeden minister, zaś teraz całość była anulowana i przyszedłem tu tylko w charakterze konsumenta obiadu. Jednakże wkręcanie się na różne imprezy, gdzie można dobrze zjeść, też było starą indyjską tradycją, moje zawstydzenie zatem było dość umiarkowane. Iluż ludzi codziennie wpychało się choćby na wystawne indyjskie śluby, ku rozpaczy rodziców panny młodej płacących za wszystko! Czułem, że nie stawiam ministerstwa w aż tak trudnej sytuacji. Gdy ponownie okazało się, iż zaniedbano podawanie herbaty, odczucie winy zupełnie ze mnie wyparowało, ustępując miejsca słusznemu gniewowi.

   Wnętrze ministerstwa również było wspaniałe, choć nie nawiązywało do tradycji, lecz było czysto konstruktywistyczne. Jak często w takich wypadkach, z wielkim pietyzmem potraktowano oszklone sklepienia.

 

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *