Na rozstajnych torach. Dziennik indyjski 6

 Nadeszło Diwali, święto świateł, upamiętniające powrót zwycięskiego Ramy do Ajodhji po pokonaniu dziesięciogłowego Rawany. To wielkie święto, trwające pięć dni, poprzedzone innymi, mniejszymi świętami upamiętniającymi dokonania idealnego królewicza Ramy, który w myśl eposu Walmikiego „Ramajana” (i licznych jego późniejszych adaptacji) był awatarem boga Wisznu. Rama nie był sam, towarzyszyła mu królewna Sita (w której rolę wcieliła się bogini Lakszmi), a także dzielny małpi bóg Hanuman, kochany przez wszystkich Hindusów. Na początek Diwali (albo Dipawali) powróciłem do Agry, gdyż zostałem zaproszony przez pedagogów Central Hindi Institute do wykonania utworu muzycznego w trakcie świątecznej uroczystości, gdzie występowali najbardziej uzdolnieni studenci ze szkoły.

 

 

 

   Wraz z Jorge żartowałem zatem, iż będę mógł się chwalić tym, że występowałem w Agrze, gdyż oczywiście każdy słysząc słowo „Agra” dopowie (nie bez racji zresztą) „Taj Mahal”. Zaimprowizowałem krótki utwór na temat króla Ramy powracającego do Ajodhji. Atmosfera zainspirowała mnie do całkiem chyba dobrej gry, co chyba zawdzięczam nie tyle przepięknemu Taj Mahalowi, co grobowcowi cesarza Akbara w Sikandrze, znajdującemu się rzeczywiście niedaleko szkoły, choć jego cień musiałby bardzo się postarać, aby paść na budynki szkoły. Występ odbywał się w niezwykłym audytorium przypominającym trochę niski, modernistyczny bunkier. Kaja wraz z koleżankami zatańczyła kathak, bardzo pięknie, jeśli wziąć po uwagę ledwie parę tygodni edukacji w tym kierunku. Ucieszyłem się ogromnie jej postępem w dziedzinie nader ważnych w tym tańcu obrotów wokół własnej osi. Tańca było bardzo dużo. Szczególnie imponowały swoimi umiejętnościami studentki ze Sri Lanki, występujące wielokrotnie w rozmaitych konfiguracjach. Pośród nich była też w pełni profesjonalna, młoda nauczycielka tańca Koshayla, wysoka, o tajemniczej, tamilskiej twarzy. Obok bharatanatyam zaprezentowała lokalne, buddyjskie tradycje taneczne swej wyspy, a także taniec nowoczesny.

    Afgan Ahmed zaśpiewał piękną pieśń ze swojego kraju, inne popisy wokalne były mniej udane, lecz prezentacja pierwszego rocznika śpiewu po pierwszych tygodniach nauki bardzo mnie wzruszyła. Całą szkolną ceremonię poprzedziła odprawiana przez sprowadzonego w tym celu pandita i otaczające go grono szkolnych VIP-ów ofiara dla bogini Lakszmi i boga Ganesi. Wielu znawców tematyki związanej z Diwali zgodnie twierdzi, iż święto jest starsze od opowieści znanej nam z Ramajany i pierwotnie dotyczyło ono bogini Shri Lakshmi, związanej z pomyślnością, bogactwem, pięknem i dobrobytem, a także z rokiem kalendarzowym. Bóg Ganesia został do niej dołączony na wysoce politeistycznej zasadzie podobieństwa zapewnianych przez niego błogosławieństw – również pomyślności, a także nowego początku. Tuż przed świętem mogliśmy z Kają nabyć tradycyjne naklejki obydwu bóstw służące do ozdobienia takich narzędzi pomyślności jak na przykład laptop. Pandit wyglądał tak jak większość indyjskich kapłanów, czyli bardziej niż skromnie. Niepozorny, z zupełnie niecharyzmatycznym głosem, odmawiał sanskryckie śloki rutynowo, szybko i niemal niezrozumiale. Na sobie miał kurtę z tradycyjną kamizelką, wszystko razem poszarzałe i nieco pomięte. Pudża, czyli poświęcone w trakcie ceremonii artykuły spożywcze, przewyższała o niebo codzienny wikt studencki. Samosy były znakomicie doprawione, słodycze z najwyższej półki, banany świeże (rzecz prawie niemożliwa do nabycia na bazarach w Agrze), nawet czaj znacząco odbiegał od rutyny jadłodajni CIH. Jako, że grałem dobrze wmuszono we mnie aż dwie porcje, a ja z ogromną przyjemnością dałem się zmusić.

   Po pierwszym dniu Diwali większość studentów, którzy wcześniej mieli trudne egzaminy, mogła wyjechać na kilka dni. Wraz z Kają, Jorge, Anią, Franceską oraz studentką z Fidżi i jej indyjskim chłopakiem postanowiliśmy pojechać do Lucknow, miasta słynnego z okresu rządów szyickich nawabów, którzy tuż przed ostatecznym podporządkowaniem miasta brytyjskim okupantom przyczynili się ogromnie do rozwoju kultury w Indiach. Pozostał po nich współczesny kathak, a także wiele elementów muzyki klasycznej, od thumri i dadry począwszy, skończywszy zaś na rozwoju tak nieodzownych dla hindustani sangeet instrumentów jak tabla i sitar. Oczywiście wyjechanie gdziekolwiek w okresie największego święta hinduistów nie jest łatwe. Nawet w normalnych okresach brakuje biletów, cóż dopiero wtedy. Pierwotnie Ania i Jorge chcieli jechać do Varanasi, ale oczywiście tak święte miasto w tak święty czas było zupełnie nieosiągalne. My nie mieliśmy nic przeciwko Lucknow, lecz przypuszczaliśmy, że mamy rzeczywiste bilety. Okazało się to jednak nieprawdą. Cóż kryje się za pojęciem „rzeczywiste bilety”? Otóż w Indiach, na dłuższych trasach, gdy ma się pewność, że ludzi będzie więcej niż przewiduje pojemność pociągu, kupuje się miejscówki. Wyglądają one tak jak u nas. Jest bilet i na nim numer wagonu i siedzenia. Aby pojechać gdzieś z miejscówką w trakcie Diwali trzeba było w wielu wypadkach nabyć ją z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Oczywiście Lucknow, miasto o silnych korzeniach szyickich nie jest tak atrakcyjne dla hinduistów jak Varanasi – najważniejsze miasto kultu Sziwy. Dla wielu szywaitów Rama był wzorem gorącego wyznawcy Mahadeva, o jego gorącym oddaniu bogu zniszczenia mówi zresztą fragment Ramajany, niezbyt rzecz jasna lubiany przez wajsznawów, którzy z łatwością znajdą w swoim ulubionym dziele fragmenty bardziej zgodne z ich poczuciem hierarchii hinduistycznego panteonu. Nierzeczywiste bilety nazywają się w Indiach „waiting list”. Kosztują tyle samo, co rzeczywiste, ale oznaczają jedynie zaszczytne miejsce w kolejce do rzeczywistych miejsc. Można też liczyć na to, iż w sleeper class posiadacz rzeczywistego biletu odstąpi kawałek swojej kuszetki „oczekującemu”.  Wszelkie rachuby zawodzą jednak, gdy oprócz posiadaczy biletów rzeczywistych i nierzeczywistych w wagonach przebywają posiadacze biletów jeszcze mniej rzeczywistych niż te nierzeczywiste, choć również płatnych. Przykładowo – mamy klasę general, dwukrotnie tańszą od sleeper. Wiele osób, w tym my również, kupuje bilety na tą klasę i jeśli general jest zapchane (a rzadko nie jest) przenoszą się wtedy do sleeper i proszą o upgraedowanie biletu. W Diwali, w pociągach jadących do ważnych miejsc, najzwyczajniej w świecie nie da się wejść do wagonu klasy general. Nie da się też z niego wyjść, ani przez niego przejść. Ludzie jadą tam wisząc na drzwiach i z okien. Co lżejsze osoby rozlokowane są zapewne na głowach swoich walecznych krewnych albo pechowych przypadkowych osób.

   Kiedy zatem, jeszcze będąc w Delhi, zadeklarowaliśmy chęć podróży do Lucknow wraz z Anią, Jorge, Fidżyjką i jej Hindusem, przypuszczaliśmy, iż jedziemy z nimi do Lucknow a nie do Varanasi z uwagi na fakt posiadania rzeczywistych biletów.  Okazało się jednak, iż cały ciężar załatwienia sprawy spoczął na barkach Hindusa Fidżyjki (zresztą też Hinduski, jak wielu mieszkańców tej tropikalnej wyspy). Gdy zatem pociąg do Lucknow wjechał na peron w Agrze, okazało się, że nawet sleeper class wygląda jak general, my zaś mamy w rękach nierzeczywiste bilety. Zapanowała wśród nas konsternacja. Długo biegaliśmy wokół wagonów. W pewnym momencie próbowaliśmy znaleźć miejsce w wagonie kuchennym, gdyż nasz Hindus miał w rodzinie kolejarzy, więc liczył na zawodową solidarność. Ostatecznie rozlokowaliśmy się małymi grupkami w różnych miejscach. Tłok był taki, iż ledwo można było stać na jednej nodze. Pociąg okazał się jednym z najwolniejszych indyjskich pociągów. Trasę do najbliższej od Agry stacji zwanej Tumlą pokonywał planowo w półtorej godziny. Potrzebował tego czasu na przebycie niecałych 30 km, gdzie inne pociągi rozpędzają się do setki i są po kwadransie. Co jeszcze ciekawsze, pomimo, iż był upiornie wolny, to jechał w tym stylu już cztery dni, z samego południa Indii. W naszym wagonie ludzie byli mili. Większość posiadała bilety mniej rzeczywiste od nierzeczywistych, w pewnym momencie więc mogliśmy nawet przycupnąć na czyimś bagażu. Nad nami i po nas chodzili w tym czasie ludzie dramatycznie próbujący skorzystać z toalety (zazwyczaj bez powodzenia, ciekawe, od ilu dni…) i pociągowi sprzedawcy przekąsek, oraz inni, mniej lub bardziej nielegalni obwoźni handlarze (w Polsce mamy nieśmiertelnych panów krzyczących „piwo jasne”, w Indiach w tym stylu przechodzą całe galerie handlowe). Pociąg akumulował swoje spóźnienie. Okazało się, że półtorej godziny do Tumli przełożyło się już na trzygodzinną podróż. Przy tak dużym tłumie osób, gdy pociąg długo stoi, zaczyna brakować tlenu. Okazało się, iż trzy pozostałe osoby jakimś cudem zdobyły jedną prycz. Wymienialiśmy telefony. Dowiedzieliśmy się, iż starczy poczekać na konduktora, a on nam zdobędzie miejsce. Byłem przekonany, iż konduktor nie dotrze nigdy do naszego wagonu, nie posądzałem go bowiem o masochizm, nie miałem też pojęcia, gdyby się jednak okazał masochistą, jak zdobędzie dla nas owe miejsca.  

   Pociąg rozpędzony do 5km/h wtoczył się w końcu na jakąś stację, która nie miała zbyt okazałego wyglądu. Nazywała się chyba Fadibabad, choć myśląc o niej słyszę Faizabad, choć ta ostatnia miejscowość chyba jest całkiem spora i położona w innej części Indii, niekoniecznie jednak poza stanem Uttar Pradesh, większym pod względem powierzchni i ilości ludności od każdego chyba europejskiego państwa poza Rosją. Po półgodzinnym postoju w Fadibabadzie, w trakcie którego minęło nas około trzydziestu pociągów, w tym sunące 3km/h towarowe, wielokilometrowe molochy, pomyśleliśmy z Kają o tym, iż planowo nasz cudowny wehikuł ma jechać do Lucknow 9 godzin. Gdy tlen w wagonie zaczął się dramatycznie i ostatecznie kończyć, postanowiliśmy, iż wysiądziemy, darujemy sobie bardzo niedrogie bilety i spróbujemy się przedostać od owego F…badu do Mathury, odległej od Agry o jakieś 50km. Zwiedziliśmy wprawdzie swego czasu słynny z historii o Radzie i Krisznie Vrindavan, lecz Mathury nie mieliśmy okazji poznać, a jest to bądź co bądź jedno z najstarszych miast indyjskich, pełne starożytnych (choć nie najlepiej zachowanych) świątyń, z pewnością też znakomite miejsce do obchodzenia Diwali. W Mathurze święto ma jeszcze inną definicję i skupia się głównie na kolejnym awatarze boga Wisznu, na Krisznie, nie zaś na Ramie. Wysiedliśmy zatem i zorientowaliśmy się, iż nie za bardzo wiadomo, dokąd zejść ze stacji dalej. Samej stacji, poza jej nazwą, też za bardzo nie było. W końcu zauważyliśmy jakiś budyneczek, gdzie siedzieli ludzie. Podeszliśmy tam, minęliśmy ich i szukaliśmy dalej zejścia do miejscowości. Gdy w końcu z nadzieją skręciliśmy do jakiejś bagnistej ścieżki wśród trzcin z pewnymi elementami luźnej zabudowy slumsowej, z ławki poderwał się nieco pijany żołnierz i zaczął nas pytać co tu robimy. Kaja opowiedziała mu w hindi pokrótce naszą historię, on zaś zaczął nam tłumaczyć iż F…bad to kompletna dżungla, w której nie ma nic. Żadnej restauracji, żadnej rykszy, etc.  Było już dość ciemno, więc gdzieś na horyzoncie widać było światła jakiejś większej drogi, może autostrady. Uparłem się zatem, aby tam dojść, jednak żołnierz nie dawał za wygraną. Przekonał nas wreszcie tym, iż za dziesięć kilometrów będzie Tumla, duże miasto z rykszami, pociągami i hotelami. Uczynnie odprowadził nas do pociągu (w między czasie musieliśmy poczekać, aż przejedzie dwukilometrowy pociąg towarowy mknący z prędkością 1km/h), gdzie zajęliśmy budkę z tyłu składu, gdzie bardzo poważny, starszy kolejarz odbierał i nadawał komunikaty przez krótkofalówkę. Obok niego, na skrzyniach, spał jakiś pomocnik, budząc się co chwilę i dziwiąc się kim jesteśmy. W budce była oszałamiająca, po doświadczeniach z pasażerskiej części pociągu, ilość przestrzeni. Okazało się, iż starczy nam czasu, aby zapoznać się z pracą sygnałowego, gdyż owe 10 km jechaliśmy jeszcze godzinę. W między czasie jadący z nami Hindus poczuł się winny i dzwonił do nas chcąc naprawić sytuację. W końcu stwierdził, iż konduktor znalazł dla nas miejsca, jednakże trzeba mu będzie dopłacić 200 rupii. Gdy pociąg wtoczył się w końcu na stację w Tumli, odkryliśmy ku swojemu zdumieniu, iż jest to potężny węzeł kolejowy, nie ustępujący ilością peronów dużym delhijskim stacjom, znacznie większy od Agry. Gdy wyszliśmy z końcowej budki pociągu, chłopak Fidżyjki pokazał nam miejsce, które dla nas znalazł. Siedziało na nim kilka młodych kobiet z małymi dziećmi, bardzo sympatycznych, o ile można ocenić ludzi po twarzy. Sytuacja wyglądała więc tak – płacimy dwieście rupii i konduktor przepędza znajdujące się na pryczy osoby, mające zapewne jedynie bilet na general. Te osoby później nie znajdują nawet miejsca na podłodze. Domyśliliśmy się też, że zapewne w podobny sposób „znalazły miejsce” osoby z naszej grupy. Podziękowaliśmy więc pięknie, zapewniając miłego bądź co bądź chłopaka Fidżyjki, że wszystko jest ok. i zaczęliśmy się rozglądać po stacji w Tumli.

   Ku swojemu zdumieniu natychmiast natknęliśmy się na inną grupę studentek CIH. Były to dwie Włoszki – Chiara i Clementina, Węgierka ze Słowacji Anita, Argentynka Justina, oraz pochodząca z Chile Laisy. Dziewczyny sprawiały wrażenie, jakby na nas czekały.

„Mówiłam im, żeby najpierw sprawdzić ten pociąg” – zauważyła rzeczowo Justina, – „nie należy wybierać pociągu, który jedzie wpierw przez całe Indie.”

Okazało się, iż nasze znajome dostały się do Tumli z tego właśnie powodu. Z tego węzła kolejowego wiele pociągów zaczyna swój bieg i są wtedy jeszcze puste, można dostać na nie miejsca. Nie bez znaczenia jest też fakt, iż ogromnej większości Hindusów nazwa „Tumla”, podobnie jak nam, nic nie mówi, nie stanowi też ona żadnego świętego miejsca. Studentki CIH jechały do Haridwaru, w którym Kaja niedawno była. Mimo to miała ochotę pojechać tam jeszcze raz, zwłaszcza dla bardziej już dzikiej przyrody okolic Rishikeshu. Nasi znajomi (i współtwórcy Hanumana) Adhira i Rochan również polecali nam te miejsca, zatem nie pozostawało nam nic innego, jak tylko pojechać.

Choć Haridwar jest dużo ważniejszym dla świąt Diwali miejscem niż Lucknow, pociąg był zadziwiająco pusty. Bez trudu upgreadowaliśmy sobie bilety typu general i zajęliśmy swoje kuszetki, na których spało się bardzo miło. Ogólnie, pociągi indyjskie, gdy nie ma w nich za dużo ludzi, są całkiem wygodne. Zawdzięczają to między innymi szerszemu rozstawowi torów niż nasz. Zbudziłem się jakieś dwie godziny przed Haridwarem. Po wypiciu kilku pociągowych czajów mogłem otworzyć oczy i patrzeć na północne rubieże Uttar Pradesh, tuż przed miejscem, gdzie styka się on z Uttarchandem, stanem himalajskim, którego najbardziej południową, dużą miejscowością jest właśnie Haridwar. Okolice płynące przed oknami pociągu były dużo mniej zaludnione niż centrum UP (jak się mówi w skrócie). Widać był obficie zielone pola, porozdzielane pasami imponujących drzew. Gdzie w dali przesuwał się powoli jakiś las. Tory kolejowe wiodły niedaleko młodego tu jeszcze Gangesu, czyli Gangi, najświętszej rzeki Indii. W pewnym momencie przejechaliśmy mostem nad tę sławną indyjską boginią i przestało mnie dziwić, dlaczego narzuca ona swój zielony, podmokły charakter obszarom położonym na dziesiątki kilometrów od niej. Potężne lustro dostojnie płynącej wody zrobiło na mnie ogromne wrażenie. W samym dorzeczu zaś nad każdym niemal strumieniem budowniczy kolei wznieśli jakby nadmiernie ogromne, żelazne mosty. Jak można się domyślać, niejeden z owych strumieniu, nakarmiony monsunowym deszczem, potrafi się zmienić w rzekę większą od warszawskiej Wisły.

 Urocze były też stacyjki, w którym zatrzymywał się na moment pociąg. Prawdziwie wiejskie, położone wśród pól, pełne dyskutujących ze sobą, spokojnych ludzi. Gdzie niegdzie widać było traktor zaparkowany przed wejściem, częściej wóz z wołami, lub innymi zdatnymi do tego celu zwierzętami. Kobiety w barwnych strojach, w wielkich chustach, z których wziął się często przytaczany w filmach ni to taniec, ni to bieg, w którym grupa chłopek unosi w górę swoje barwne chusty i gna przed siebie, jakby chciała się wznieść w powietrze, niczym stado jakichś niezwykłych ptaków.

   Sama stacja Haridwar rozczarowała mnie. Wypatrywałem gór, lecz na horyzoncie majaczyły ledwie nieszczególnie pewne samych siebie wzgórza. Wszędzie kotłowało się mnóstwo ryksz świadczących o turystyczno – pielgrzymkowym znaczeniu miejscowości. Nasze towarzyszki tymczasem niefrasobliwie dały się zaczepić pierwszemu wyczekującemu pasażerów rykszarzowi, który podyktował im dość przerażającą kwotę za podróż do Rishikeshu. Jako jednak, że byliśmy w kilka osób, mogliśmy rozdzielić między siebie ów wydatek i pozwolić sobie na niego bez trudu. Okazało się, iż nasz rykszarz, nie mając prawa do wypadów poza swoje miasto, współpracuje z inną spółką rykszarską, której pracownicy gniewnymi krzykami (być może z obawy przed złamaniem umowy)  zatrzymali nas przy jakimś parkingu obok wysokiego na kilkanaście metrów, imponującego posągu Sziwy.

    Podróż zaczęła stawać się coraz bardziej interesująca. Pięliśmy się stopniowo w górę, co jakiś czas widząc ściśniętą coraz bardziej stromymi urwiskami Gangę. Wreszcie naszym oczom ukazał się pierwszy ze sławnych, riszikeskich mostów wiszących, zaś nasza trasa stała się tak stroma, iż riksza pięła się nią resztkami sił. Przy nas wznosiły się coraz bardziej spadziste stoki, w które wdzierały się zadbane drogi wiodące do mniej i bardziej turystycznych aśramów. Dominującym słowem na reklamach przydrożnych była joga.

 

Ciąg dalszy nastąpi…

Zobacz inne rozdziały dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *