Nowy wspaniały świat, czyli ludzie w sieci

Powiedzenie „wieś zabita dechami” straciło sens. Dziś możesz mieszkać na zabitej dechami irlandzkiej czy indyjskiej wsi i pracować w Ameryce. Właśnie przeczytałem opowieść młodej Amerykanki, która pisze o swoich 160 godzinach  pracy w 9 miastach, w hotelach, w pociągach i na plaży. Virag Gulyas przedstawia się jako cyfrowy nomad. Wszystko czego potrzebuje do pracy to połączenie WI-FI, trochę miejsca na własny bałagan, spokój (ale bez przesady), no i oczywiście ochota do pracy, co zazwyczaj jest najbardziej kłopotliwym warunkiem.  

 

 

Oczywiście problemy są zawsze. Autorka pisze, że kiedyś miała palący termin, a jej połączenie z Internetem było tak słabe, że musiała zastukać do sąsiadów i zamiast tradycyjnie poprosić o szklankę cukru, poprosić o możliwość skorzystania z ich Wi-Fi. Życie z biurem w torbie może być chwilami uciążliwe, szczególnie jeśli przenosisz się z miejsca na miejsce co kilka dni. Virag Gulyas pisze, że może to wymagać szczególnych cech charakteru, ale życie bez szefa na karku ma swoje wspaniałe strony. Co więcej, praca na odległość będzie coraz bardziej powszechna. 


Dopiero co czytałem artykuł młodego Francuza, którego ojciec posłał na kosztowne studia informatyczne w Stanach Zjednoczonych. Po roku zrezygnował. Doszedł do wniosku, że w jego zawodzie liczą się umiejętności, a nie dyplom. Na uczelni szybko zauważył, że podczas wykładów studenci bawią się laptopami, albo grają w szachy, nie zwracając uwagi na wykładowcę. Tajemnica polegała na tym, że te same wykłady, zazwyczaj znacznie staranniej opracowane, znajdują się w Internecie na YouTube, więc łatwiej uczyć się z filmów niż z wykładu na żywo. Młody człowiek doszedł do wniosku, że może zrobić te same studia, nie narażając rodziców na koszty. Nauka przez Internet staje się coraz bardziej popularna i na zabitej dechami wsi można się uczyć na najlepszych uniwersytetach świata za znacznie mniejsze pieniądze.


Liczba chętnych ograniczona, aby ją zwiększyć konieczna jest praca od podstaw. Tymczasem jednak Internet służy nam do zdobywania wiadomości, do zakupów i pozwala nam na bogate życie zewnętrzne. To ostatnie uprawiamy za pomocą mediów społecznościowych. Dzięki tym mediom coraz więcej ludzi ma bogatsze życie zewnętrzne niż wewnętrzne, a przecież i drzewiej z tym życiem wewnętrznym nie było najlepiej.


W Stambule, w ubiegłym roku grupa artystów zorganizowała wystawę pod tytułem Sociomania. Termin „media społecznościowe” wszedł do  obiegu w 2004 roku, a samo zjawisko spowodowało osobliwą rewolucję kulturalną. Nareszcie każdy może być twórcą. Media społecznościowe działają trochę jak narkotyk, dostarczając przyjemności i uzależniając. Umożliwiają kontakty, uczenie się, informowanie o własnych poglądach, dają poczucie kształtowania opinii innych. Z telefonem przyrośniętym do dłoni ludzie starają się udokumentować każdy moment swojego życia wpadając w orgiastyczny narcyzm.  Tureccy artyści starali się pokazać różne twarze tego zjawiska, zarówno piękne, jak i te banalne i te straszne.    

„Największy problem z tymi mediami społecznościowymi – że reprezentują one świat w którym żyjemy pozbawiony mądrości i ciągle zalewany informacją.”

Jedna z instalacji na tej wystawie to „Szafa rozkoszy”, w której na wzór medykamentów artysta umieścił słoiczki z napisał: „Skype – zadzwoń do twojej byłej dziewczyny”, „Facebook, skontaktuj się z kimś bez powodu” itp., itd.           


Turecki artysta wyjaśnia, że te różne media społecznościowe są rzeczywiście jak środki medyczne, mają również informacje o producencie, zawierają instrukcje zachęcające do zwiększania dawek.


W rzeczywistości ten narkotyk oddala nas od kultury, od książek, wzmacnia teorie spiskowe, karmi pseudonauką, wzmacnia religijny fanatyzm, popycha do ekstremizmu. Zamiast oryginału zadawalamy się namiastką i zmieniamy się w podglądaczy. Lajkujemy i walczymy o lajki, co siłą rzeczy popycha nas do homogenicznego getta wzmacniającego środowiskowe  narracje.  


Oglądanie tej rewolucji  kulturalnej z Turcji może dawać jeszcze silniejszy efekt niż w Polsce, w Europie Zachodniej czy w Ameryce. Ta rewolucja ma miejsce wszędzie i podczas gdy kulturalna dyskusja, sztuka, nauka i edukacja zamykają się w większych lub mniejszych niszach, uciekając przed irracjonalną wrzawą, wandalami i maniakami, jarmark nienawiści rozrasta się do monstrualnych rozmiarów.


Na olimpijskim podium Internetu znalazł się Felix Arvid Ulf Kjellberg, młody Szwed, którego filmy zamieszczane na YouTube mają już 76 milionów subskrybentów i ponad 20 miliardów oglądań. Jego publiczność to głównie nastolatki zachwycone filmami o grach komputerowych, o internetowych memach, tańcami i śpiewami „Śmierć Żydom” i rzymskimi salutami.


Internet jest najbardziej demokratycznym medium. To świat, w którym wszyscy są równi, gdzie każdy może powiedzieć, co myśli. 


Oczywiście media społecznościowe mają swoje regulaminy, standardy i walczą z mową nienawiści. Regulaminy są jednak jak słup telegraficzny, przeskoczyć reguł nie można, ale zawsze można je jakoś obejść. Programy szwedzkiego youtubera określane są jako „satyryczne” i jak dotąd „jakoś” przechodzą przez „ścisłą kontrolę”.


PewDiePie, bo takiego Kjellberg używa pseudonimu, udaje się skutecznie nazwać żartami wściekle antysemickie występy, chociaż magnesem dla milionów nastolatków jest sączona czysto faszystowska ideologia.


„Time” zaliczył szwedzkiego youtubera do pierwszej setki najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Internet jest potęgą, to wspaniałe narzędzie. Radio było równie wspaniałą potęgą w latach 30. ubiegłego stulecia. Ludzie łatwo wpadają w sieć. 

PewDiePie w akcji.

PewDiePie w akcji.

 

Artykuł pochodzi z portalu Listy z naszego sadu

O autorze wpisu:

O Andrzeju Koraszewski, jednym z najwybitniejszych polskich racjonalistów, można by napisać całą książkę. Polecamy zatem wpis o nim i jego przyjaciołach z portalu Andrzeja - "Listy z naszego sadu". Oto on: http://www.listyznaszegosadu.pl/autorzy

  1. Na uczelni szybko zauważył, że podczas wykładów studenci bawią się laptopami, albo grają w szachy, nie zwracając uwagi na wykładowcę.

    Jeżeli studenci przychodzą na wykład i bawią się laptopami albo grają w szachy, to nie powinni w ogóle studiować, bo nie wiedzą, po co przychodzą na wykład. Albo liczą na to, że za samo chodzenie na wykładzie będzie jakaś nagroda, więc przychodzą i marnują czas grają na smartfonie.

    Najważniejszą rzeczą wykładu jest jego interaktywność. Studenci mają prawo (z którego nie korzystają!) pytania wykładowcy. Czasem coś okazuje się niejasne i wykładowca nawet tego nie będzie wiedział, jeżeli studenci o to nie spytają. Jeżeli studenci zadają pytania wykładowcy, to wykład ma sens, bo po wyjściu z niego studenci wiedzą coś więcej. A i działa to także na wykładowcę, bo wie, które fragmentu są trudne dla studentów i trzeba je przedstawić inaczej. Najlepsze podręczniki powstają po latach wykładów.

    Tajemnica polegała na tym, że te same wykłady, zazwyczaj znacznie staranniej opracowane, znajdują się w Internecie na YouTube, więc łatwiej uczyć się z filmów niż z wykładu na żywo.

    Proszę spróbować „uczyć się” z wykładów w internecie. To może być pewna pomoc, ale nie zastąpi kontaktu z prowadzącym. Po prostu nie ma relacji mistrz-uczeń. Ponadto „wykłady” w internecie dotyczą często bardzo elementarnych zagadnień, nie przekraczających drugiego (no niech będzie: trzeciego) semestru. Studenci czytają takie opinie, jak ta wyżej zacytowana, i im się napawdę wydaje, że nauczą się z internetu. Niestety doświadczają na własnej skórze, jak jest to nieprawdziwe.

    Nauka przez Internet staje się coraz bardziej popularna i na zabitej dechami wsi można się uczyć na najlepszych uniwersytetach świata za znacznie mniejsze pieniądze.

    Bądźmy poważni.

    1. Wykłady Leonarda Susskinda ze Stanford to nie są wykłady dotyczące elementarnych zagadnień. Jest bardzo dużo bardzo dobrze zrobionych wykładów  

      Video https://www.youtube.com/user/EugeneKhutoryansky to znakomite mini wykłady z poziomem ilustracji niedostępnym w normalnej sali wykładowej

      Wykłady Waltera Levina swoją "interaktywnością relacji mistrz – uczeń" przewyższają wszystko czego można doświadczyć na przeciętnej uczelni w Polsce.

      Albo wykłady z rachunku tensorów tego wykładowcy https://www.youtube.com/channel/UCr22xikWUK2yUW4YxOKXclQ

       

  2. Teraz jest taka moda na studentow zeby sie przygotowali do wykładu przed wykładem, na UT albo gdzie indziej. Czesto to wykładowca zamieszcza na YT albo własnej platformie swoj material a na wykładzie omawia tylko ciekawe aspekty problemu.  Internet jako forma wspołpomagająca,  a nie zastepująca. Przeciez to samo mozna było robic z książkami, jak ktos zdolny to mogł sam sie nauczyc z książki, nie musiał chodzic na wykłady.

    1. Odnoszę wrażenie, że jest dokładnie odwrotnie : – ) Studentom się wydaje, że wystarczy odsiedzieć swoje na zajęciach (odsiedzieć, nie notować, nie pytać, tylko odsiedzieć bawiąc się telefonem), a wiedza w czarodziejski sposób sama spłynie mistycznym kanałem do głowy. Mamy koniec stycznia i studenci (a szczególnie pierwszacy) są niesamowicie zaskoczeni, że w poniedziałek zaczyna się sesja, a oni nie mogą umęczyć kolokwiów dopuszczających do egzaminów : – ) Do materiałów, które umieśliliśmy dla nich w internecie, nie sięgają – a podejrzewam, że całkiem sporo z nich w ogóle nie zauważyła, że na internetowej stronie przedmiotu są jakieś materiały dla nich : – )

  3. PewDiePie nie jest faszystą!!! OMG! Koraszewski nie ma pojęcia o czym pisze. Zareagował jak pies Pawłowa bo gdzieś wyczytał że Szwed jest antysemitą. Zareagował dokładnie tak samo jak zareagował Time w swoim artykule i udawanym oburzeniu. Artykuł The Wall Street Journal to dziś powszechnie uznawany wzorowy przykład na "virtue-signalling" udawane oburzenie mediów na rzecz która nie istnieje. Nota bene przecież autorzy tego oburzenia to dokładnie ta sama "politycznie poprawnych" SJW's czyli tych którymi towarzystwo Koraszewskich, Tabiszów itp tak bardzo gardzi. 

    To już nawet H3H3 dał świadectwo koszerności PewDiePie. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *