Pożegnanie. Dziennik indyjski 66

 

 

   Kaja szykowała się do ostatecznego wyjazdu z Indii, zatem przechadzaliśmy się po Delhi z silnym odczuciem nostalgii. Miasto wyglądało cudownie, choć przytłaczający upał skutecznie hamował nasze kroki. Kaja wracała z drugą Polką, która studiowała w CIH – z Anią. Okazało się, iż podobnie jak my, przebywała ona ostatnio w Górach Shivalik, gdzie wraz z międzynarodową grupą przyjaciół – motocyklistów dokonała ponad dwunastogodzinnego przejazdu z Mussoorie do Shimli. Z ogromnym zainteresowaniem słuchaliśmy jej opowieści o ciągnącej się bez końca podróży przez wysokie i przyjemnie chłodne, górskie przełęcze. Zdziwiła mnie tylko niezwykle wysoka kwota, jaką trzeba było zapłacić za jeden dzień wypożyczenia motocykla. Przypuszczam, że nie odbiegała ona zbytnio od średniej kwoty europejskiej.

   Dzięki Ani poznaliśmy na Pahar Ganju pub, instytucję rzadko przez nas w Indiach odwiedzaną. Czarne obicia, drewniane, zużyte już trochę stoliki, i przepojona nikotynowym dymem atmosfera miały nieodparty, nieznany już w Europie nastrój. Głównym piwem indyjskim jest marka „Kingfisher”. Sklepy monopolowe zdarzają się w kraju Bharatów znacznie rzadziej niż w Europie. Głównymi używkami pozostają betel i marihuana, alkohol jest kłopotliwy z uwagi na panujące w Indiach upały. Chronienie trunków przed przegrzaniem wpływa niekorzystnie na ich cenę. Tym niemniej zdarzało mi się słyszeć niezwykłe opowieści o zdegenerowanych wioskach, gdzie całe społeczności uzależnione są od pędzonego na miejscu bimbru i gdzie zamiast śniadań pija się wielkie kubki samogonu. Znając skłonność mieszkańców Subkontynentu do popadania w skrajności, istnienie takich osad należy potraktować jako rzecz prawdopodobną. Co ciekawe, firma „Kingfisher” znana jest również z linii lotniczych, obsługujących połączenia nad Subkontynentem.

 

 

   Na koniec spotkania z Anią planowaliśmy, w jaki sposób dostaniemy się na lotnisko. Okazało się, iż specjalna, lotniskowa linia metra kosztuje 80 rupii za głowę (na zwykłych liniach opłata wynosiła od 8 do 30 rupii), co sprawiło, iż w 3 osoby raczej nie opłacało się wsiadać do metra, do którego stacji trzeba było jeszcze przejść z ciężkimi bagażami i to przez dworzec New Delhi, po wiodących nad wielkim torowiskiem rampach, zawsze pełnych ludzi. Wszędzie na Pahar Ganju reklamowane były taksówki, zaś cena przejazdu wahała się od 200 do 300 rupii. Co jednak dziwne, być może pod wpływem konkurencji metra, przewoźnicy stali się bardzo nieuczciwy. Znając delhijskie ceny, każdy wiedział, iż owe 200 – 300 rupii obowiązuje za kurs taksówką na lotnisko dowolnej liczny osób i bagaży (o ile się oczywiście zmieszczą). Tymczasem bardzo często okazywało się, iż nieuczciwy przewoźnik żąda takiej kwoty od osoby.

   Ania, inteligentna, posługująca się świetnie hindi, i o urodzie pięknej, polskiej blondynki, dogadywała się z Hindusami bez większego problemu i tak dobrze, że aż czasem było mi ich żal. Tym niemniej, gdy przybyliśmy rano do czekającej na nas taksówki, pomimo wielokrotnych zapewnień pośredników co do wielkości kwoty przejazdu, kierowca znów zażądał opłaty od osoby, a nie za całą taksówkę. Oczywiście nie zgodziliśmy się, choć gdyby nie dwie osoby świetnie już porozumiewające się w hindi, mogłoby to się skończyć nie najlepiej dla nas. Tym bardziej cieszyłem się, iż jest metro i nieuczciwy taksówkarze odchodzą w przeszłość. Wymusić zawyżoną kwotę próbowali zapewne zawsze i bez względu na wszystko.

   Droga na lotnisko, wiodąca wzdłuż gigantycznych terenów zielonych, była już niemal kompletnie bezludna. Dopiero przy tzw. „Kolonii Lotniczej” wpłynęła na większą, autostradową obwodnicę o bardzo nowoczesnym charakterze. Jedynie nieco zmizerowane budynki płynące za filarami rampy metra świadczyły o tym, iż indyjski chaos nie uciekł przed tą całą nowoczesnością. W dość dużej jeszcze odległości od lotniska powstawały też już mniej chaotyczne osiedla willowe. Wbrew pozorom nie byliśmy wcale na skraju miasta. Na zachód znajdowały się jeszcze wielkie osiedla Dwarki, a daleko na południe ciągnęło się wiele popularnych dzielnic o zróżnicowanym charakterze. Stolica Indii była rozległa, zaś mapa zagęszczenia jej mieszkańców przypominałaby ser szwajcarski z dużymi dziurami.  

   Nie mogłem oczywiście wejść z dziewczynami do gmachu lotniska, albowiem był on dostępny tylko dla osób z biletami. Miałem za to możliwość kupienia specjalnej wejściówki, za którą mogłem przebywać w wąskiej i zupełnie niepraktycznej strefie „dla zwiedzających”. Naginając nieco lokalne prawo zjechaliśmy zatem windą do hali przylotów, gdzie postanowiliśmy zjeść nasz pożegnalny indyjski posiłek. Lotnisko delhijskie stało się dzięki ostatnim przebudowom i rozbudowom gigantyczne i pełne sklepów, oraz restauracji. Jego architektura była bardzo piękna i funkcjonalna. Tym niemniej ceny w lotniskowych barach nie należały do najniższych w kraju. Ucieszyliśmy się, że przynajmniej sieć „Cofee Day” nie działa w Indira Gandhi Airport na specjalnych zasadach. Kaja, miłośniczka kawy, zawsze miała w Indiach problem z tym napojem. Najczęściej podawana kawa, ta tylko dwukrotnie droższa od czaju, mało miała wspólnego z kawą. Polegała ona na przepłukaniu mlekiem po wielokroć rozpuszczanej taniej rozpuszczalnej kawy. Jedynie w Południowych Indiach kawa codzienna smakowała lepiej i choć nadal przyrządzana w ramach oszczędnościowej receptury, stanowiła mimo to interesujący napój. W indyjskiej świadomości Południowcy uchodzili za smakoszów kawy, choć dla kogoś, kto pił kawę we Włoszech, czy też w Turcji, była to jedynie dziwaczna plotka. „Cofee Day” była po części przynajmniej rdzenną siecią nowoczesnych indyjskich kawiarń wzorowanych choćby na Barriście. Cena kawy była tu kilkukrotnie droższa od zwyczajnej, ale nie kilkunastokrotnie jak w zachodnich sieciach. A smak leżał gdzieś pośrodku. „Przynajmniej była to potencjalnie prawdziwa kawa” – sugerowała nieraz Kaja. Kawie w Cofee Day towarzyszyły bardzo ostre sandwicze, nieraz podgrzewane, niejako wbrew ich strukturze. I to właśnie zajadaliśmy na lotnisku. „Cofee Day” w Delhi odnosiło ogromny sukces, kolejne placówki tej sieci rosły wszędzie jak grzyby po deszczu, również obok siebie, lub też w mikroskopijnych wersjach na użytek zwykłych, nie handlowych, przestrzeni metra.

   Kaja wraz z Anią musiały wreszcie ruszyć do odprawy bagażowej, czyli do przestrzeni lotniska na którą nie mogłem się dostać nawet z wykupionym biletem „dla zwiedzających”. Czekałem tam jeszcze jakiś czas, na wypadek, gdyby się przyczepili do nadbagażu dziewczyn. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca, jak się później okazało, Kai udało się przewieźć ze sobą 50 kg bagażu, pół w luku bagażowym, drugie pół w podręcznym. Niezastąpiona jak zwykle okazała się torba do laptopa, do której obok komputera można było włożyć wiele ciekawych książek.

   Gdy zostałem już sam, miałem wreszcie okazję zapoznać się z metrem lotniskowym. Wejście do niego znajdowało się naprzeciw wyjścia z hali przylotów, starczyło minąć tylko parking dla taksówek. Co jednak niezwykłe, w samym nowoczesnym gmachu lotniska nie było jeszcze żadnych tabliczek wskazujących na równie nowoczesne metro. Czyżby mafia taksówkarska broniła się w ten sposób resztką sił przed nieuniknionym? Szybko jednak o tym zapomniałem. Ogrom i piękna nowoczesna architektura linii lotniskowej zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Było też tu bardzo czysto (choć zwykłe metro miejskie też jest bardzo zadbane, to i tak czuć było silny kontrast). Pociągi metra wjeżdżały do niezwykłego oszklonego szybu, co było zabezpieczeniem przed wielką prędkością, z jaką przemierzały dzielące lotnisko od New Delhi Station trzydzieści kilku kilometrów. W drugą stronę metro jechało jeszcze dalej, bo na Dwarkę sektor 21 gdzie kończyła swój bieg niebieska linia. Było to jakieś 20 kilka stacji od Connaught Place. Na trasie lotnisko – New Delhi dwie stacje były jeszcze w budowie, funkcjonowała tylko trzecia, Shivaji Stadion, położona nieopodal CP. Do nowoczesnego składu podobnego do niemieckich ekspresów marki Bosh wsiadło ze mną tylko kilka osób. Pomyślałem, iż póki co ta linia nie jest zbyt rentowna. Większość Hindusów wracających, lub wylatujących z Delhi czyniła to w asyście swoich wielkich rodzin i korzystała z samochodów. Z kolei przyjezdni z innych krajów póki co nie wiedzieli jeszcze o metrze, gdyż w gmachu lotniska nie było o nim żadnych informacji. Patrząc jak futurystyczny bolid szybko nabiera prędkości, miałem szczerą nadzieję, iż linia lotniskowa szybko nabierze zasłużonej popularności i nie będzie zagrożona przez jakieś cięcia budżetowe.  

 

 

   Cała ta linia obsługiwana była z prędkością zbliżoną do 200 km/h. Częściowo biegła pod ziemią, a częściowo na rampach. Z tego powodu nie zniszczono potężnych terenów zielonych (wielkości połowy dużego polskiego miasta), rozciągających się niemal od Rajpathu niemal aż po lotnisko, a raczej po osiedle powstałe dla pracowników tej wielkiej instytucji. Było jeszcze wcześnie, Kaja odlatywała rano, chciałem zatem udać się z tajemną (nie otwierać!) kopertą po wizę. Jako, że linia była ekspresowa, miałem tylko trzy stacje do New Delhi Station, lecz z nich funkcjonowała tylko jedna, minęliśmy zatem Daulat Khan, z której miałbym blisko do Ramakrishna Puram, gdzie mieścił się kompleks wizowo – paszportowy. Nie byłem tym zmartwiony, bowiem gdy wyjechaliśmy spod ziemi, zaczęliśmy się unosić nad wielkimi obszarami leśnymi rozłożonymi na wzgórzach. Miasto stąd niemal nie było widoczne, choć otaczało nas zewsząd i było to niezwykłe wrażenie. Ziemia była tu dość sucha, niemal jak w Radżasthanie.

   Wreszcie elegancki bolid wjechał znów pod ziemię, a umieszczone na półelipsie lampki ukazały, iż jesteśmy już w końcowej części trasy i zbliżamy się do Shivaji Stadion. Ja wysiadłem na ostatniej stacji, gdzie po wyjściu z eleganckich i pełnych rozmachu halli „lotniczego” metra musiałem się jakoś przebić tymczasowym przejściem do normalnego metra. Panował tu całkowity chaos, w dużej mierze dzięki ogromnym ilościom ludzi schodzących do metra z głównej stacji kolejowej Delhi. Poczułem się dość nieprzyjemnie myśląc o przebywaniu tej samej trasy z ciężkimi bagażami, co miało nastąpić za dwadzieścia dni. Otrząsnąłem się jednak szybko z ciemnych myśli i stanąłem w wyjątkowo długiej kolejce do bramek antyterrorystycznych. Na stacji metra New Delhi należały one do rekordowych. Ludzie w kolejce posuwali się w bardzo szybkim tempie i często będąc w tym miejscu zastanawiałem się, czy taka kontrola, w tak ruchliwym i newralgicznym miejscu, cokolwiek daje? W każdym bądź razie można było być pewnym, że przynajmniej większe bagaże są prześwietlane, każdy zaś pasażer odpowiednio obmacany w poszukiwaniu broni, bomb etc.  

  Jakkolwiek by nie patrzeć, po ataku przeprowadzonym na wejście do metra poczułem się przebudzony z onirycznej szarości pożegnania, ubarwionej senną podróżą nad delhijskim lasem. Latem powierzchnia tej części naszej planety stała się bardzo nieatrakcyjna, jeśli chodzi o podróże i więcej niż zwykle ludzi korzystało z dobrodziejstw klimatyzowanych wagonów i zawsze pozostających w cieniu tuneli. Poruszające się na powierzchni autobusy, nowe, całkiem eleganckie modele Taty, zielone bez klimatyzacji i nawet te czerwone, droższe i ją posiadające, jeździły teraz niemal puste. Czasem tylko dostrzec można było staruszka, Ashoka Leylanda, znacznie szerszego niż te na Lance (jeśli nie liczyć tamilskich gór). Te poobijane po tysiąckroć wehikuły, pozbawione szyb w oknach, zawsze miały jakichś klientów, zaś prasa przesiąknięta była nostalgią za ich powolnych odchodzeniem w przeszłość, przynajmniej jeśli chodzi o Delhi. Owe wehikuły jawiły mi się teraz jedynie w wyobraźni, gdyż przez ponad 20 kilometrów żółta linia metra dzielnie nie opuszczała podziemi.

   Wysiadłem na stacji Hauz Khas i wypłynąwszy na ruchomych schodach na powierzchnię bez powodzenia szukałem jakiejś rykszy wzdłuż Aurobindo Margh. W tym lubianym regionie stolicy kierowcy ryksz nigdy nie narzekali na brak klientów. Dystanse były tu duże, zaś wielu mieszkańców miało czym płacić. Tym razem, na moje nieszczęście, okazało się, iż mamy właśnie strajk rykszarzy i klienci mogli liczyć tylko na łamistrajków, których – zważywszy na anarchistyczny charakter społeczeństwa indyjskiego – można było zaobserwować całkiem pokaźne ilości. Jak głosiła niesprawdzona przeze mnie plotka, kierowcom ryksz kazano wprowadzić do swych poobijanych nieraz i biednych trzykołowców systemy nawigacji satelitarnej. Był to rzeczywiście szalony pomysł. Ryksza marki Bajaj dawała szansę na pracę ludziom biednym, kosztowała co najmniej dwadzieścia razy mniej, niż nowy samochód nadający się na taksówkę i też pewnie kilka razy mniej od sławnego Amabasadora, który jednakże coraz rzadziej pełnił rolę taksówki w Indiach.  Szedłem zatem wzdłuż ruchliwej alei i byłby to nawet miły spacer, bowiem okoliczne budynki były naprawdę ciekawe, gdyby nie palący upał i fakt, iż za moment mogli zamknąć moje biuro.

   W końcu na bocznej uliczce zastałem dwóch dyskutujących rykszarzy. Umówiłem się z jednym co do zwielokrotnionej z uwagi na strajk ceny, lecz gdy już ruszył, wziął jeszcze jednego klienta, którego chciał przy okazji zawieźć w inne miejsce i to też za opłatą. Oburzony zrezygnowałem z transakcji i wysiadłem z rykszy. Pojechałem kolejną, płacąc podobną kwotę. Oczywiście rykszarz nie wiedział, gdzie może znajdować się potężny i jedyny w stolicy kompleks biur paszportowo – wizowych, co sprawiło, iż zacząłem się nieco mniej solidaryzować ze zmuszanymi do posiadania GPRS przewoźnikami. Pierwsza część podróży była na szczęście oczywista, musieliśmy skierować się brzegiem potężnego kompleksu parkowego Hauz Khas na zachód, co też uczyniliśmy. Powietrze przed nami falowało jak w zepsutej soczewce, było naprawdę ciepło. Zarówno mnie, jak i kierowcy pozostawał stoicyzm wobec nieznośnych warunków klimatycznych. Jechaliśmy w miarę wolno, aby gorący wiatr nie spopielił nas w trakcie podróży.

   Za parkiem zaczęło się pytanie o drogę i w końcu, niemal na ostatnią chwilę, mogłem się udać po moją wizę. Na szczęście nie trzeba było stać w kolejce aby w ogóle wejść, lecz późniejsza kolejka sprawiła iż ręce mi opadły. Tymczasem urzędników pracujących w biurze zainteresował mój turban i nad ich powoli, bardzo powoli wypełnianymi papierami dyskutowaliśmy o urokach Radżasthanu, skąd pochodziła spora część z nich (ów stan zaczyna się bądź co bądź jakieś 120 km od Delhi, czyli niedaleko). Sala pełna była okienek i kłębiących się na krzesłach i poza krzesłami ludzi. Nie zdziwiłem się, gdy w pewnym momencie kazano mi znów wypełniać jakiś formularz i znów dać zdjęcie, choć to samo zrobiłem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych z którego otrzymałem tajemniczą kopertę komisyjnie otwartą przez urzędnika Biura Wizowego. Musiałem zatem ruszyć na poszukiwanie xera. Okazało się, iż wśród licznych, modernistycznych budynków kompleksu go nie ma. Kilkanaście osób wskazywało mi niewyraźnie drogę, zrozumiałem zatem, iż punkt fotokopii jest gdzieś na zewnątrz. W ten sposób doszedłem niemal do centralnych ulic Ramakrishna Puram. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, iż na tego rodzaju usługę nie ma co liczyć wśród zwykłych budek z betelem i małymi paczuszkami szamponu do włosów. Również sprzedawcy mango na wózkach nie prowadzili usług w zakresie kopiowania państwowych dokumentów… Gdy wróciłem zrezygnowany pod długi płot kompleksu, nie wiedząc za bardzo co robić, odkryłem nagle, iż jeden ze sprzedawców owoców ma jednak urządzenie kserograficzne i ulokowany tuż przy płocie świadczy swoje usługi wobec tych, którzy płacą mu przez ogrodzenie od strony biurokratycznego urzędu. Byłem tak uszczęśliwiony, iż bez żenady wcisnąłem się w kolejkę i wymusiłem pierwszeństwo.

  Kiedy wróciłem do biura, rozejrzałem się po wnętrzu i stwierdziłem, że nie ubyło wcale ludzi, zaś sztafeta pomiędzy kilkunastoma okienkami przypominała jakiś upiorny wyścig żółwi. Byłem całkowicie pewien, iż tego dnia załatwione zostanie może dwadzieścia osób, ja zaś byłem chyba trzechsetny. Stosowanie nieetycznych rozwiązań w ramach skrócenia owego sznura marnowanego czasu nie wchodziło w grę, bowiem na wizy czekały osoby znacznie bardziej potrzebujące. Oczywiście, wśród nich mnóstwo było samotnych, młodych matek z dziećmi, oraz starców. Większość urzędników sprawiała przy tym wrażenie nisko płatnych ofiar tej samej sytuacji niż okrutnych, pijących kawę kosztem petentów, biurowych sadystów. Dlatego, gdy znów mnie zawołano, aby pogawędzić o Radżasthanie, nie byłem szczególnie podirytowany. W ten sposób czas płynął szybciej. Dowiedziałem się, iż muszelki wszyte w mój turban stanowiły przedmonetarny typ pieniądza w Indiach. Dyskutowaliśmy też na temat, czy Bharatpur zawsze był częścią Radżasthanu, lecz nikt z nas nic konkretnego na ten temat nie wiedział. W końcu zakończyliśmy ponownie naszą dyskusję i usiadłem na jednym z wielu krzeseł, korzystając z tego, iż coraz więcej osób krążyło w tą i we w tą po sali, aby dać w jakiś sposób upust swojej goryczy i zniecierpliwieniu. Ku mojemu zdumieniu jakiś urzędnik po kwadransie znów mnie przyzwał do siebie. Tym razem nie chodziło o turban. Wziął on zawartość mojej tajnej koperty i wykreślił tajne kody w niej zawarte, zastępując je ręcznymi dopiskami. Jak się później dowiedziałem, w ten sposób uwolniony zostałem od opłaty za wizę, oraz kary za przedłużenie pobytu wbrew wizie turystycznej. Dowiedziałem się to słysząc kłótnię z turystą, który też chciał przedłużyć swój pobyt o niecały tydzień, a okazało się, iż musi za to naprawdę słono zapłacić. Cóż, nie miał on radżasthańskiej czapki i nie był shindusiały…

 

 

   Mój glejt na wolność dostałem w końcu od niewiasty, która wyglądała na obrażoną na cały świat i nie przyjmowała petentów. Na próżno tłumaczyłem jej, że kazano mi do niej przyjść. Gdy w końcu, wbrew kolejce kłócących się z nią ludzi, wskazałem kto kazał mi do niej przyjść, uśmiechnęła się do mnie słonecznie i wbiła mi przedłużenie wizy do paszportu. Pożegnałem się z moimi znajomymi Radżasthańczykami z urzędu i wyszedłem na wolność. Gdy uderzyła we mnie pierwsza fala popołudniowego żaru, doszedłem do wniosku, iż spędzanie czasu w klimatyzowanym do pewnego stopnia urzędzie nie było wcale tak złym pomysłem na rozkład dnia.

   Nie wiedziałem za bardzo, gdzie jestem, zacząłem zatem pytać przechodniów o drogę do stacji metra Hauz Khas. Oczywiście okazało się, że nikt nic nie wie, i że większość napotkanych osób znalazła się w stolicy Indii zgoła niedawno, a nawet jeśli przebywała tu nieco dłużej niż parę lat, to nie mieli jeszcze czasu, aby rozejrzeć się po okolicy, bo albo mieli samochody z szoferami, albo musieli ciężko pracować i spać po drodze i w drodze z pracy. Mój system GPS nie mógł się włączyć, ja zaś z kolei nie miałem zamiaru dać się drugi raz oszukać rykszarzom – łamistrajkom. Chodziło o kwotę rzędu 4 złotych, ale dla kogoś, kto przebywał już na Subkontynencie ósmy miesiąc i shindusiał, było to kwestią honoru. Szedłem zatem przed siebie po niezbyt ocienionym chodniku i mówiłem do siebie „oddychaj, idź, bądź dzielny…”. Było 46 stopni w cieniu… Otaczały mnie tereny parkowe i ciekawe, modernistyczne osiedla złożone z dwu i jednopiętrowych budynków. Nie było tu zbyt wielu sklepików, ale na jednej z ulic trafiłem na drobnych handlarzy zakupujących towar z ciężarówek, które zapewne zwyczajowo zatrzymywały się w idyllicznych plenerach Hauz Khas. Korzystając z okazji, kupiłem od uszczęśliwionego sprzedawcy wodę uzdatnioną do picia.

   Gdy przede mną zaczęły się nieśmiało pojawiać otoczone przez współczesność wysepki dawnych karawanserajów i grobowców, domyśliłem się, iż tym razem intuicja mnie nie zawiodła. GPS również w końcu zlokalizował moją pozycję i pokazywał mnie z dokładnością 2 metrów, przedstawiając jednocześnie strzałką kierunek, w którym się poruszam. Delhi było naprawdę rozległe. Gdy dotarłem do dzielnicy Green Park, wydawało mi się, iż niemal już widać metro. Tymczasem musiałem minąć jeszcze dziesiątki uliczek i skrzyżowań ulic. Tutaj zabudowa była śródmiejska i bardzo ładna. Nie pozbawione nawiązującej do lokalnych wzorów architektury, budowane od wczesnych lat osiemdziesiątych XX wieku kamieniczki miło zlewały się w jedno z grobowcami i pozostałościami zabudowań istniejących tutaj niegdyś przedmieść o charakterze wiejskim, lub małomiasteczkowym. Ludzie spoglądali na mnie dość zaintrygowani, mało kto bowiem odbywał przechadzki w taką pogodę, zaś moja różowa kurta i turban nie wyglądały na najlepszy strój do joggingu.

 

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *