Łzy i taniec po indyjsku. Dziennik indyjski 51

 

 

   Na mapie Imperium Mogołów narysowanej w roku 1601, czyli pod koniec rządów cesarza Akbara, współczesny Radżasthan nazywa się prowincją Ajmer i to właśnie Ajmer był jego głównym miastem. Jaipur, najważniejsza obecnie metropolia, wtedy jeszcze nie istniał. Zmieniły się też granice. Dużo dalej na wschód za Fatehpur Sikri ciągnął się okręg agryjski, na którego dawnym terenie powstał Bharatpur. Poszerzył się natomiast Gudżarat, który dawniej nie wkraczał tak daleko na północ, czyniąc Udajpur miastem przygranicznym. Na północny – zachód od Ajmeru ciągnęło się jeszcze kilka stanów – Multan, Kandahar, Kabul, Lahore etc., świadczących o tym, iż Imperium Akbara obejmowało większą część Pakistanu i najważniejsze obszary Afganistanu, kwitnące wówczas kulturalnie i ekonomicznie. Okolice Kabulu były notabene punktem wyjścia do podboju Indii dla dziada Akbara – Babura.

   Na miniaturze z czasów mecenatu cesarza Jahangira, pochodzącej z około 1618 roku, możemy oglądać dwóch władców Gudżaratu –  Bihari Ram i Jassa Jam. Siedzą oni na pokrytym dywanem pomoście, spoglądając w ciszy na siebie. Jeden z nich jest jasny, drugi czarny jak smoła. Na ich jasne kurty narzucone się jedwabne szole.  Za nimi widać piękną roślinność, oraz rozciągającą się szmaragdową przestrzeń, kojarzącą się z nadmorskim widokiem. Najistotniejszą informacją zawartą w tym przedstawieniu plastycznym jest jednakże to, iż Mogołowie byli tolerancyjni religijnie nie tylko wobec Radżputów, lecz dopuszczali hinduistów do rządów nad różnymi stanami.

 

 

   Spędziliśmy pierwszą połowę dnia bez towarzystwa naszych przyjaciół, gdyż potrzebowaliśmy trochę samotności w tym barwnym mieście spalonym słońcem, pełnym starych zaułków i kołyszących się na wietrze, barwnych marionetek. Jeśli chodzi o zaułki, to najsławniejsze jest delhijskie Stare Miasto. Udajpurskie zaułki były inne. Mniej w nich było poezji, więcej zaś baśni. Sprzedawcy dóbr wszelakich wołali do mnie wesoło, zachwyceni moim turbanem. Kai dostała od naszych przyjaciół sari, ja piękną jedwabną kurtę, szukaliśmy zatem jakiegoś prezentu dla naszych dobrodziejek. Postanowiliśmy zakupić kosmetyki pochodzenia europejskiego, których w Indiach nie brakuje, lecz są dość drogie. Rodzime wyroby, głównie firmy „Himalaya”, oparte na zielarskich inspiracjach rodem z Ajurwedy, są świetne, lecz chodziło o jakąś odmianę, która być może ucieszy nasze przyjaciółki.

   Kurtę, z drobnej siatki plecionych ze sobą jedwabnych nici, dostałem od syna babci, a brata matki Mitali. Mieszkali oni przy tym samym podwórku, w kamienicy obok, na górnym piętrze. Ich mieszkanie miało w sobie kilka kolumienek i wyglądało jak jakiś mały pałacyk. Gospodyni, dumna żona kupca odzieżowego, poczęstowała nas okrągłymi placuszkami pieczonymi na zbliżające się święto. Również rodzina Mitali była zajęta tymi wypiekami przez cały dzień. Miały one różne barwy i smaki, od ostrego, po słodko – migdałowy. Mała Ayushi, zgięta w milczeniu z wałkiem nad ciastem, wyglądała wyjątkowo malowniczo. Ja też spróbowałem zrobić kilka placków, lecz bardzo trudno było mi zachować ich okrągłą formę i równą grubość. Inaczej było z Kają, która szybko się uczyła.

   Pani kupcowa zadawała Kai wiele pytań na temat codziennego życia. Miała bardzo inteligentne oczy i również jej pytania nie były typowe, lecz świadczyły o rzeczywistym zainteresowaniu przybyszami z daleka. O swoim życiu miała do powiedzenia niewiele – wyszła za mąż w wieku 17 lat, tak jak prawie wszystkie dziewczyny i od tego czasu zajęta była domem i dziećmi. Miała dwójkę synów, którzy bawili się pod domem i sprawiali wrażenie bardzo sympatycznych dzieciaków. Ich ojciec był miłym człowiekiem, kochał swoją żonę, którą poznał, tak jak niemal wszyscy, po ślubie. W każdą sobotę wybierali się na jakąś wycieczkę i starali się robić sobie nawzajem jak najwięcej miłych niespodzianek. Zastanawiałem się nad takim życiem kobiety, wobec którego nie było za bardzo alternatywy na indyjskiej prowincji. Nasza gospodyni trafiła dobrze, ale nie brak było matek i żon głęboko niezadowolonych ze swojego losu. Wszelkie cierpienia „tłumaczyła” religia uznająca kobietę za niższą formę od mężczyzny, wynikającą z takiej a nie innej karmy w poprzednich wcieleniach. Hinduizm, buddyzm i dżinizm niosły dla kobiet przesłanie – „starajcie się być dobrymi żonami i matkami, a być może w następnym wcieleniu awansujecie do formy męskiej”. Miło zatem było mi widzieć panie pracujące w wojsku, w policji, wykładające na uniwersytetach, a nawet prowadzące pociągi i taksówki. Wciąż jeszcze było ich mało, zbyt mało, mimo to cieszyłem się, iż wielu indyjskich polityków walczy z tym, również poprzez rządowe komunikaty nadawane w telewizji, w reklamach kinowych, wieszane na wielkich bilbordach. W delhijskim metrze ujrzałem komunikat o kolejnej akcji rządowej, przypominający, iż badanie płci dziecka jest nielegalne. Chodziło o to, iż wielu rodziców nie chciało mieć córek, gdyż oznaczało to konieczność zbierania zawrotnych kwot na posag i wesele. „Kochaj swoją córkę, dbaj o jej zdrowie i wykształcenie!” – brzmiał wniosek płynący z zakazu badań prenatalnych. Pomyślałem sobie wtedy o tym, że laickie rządy Indii, mimo korupcji i innych wad, są znacznie światlejsze od „nauk” dawnych mędrców, tak niekiedy modnych na Zachodzie.

 

 

   Tym czasem przybył pan domu, niosąc worek z ubraniami, które postanowił samodzielnie w domu wykończyć, gdyż były to specjalne zamówienia i nie ufał w tym względzie podnajętym krawcom. Uśmiechnął się czule do żony, ja zaś ucieszyłem się, iż dżinijska rodzina, którą tak blisko poznawaliśmy, należy do grona naprawdę wspaniałych Hindusów, którzy nie nadużywają różnych niesprawiedliwości płynących z tradycyjnych wierzeń. Wtedy też dostałem piękną kurtę w prezencie. Odpowiednio tkany jedwab sprawia, iż jest mocna jak stal i praktycznie nie zostają na niej ślady potu. Można ją nosić wiele dni bez prania, co w indyjskich warunkach, gdzie nie zawsze jest woda, bywa koniecznością.

   Wieczorem atmosfera w domu naszych przyjaciół zmieniała się jak w kalejdoskopie. Wpierw dowiedzieliśmy się, iż Mitali przebywa z narzeczonym, oczywiście młodzieńcem wynikającym z aranżowanego małżeństwa. Babcia Mitali cieszyła się, iż jego rodzina to naprawdę zacni i mili ludzie. Na pewno trudno było naszym przyjaciołom doprowadzić do ceremonii narzeczeńskiej, zważywszy na to, iż matka Mitali jest rozwódką, co w Indiach jest ogromnie źle widziane. Zwłaszcza w hinduizmie, ale też i w innych wspólnotach religijnych Subkontynentu. Gdy tak dyskutowaliśmy o świetlanej przyszłości naszej udajpurskiej przewodniczki, zajechał motor i po chwili weszła ona. Cała była zapłakana, choć starała się to ukryć przed wszystkimi. W końcu nie wytrzymała i wszyscy usiłowali ją pocieszyć. Okazało się, iż jej narzeczony bardzo ją obraził, żądając chyba seksu przedmałżeńskiego i kwitując jej odmowę słowami – „masz przecież tylko to, niczego innego nie możesz zaoferować”. Po czym zażądał, co się często zdarza, większego posagu od tego, który był umówiony podczas ceremonii zaręczyn. Mitali nie chciała słyszeć dalej o tym związku, babcia ją poparła. Dziewczyna zdarła ze swoich palców pierścionki podarowane przez narzeczonego. Jej matka nie była jednakże pewna, czy mimo wszystko cała sytuacja nie wynika z jednorazowej emocji, być może nie było aż tak źle, jak wydawało się Mitali. Dzwoniono do rodziców narzeczonego. Mitali powiedziała nam przez łzy, że też ich bardzo lubi, lecz ich syn zawsze wzbudzał w niej wiele wątpliwości. Nie dziwmy się umiarkowaniu jej matki. Zerwanie zaręczyn postawiłoby jej córkę w jeszcze gorszej sytuacji. Nie dość, że Mitali jawiłaby się jako dziecko rozwódki, to jeszcze ciążyłoby na niej fatum zerwania procesu zaślubin. To ostatnie zawsze obarcza kobietę, nawet, jeśli to mężczyzna zerwie ów proces z czystego kaprysu…

   Choć zatem nasze przyjaciółki starały się do nas uśmiechać, i zapewniały, iż nie jest to wszystko bardzo ważne, widać było, iż problem ma ogromne rozmiary. Dla indyjskiej kobiety nie było oczywiście gorszego losu, niż zostać starą panną… W końcu Mitali znalazła pewne pocieszenie w telefonach do przyjaciół, Ayushi, jej młodsza siostra postanowiła zatem zatańczyć. Ku naszemu zdumieniu zatańczyła z ogromnym wyczuciem erotyzmu piosenkę „Shila”, z filmu „Tees Mar Khan”, w której uważana obecnie za największą seksbombę aktorka Kathrina Kaif tańczy do słów „wszyscy chcą ciała Shili”. O ile piosenka jest ogromnym przebojem, o tyle trzeci film Fary Khan okazał się niewypałem, choć poprzednie dwa były znakomite. Zabrakło w nim wyrafinowanego symbolizmu, ciekawej fabuły, no i oczywiście przyjaciela reżyserki – wielkiego aktora Shah Rukh Khana. Zdumiony śmiałością tańca roześmianej Ayushi, spytałem Kaję, czy dwunastoletnie dziewczynki zdają już sobie sprawę z takich rzeczy, na co Kaja odpowiedziała twierdząco. Uspokojony tym zapewnieniem podziwiałem dalej taneczny talent Ayushi, ciesząc się, iż dżinizm nie jest wrogiem zmysłowości. Przynajmniej w wypadku tej rodziny.

 

 

   Gdy Ayushi zauważyła, iż jej taniec się podoba, pobiegła aby się przebrać w bardziej seksowne ciuchy zachęcana przez matkę. Następnie odtańczyła legendarną piosenkę Ashy Bhosle „Monika” z filmu „Karawana”. Nie zdobyłem jeszcze niestety tego pełnego ładnych piosenek i świetnej choreografii filmu, lecz Monika jest w nich bodajże zepsutą cyganką, sprowadzającą nieszczęście na głównych bohaterów. Ayushi była tym razem w krótkiej spódniczce, dzięki czemu zawarta w tańcu zmysłowość zyskała pełniejszy wyraz. Matka dawała jej fachowe wskazówki w najtrudniejszych miejscach, zaś córka  rzucała w jej stronę pełne pokory spojrzenia.  Tańczyła naprawdę dobrze. Później jednakże jej miejsce zajęła prawdziwa mistrzyni, czyli matka i odtańczyła z prawdziwym szaleństwem ponownie „Monikę”… Później bawiliśmy się w robienie zdjęć i zauważyłem, iż Ayushi zachowuje się jak prawdziwa projektantka mody, nakazując mi zdjęcie okularów przed zdjęciem i sama pozując starannie do własnych fotograficznych portretów. Zapewne wszyscy liczyli na to, iż również Mitali przyjdzie coś zatańczyć, jednakże była ona zbyt nieszczęśliwa, aby wziąć udział w rodzinnym przedstawieniu.

   Zasiedliśmy zatem do kolacji. Mitali zaprosiła swojego kolegę z Mumbaju, który przebywał właśnie na udajpurskiej prowincji. Uczesany a la Shah Rukh Khan był bardzo filmi. Mało kto rozumiał zdania wypowiadane przez niego w dialekcie tego biznesowego miasta. Tryskała z niego pewność siebie. Tym niemniej i on w pewnym momencie pokazał na komórce zdjęcie swojej narzeczonej i zrobił smutną minę. Najwidoczniej jechali z Mitali na tym samym wózku. Gdy spytałem go o Mumbaj, wyraźnie się ożywił i ucieszył, że lubię „jego” filmy. Podczas jedzenia Mitali zgrała wiele mp3 na swój telefon i słuchała ich przez najbliższe dni. Wyraźnie poprawiało jej to humor. Później wszyscy odprowadzili nas do odległego o jakieś 2 kilometry hotelu. Mumbajczyk opuścił nas w okolicach swojego domu, do matki Mitali w pewnym momencie zadzwonił Sameer i jak najszybciej pobiegła na spotkanie. Zostaliśmy z Ayushi i Mitali. Gdy się żegnaliśmy, życzyłem powodzenia starszej z sióstr, a ona, jak to miała w swoim zwyczaju, powiedziała coś cicho do siebie.

   Nazajutrz przypadało święto bogini Parwati, zwane Gangaur. Mityczna małżonka Sziwy ma wiele świąt. Jedne obejmują całe Indie, inne są bardziej lokalne. To należało do Radżasthanu. Nasze dżinijskie dziewczyny były nim ogromnie przejęte i wydzwaniały do nas od rana. My jednakże czuliśmy się jak zdjęci z patelni, więc dopóki nie nastał wieczór spotykaliśmy się z nimi i wracaliśmy do hotelu, aby tam nieco odpocząć i się czegoś napić. Jednakże nawet hotel nie był spokojnym miejscem. Jego właściciel zapraszał nas na dach, gdzie startowała dopiero hotelowa restauracja. Był osobą miłą i inteligentną i zupełnie szczerze zachęcał nas do pracy w Indiach i współpracy ze swoim hotelem. Chodziło o to, iż w Indiach brakuje profesjonalnych przewodników. My znaliśmy trochę języków, zwłaszcza Kaja, zatem moglibyśmy to robić. Mieliśmy też jako takie pojęcie o sztuce indyjskiej. Właścicielowi bardzo zależało na tym, abyśmy pomogli mu rozkręcić restaurację, dostarczając informacji o tym, co tak naprawdę lubią ludzie z Zachodu. To rzeczywiście problem. Widzieliśmy wiele przedsięwzięć kulinarnych aklamowanych przez Lonely Planet. Ciężko byłoby orzec, co bardziej przyciąga zachodnich turystów – swojskość, czy barwna egzotyka. W menu potrzebowali na pewno swoich akcentów. Śniadania indyjskie były z tej perspektywy zupełnym niewypałem, choć ja je uwielbiam. Ogólnie, ciekawe zagadnienie… Właściciel czuł się przy nas swobodnie – Kaja mówiła już całkiem nieźle w hindi, ja zaś zupełnie zhindusiałem, jeśli chodzi o mowę ciała i sposób milczenia.

 

 

   Gdy spotkaliśmy wczesnym popołudniem nasze przyjaciółki, postanowiliśmy się udać do Muzeum Haveli nieopodal ghatów. Za parę godzin tu właśnie miało być epicentrum obchodów święta, więc trwały już przygotowania, ustawiano dekoracje i sprzęt nagłośniający. Haveli okazało się być małym pałacykiem z dwoma dziedzińcami, przywodzącym na myśl atmosferę z Baśni 1001 Nocy. Odtworzono jego oryginalne wyposażenie, polegające na zapełnianiu barwnymi tkaninami i poduszkami pokojów o niezwykłych oknach znajdujących się w kameralnym i asymetrycznym układzie korytarzy, przejść, aneksów, balkoników etc. Było to naprawdę piękne, pełne poetyckiej radości miejsce. Choć nie było aż tak wielkie jak Pałac Miejski, nie miało ani grama jego przygnębiającej atmosfery. Wręcz przeciwnie – cienie wesoło igrały na dachach, bardzo bliskie tu jezioro mieniło się turkusowo, zaś drzewa o jasnych liściach kładły się miękko na krużgankach. Wiele komnat zamieszkiwały radżasthańskie marionetki. Muzealny kustosz pokazywał nam je w ruchu i byliśmy pełni podziwu. Poznaliśmy kolejną lalkę – magika, tym razem bawiącą się swoją głową. Ayushi i Mitali też postanowiły robić zdjęcia, zachęcone naszym przykładem. Podobnie jak ja miały do dyspozycji telefony komórkowe. Ayushi była całkowicie zachwycona, Mitali również, choć rozpraszały ją telefony, związane najpewniej z jej niedawnymi problemami. Na sam koniec, wyraźnie już nimi sfrustrowana, zaczęła puszczać przeboje z telefonu, co nikomu nie przeszkadzało, gdyż byliśmy w Haveli sami. Mieliśmy też okazję poprzymierzać różne turbany i zobaczyć ich sporą ekspozycję. W zależności od wielkości, koloru, tkaniny i rodzaju zawiązania, opowiadały one o zawodzie i pozycji społecznej ich właściciela. Co ciekawe, turbany naprawdę grubych ryb potrafiły wyglądać skromnie i nie rzucać się w oczy, podczas gdy chłopskie nakrycia głowy przerastały nieraz zdecydowanie rozmiar głowy ich użytkownika.

   Z perfum i innych kosmetyków, które kupiliśmy, cieszyła się oczywiście najbardziej Ayushi. Była ona żywym zaprzeczeniem pierwszego kontaktu Kai z kulturą dżinijska, który to miał miejsce w pięknym i zabytkowym Gwaliorze. Była tam galeria świętych dżinijskich, odzianych w wiatr. Niektórzy byli współcześni, zatem można było oglądać kompletnie nagich, starych i pomarszczonych nagich ascetów. Ideałem tych ludzi było odrzucenie wszystkiego, co na ziemi sprawia przyjemność, oraz przemocy. Jedno z drugim, tak jak w buddyzmie, ma w dżinizmie związek. Pragnienie rodzi przemoc. Pod koniec życia, w dawniejszych czasach (czyli rzadko również teraz) najbardziej zaangażowani przedstawiciele tej religii głodzili się na śmierć, aby tym aktem odrzucenia jakiejkolwiek przemocy i przyjemności zasłużyć sobie na lepsze życie w przyszłym wcieleniu, albo po prostu dowieść swej doskonałości.

   Po zwiedzeniu Haveli udaliśmy się do hotelu i po krótkim odpoczynku powróciliśmy do Ayushi i Mitali. Znaleźliśmy się w świętującym tłumie. Kaja z Mitali dyskutowali na przedzie, nam zaś kazali uważać na siebie, zatem złapaliśmy się z Ayushi za ręce i co jakiś czas zastanawiałem się, czy trzymam dziecko, czy młodą kobietę. Na głównym Ghacie odbywały się właśnie tańce, wśród których największe wrażenie zrobiła na nas choreografia z Radhą, Krishną i pawiami. Był to ten sam tradycyjny taniec, jaki widziałem niedawno w wykonaniu Kai i innych studentów CIH. Oczywiście Radżasthanki wysysały tę sztukę z mlekiem matek, zatem poziom występów udajpurskich był naprawdę mistrzowski. Szczególnie pięknie tańczyła Radha, zwróciłem zatem uwagę Ayushi, iż zważywszy na jej talent taneczny, mam nadzieję, iż w następnym roku to ona będzie świąteczną Radhą. Miałem i mam szczerą nadzieję, iż przynajmniej Ayushi nie będzie musiała pójść w ślady kobiet ze swego rodu, czyli wyjść w wieku 17 lat za prawie obcego mężczyznę i być do końca swych dni zadowoloną, lub nieszczęśliwą kurą domową. Niech raczej stanie się tancerką, aktorką, projektantką mody – na pewno marzy o tym bardziej, niż o roli ograniczonej do bycia matką i żoną. W przypadku kolein tradycji, już tylko pięć lat dzieliło to dziecko od ciąży.

 

 

   Gdy pawie i Radha nasycili naszą ciekawość, wspięliśmy się przed świątynię Jagannatha, gdzie tańczył właśnie radżasthański lajkonik. Ni mniej ni więcej – widzieliśmy rycerza w stroju, którego dolna część tworzyła konia, zaś przed nim koński łeb. Pustynny woj bardzo pięknie wykonywał ewolucje na swoim rumaku, zaś kroki tańca sprawiały, iż iluzjonistyczne zwierzę zdawało się niemal oddychać. Obok jeźdźca stała księżniczka, która w odpowiednim momencie zaczęła wirować wraz z nim. Było w tym coś niezwykle hieratycznego, niemal słyszało się echo dawnych legend, które zmieniły się w odtwarzane ciągle rytualne gesty. Suknia księżniczki miała na swej końcowej krawędzi charakterystyczne dla tego regionu ciężkie dzwonki, aby tym lepiej układać się i brzmieć w wirującym ruchu. Przypuszczam, iż krakowski lajkonik ma wiele wspólnego ze swym radżpuckim kuzynem. Obydwie tradycje najprawdopodobniej zostały zainspirowane przez zwyczaje Mongołów, którzy również na Subkontynent wprowadzali swoje wojska.

 

 

   Gromady Radżasthańczyków gromadzące się podczas święta były wyjątkowo spokojne, miłe i barwne. Mimo to żar lejący się z nieba dawał nam się wszystkim we znaki, skierowaliśmy się zatem do domu naszych przyjaciółek, gdzie jak zwykle czekał na nas pożegnalny posiłek. Wpierw jednak musieliśmy się udać do kierowanej przez nie kwiaciarni i wybrać sobie jakiś podarek, pomimo, że otrzymaliśmy już tak wiele. Sklep znajdował się nieopodal ich domu, w większej ulicy, na pierwszej kondygnacji pokrytego balustradami budynku. Ayushi, która odpowiedzialna była za tą wyprawę, opowiadała nam o historii rodzinnego biznesu i uśmiechała się na widok barwnych kwiatów. Nie były one prawdziwe, lecz sztuczne, co nie dziwi zważywszy na klimat Udajpuru. Jak jednak zapewniła nas dziewczynka, był to towar sprowadzany wprost z Mumbaju, zatem najlepszej jakości. Widać było, że lubi to barwne miejsce, w którym też pewnie od czasu do czasu pracowała. Oczywiście musieliśmy zrobić sobie wszyscy nawzajem sesję zdjęciową.

   Babcia Ayushi, gdy dowiedziała się, iż nie chcemy niczego wziąć sobie z ich sklepu, była nieomal obrażona. Bezapelacyjnie postanowiono, iż Ayushi przyniesie nam średniej wielkości płaskorzeźbę boga Ganesi i tak się stało. Gościnne aż do granic arabskich legend kobiety chciały nam też wcisnąć pieniądze pożyczone przez pandita, ale nie zgodziliśmy się na to, gdyż podsłuchaliśmy informację o tym, iż ów człowiek wyjechał, zatem chciały nam oddać te pieniądze z własnej kieszeni, choć uczony nie był w żaden sposób nikim dla nich bliskim. Same go poznawały, odkrywając, iż jest on alkoholikiem, najczęściej zaś jeździ do Vrindavan, aby oszukiwać tam turystów.

 

 

   Nadszedł czas, aby się pożegnać. Było to dość szalone logistycznie, bowiem właściciel hotelu, który nie policzył nam za ostatnią noc, chciał się koniecznie napić z nami herbaty na pożegnanie. Polubiliśmy go, bowiem kilka rozmów z nim i z jego synem ukazało nam osoby wrażliwe i bardzo inteligentne. Trzeba było zatem umówić się pod dworcem, oraz na sygnały z telefonów, które non stop zawieruszały się i nie mogły się odnaleźć. Wreszcie znaleźliśmy się przed naszym pociągiem i wymieniliśmy serdeczne słowa. Byliśmy przekonani, że na pewno się jeszcze zobaczymy i tak się z pewnością stanie. Miałem tylko nadzieję, iż Mitali dana będzie szansa własnego wyboru męża. Smutno mi będzie, jeśli okaże się, iż następnym razem spotkam ją w charakterze żony i matki dziecka młodzieńca, który zażądał od niej większego posagu i to bez żadnego podjudzania do tego ze strony swoich rodziców.  

  Babcia Mitali skierowała swoje mądre słowa specjalnie do mnie. Mitali zwróciła jej uwagę na to, że przecież to Kaja rozumie dobrze hindi, lecz głowa rodu uparła się i mówiła tylko do mnie. Wyraziła dokładnie to, co odczuwałem w tej chwili, uśmiechnąłem się zatem i nieomal pozwoliłem pociągowi, by uciekł. W końcu jednak wsiadłem i spojrzałem jeszcze raz na nie wszystkie. Babcia i Ayushi wpatrywały się w nas z wielkimi uśmiechami, matka dziewczyn biegła już do swego Sameera, zaś Mitali omawiała przez telefon swoją trudną sytuację. Oby jakiś jej przyjaciel okazał się mężczyzną i porwał ją ze sobą!

 

 

   Podróż powrotna okazała się bardzo wygodna. Pociąg był prawie pusty, wiele osób dosiadło się dopiero w Jaipurze, lecz wtedy już spałem. Niestety, w Agrze okazało się, iż wszystkie pociągi są spóźnione o kilka godzin, nie mogłem zatem wrócić tego samego dnia do Delhi. Udałem się zatem do hotelu pod Taj Mahalem. Nasyciwszy się aurą tego pięknego miejsca zasnąłem i nazajutrz mogłem być świadkiem przygotowań teatralnych studentów CIH. Miała być grana tragifarsa o sklepiku z artykułami zamieniającymi osobowość i o trzech parach małżonków potrzebujących takich produktów. W sztuce zagrać miała Kaja, Argentynka Justina, Japończyk Naruo, będący też reżyserem, obie Bułgarki, Włoszka Clementina, jeden Nagalandczyk i Chilijka Lucy, jedyna profesjonalna aktorka w tym gronie. Próba odbywała się w wewnętrznej auli sansthanu, który z lotu ptaka przypominał ósemkę. Podobnie jak haveli, oparty był na dwóch zakrytych tym razem dziedzińcach. W pierwszej części od fontanny mieli zajęcia swadeshi, czyli uczniowie z Indii, dla których hindi również był językiem obcym. W drugiej części oddawali się studiom zagraniczni uczniowie i tam oczywiście organizowano próby.

   Wiedząc o tych planach poleciłem wszystkim Takshilę. Jej siostra była świetną aktorką, Tushita, który nie uprawiał nepotyzmu, także wychwalał jej talent, choć był głęboko zniesmaczony jej poziomem wiedzy o teorii teatru. Zależało mi na tym, aby Lankijki i zagraniczni studenci zbliżyli się nieco do siebie. Nie podobało mi się, iż reprezentujące sobą wiele dziewczyny z Wyspy Rawany są omijane przez większość zagranicznych studentów i studentek szerokim łukiem. A zbliżał się już niestety koniec semestru i był to ostatni dzwonek, aby poznać się nawzajem. Niestety, Takshila była zupełnie zakręcona tęsknotą za Nalinem, z którym miała teraz słaby kontakt i zbliżającymi się egzaminami końcowymi. Odmówiła zatem. Kolejnym aktorem, który odmówił, był Jorge. Jego egzaminy wręcz przerażały, wszyscy więc zrozumieli jego decyzję.

 

 

   W trakcie próby musiałem wyjść, wsiąść do rikszy i do pociągu. Trasa z Agry do Delhi wydawała mi się już niemal tak znajoma, jak przejażdżka delhijskim metrem. Niestety, pociąg spóźnił się poważnie, i musiałem ratować się rikszą, żeby mi nie zamknęli wrót Ganga Nivas. Jak się jednak okazało, były one otwarte niemal całą noc, trwało bowiem jakieś święto i studenci wywalczyli sobie ten przywilej.

 

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *