Philharmonia Orchestra we Wrocławiu

 

Gdy tylko zasiadłem na swoim fotelu w NFM i dobiegły moich uszu pierwsze otwierające akordy II Symfonii Ludwiga van Beethovena, pomyślałem sobie – „jak ja dobrze znam to piękne brzmienie!”. Nic dziwnego. Legendarna Philharmonia Orchestra znana jest z tysięcy płyt, wśród których wiele przeszło do historii fonografii jako nagrania wzorcowe.

 

Z założeniem orkiestry wiąże się postać wyjątkowego człowieka – Waltera Legge. To on ufundował ten zespół w roku 1945. Legge’a należy uznać za jednego z najwybitniejszych artystów w dziejach fonografii, choć nie był on koncertującym wirtuozem, ale producentem nagrań muzyki klasycznej w EMI. To dzięki niemu zaistniało wiele genialnych nagrań Callas i setek innych artystów, bez których rynek muzycznych nagrań byłby zdecydowanie uboższy. Anegdota powiada, że orkiestra powstała między innymi za sprawą biżuterii żony Waltera Legge’a, sławnej Elisabeth Schwarzkopf, która wspierała męża w jego przedsięwzięciach.

 

EMI, jedna z najstarszych firm płytowych, padła parę lat temu. Jej nagrania przejął Warner, ale marka EMI nie pojawia się na płytach, choć Warner przywrócił na przykład markę ambitnej Erato. Philharmonia Orchestra działa dalej, a w 1995 roku jej siedzibą stał się Royal Festival Hall. Esa-Pekka Salonen, którego sztukę dyrygentury mieliśmy okazję podziwiać tegoż właśnie 25 kwietnia 2018 roku w NFM, został głównym dyrygentem Philharmonia Orchestra w sezonie 2008 – 2009. Esa-Pekka Salonen, choć wciąż wygląda młodo, stał się sławny już w latach osiemdziesiątych XX wieku. Od początku chętnie sięgał po muzykę współczesną – świetne są jego nagrania Lutosławskiego i Ligetiego. Esa-Pekka Salonen jest też kompozytorem, co sprawia, że patrzy na dzieła muzyczne niejako od wewnątrz, podobnie jak Boulez. Gdy do wyboru mamy interpretację efektowną i mocno emocjonalną a ukazywanie struktury dzieła, zawsze wygrywa struktura, choć Esa-Pekka Salonen jest jednak nieco bardziej tolerancyjny wobec muzycznych nastrojów niż nieodżałowany Boulez. W związku z wizytą Salonena w NFM wykonuje się w tym sezonie jego utwory, co zapowiada na filmiku na stronie NFM szef artystyczny Wrocławskich Filharmoników Giancarlo Guerrero. Swoją drogą Salonen odwiedzi ojczyznę Guerrero już niebawem, gdyż 17 maja ma koncert w Chicago ze znakomitą Chicago Symphony Orchestra. Czwartek, 20:00 – informuję amerykańskich czytelników.

 

Esa-Pekka Salonen / fot. Minna Hatinen

 

U nas, we Wrocławiu, najpierw zabrzmiała II Symfonia Beethovena. Piękne, brytyjskie brzmienie Philharmonia Orchestra natychmiast wbiło mnie w fotel. Salonen nie forsował tempa ani dynamiki. Postawił na elegancję, niezwykły wdzięk podawania muzycznej frazy, silnie odczuwalny zwłaszcza w drugiej części symfonii. To było piękne wykonanie nie tylko z uwagi na nieczęste przecież wizyty Philharmonia Orchestra w Polsce, ale samo w sobie. Tak eleganckiego, wiedeńskiego Beethovena dawno już nie słyszałem. Oczywiście cała struktura dzieła była widoczna wyraźnie, jak pod silną lampą. Salonen eksponował sekcję smyczkową zespołu, która była niebywale dokładna i bardzo starannie rzeźbiona. Skrzypce , wiolonczele, altówki, kontrabasy grały jak kwartet smyczkowy. Niezwykła była ta dokładność drobnych crescend i wspólna, dokładnie wyrażona, melodyjność frazy, jej śpiewność. Oczywiście, obok wiedeńskiej elegancji, był też pewien brytyjski dystans, niechęć do zbytniego wczuwania się w emocje i pewna akwarelowość muzycznych barw. W wypadku tak jeszcze klasycystycznej symfonii Beethovena, jaką jest wczesna Dwójka, było to wszystko utrafione w punkt.

 

Niestety, część (mniejszościowa, ale jednak) publiczności zachowywała się w stylu rodem z jaskiń i z epoki kamienia łupanego, albo raczej klaskanego. Zwykle nie piszę o oklaskach podczas części utworu, bo nie chcę przerywać tym także swoich recenzji, ale teraz muszę. Nie mam pojęcia, skąd się biorą osoby, które pierwszy raz w życiu słyszą symfonie Beethovena  i dokonują tych odkryć na dość drogim i obleganym jeśli chodzi o bilety gościnnym koncercie. NFM, Polska i Wrocław w ten sposób jawią się najsławniejszym artystom jako jakaś zapadła muzycznie dziura, gdzie zamiast publiczności są jacyś jaskiniowcy, odkrywający w wieku 50 czy 60 lat muzykę, bez której znajomości (jako słuchacz) nie powinno się mieć matury w epokach cywilizacyjnie starszych niż paleolit. Tym razem te bezsensowne i psujące koncert oklaski przeszkadzały muzykom na tyle mocno, że przed rozpoczęciem drugiej części koncertu usłyszeliśmy z głośników głos Andrzeja Kosendiaka, szefa NFM, proszący, aby klaskać na koniec składającej się z czterech części symfonii. Żarty żartami, ale mam jednak żal do tych co klaskali. Jeszcze większy żal mieli z pewnością muzycy, bo to bardzo wytrąca z muzycznej narracji wykonawców utworu z dyrygentem na czele. Jeśli czytasz tę recenzję, nie bądź miły dla sąsiadów na krzesłach NFM, którzy psują w ten sposób koncert. Najlepiej, jako wyciszacz koncertowych troglodytów, sprawdza się pełne irytacji syczenie i kobietom wychodzi to lepiej niż mężczyznom.  Do dziś jestem wdzięczny pewnej japońskiej słuchaczce, której udało się ujarzmić takim syczeniem ze 30 bawiących się kośćmi mamutów Flinstonów. To chyba raczej było z jej strony shinto niż zen…

 

Druga część koncertu była rozleglejsza, gdyż Philharmonia Orchestra zagrała I Symfonię Gustava Mahlera „Tytan”. Jest to po części poemat symfoniczny zainspirowany powieścią „Tytan” Jeana-Paula. Powieść powstała w latach 1800 – 1803 i zaliczana jest do epoki klasycyzmu. Jej autor nazywał się tak naprawdę Johann Paul Friedrich Richter i był ważnym prekursorem romantyzmu, posługującym się podobnie jak Goethe ironią i dydaktyzmem. Powieść opowiada o dochodzeniu do dojrzałości władcy małego państewka, zaś krytycy tej powieści podkreślają szczególnie dobrze zarysowane postaci drugoplanowe, które stają na drodze idealizowanego protagonisty. Słyszymy to w muzyce Mahlera. Stopniowy rozwój i obok elementów pełnych patosu i heroizmu pojawiające się tony groteskowe i pospolite. Premiera I Symfonii miała miejsce w Budapeszcie w roku 1898. Mahler musiał długo przebijać się ze swymi dziełami przez nieufność i uprzedzenia publiczności (ratowało go to, że był świetnym dyrygentem), na bazie tych walk o swoje miejsce w historii muzyki ograniczył też w pewnym momencie odniesienia literackie towarzyszące jego Jedynce. Trochę szkoda, bo obecnie ów „Tytan” w tytule brzmi nieco tajemniczo, może nawet zbyt tajemniczo, gdyż Mahler stworzył wiele dzieł znacznie bardziej tytanicznych w swym charakterze.

 

Szczególnie zapada w pamięć część wolna symfonii, gdzie na tle powolnie granej melodii „Panie Janie” pojawia się raban jakiejś klezmerskiej muzyki, jakieś katarynki i jakby kondukt pogrzebowy. Ten wstrząsający teatr świata jest pięknym wprowadzeniem w cały świat Mahlera, gdzie patos bohaterskich dążeń miesza się z wulgarnością codzienności, nieśmiertelność muzyki z cholerycznością zagubionej w cieniach i ulotnej jednostki. Tak jak się mówi o muzyce impresjonistycznej, tak nazwałbym Mahlera twórcą secesyjnym. Nawet techniki kolażu niezwykłych faktur, materii i elementów znajdziemy zarówno u Mahlera, jak i u Klimta czy Gaudiego… Podobnie zamiłowanie do dawniejszych form narracji, jakby baśniowych, opartych na baśniach i ludowości.

 

Jaki był natomiast Mahler Esa-Pekki Salonena i Philharmonia Orchestra? Znakomity. Bardzo secesyjny, bez chwytania za trzewia rozpaczy czy skrzydła ekstazy. To był Mahler struktur, barw, doskonale lśniących swym starannym zarysem detali. Ten Mahler nie piętrzył się nad naszymi głowami, ale malował rozległy fresk wokół nas. Dzięki tym zabiegom doskonale widać było w tym całym dźwiękowym gąszczu modernizm Mahlera i jego zamiłowanie do konstruktywizmu. Byłem zadziwiony starannością dopracowania drobnych nawet fragmentów fraz poszczególnych sekcji orkiestry. Esa-Pekka Salonen kołysał się nad tym wszystkim, dyrygując bardzo precyzyjnie i elegancko, ale też niemal w jakimś transie. Widać było, że żyje już w tej muzyce od lat, podobnie jak zgromadzeni przed nim brytyjscy muzycy i nie myśli w ogóle o tym, żeby zagrać Mahlera dobrze, precyzyjnie (bo to oczywiste i nie ma o czym gadać), ale raczej wraz z muzykami orkiestry rozważa zagadnienia estetyczne i filozoficzne jakie pozostawił nam Gustav Mahler w swej I Symfonii.

 

To był wspaniały muzycznie wieczór. Jeden z największych dyrygentów naszych czasów i jedna z najlepszych orkiestr pokazały swoją artystyczną potęgę, jednocześnie rzucają wiele nowych myśli, spojrzeń na barwę i na brzmienie. Mam nadzieję, że wkrótce znów nas odwiedzą! Może z Ligetim i Lutosławskim w programie?

 

 

 

 

 

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *