Przyjaciele z Ganga Nivas. Dziennik indyjski 16

Nadszedł czas przeprowadzki. Miejsce zostało wybrane przez Rohini – przesympatyczną córkę Pandita Dalchanda Sharmy, mojego Guruji. Okazało się bowiem, iż wielki pakhaładżysta wraz ze swoją rodziną zagrożony jest eksmisją. Mieszkanie Dalchanda znajduje się bowiem w nadrzecznej dzielnicy Lakshmi Nagar, której część została zalana przez niedawną powódź. Mój nauczyciel bał się, iż jeśli mnie zaprosi, w każdej chwili będę narażony wraz z jego rodziną na stan bezdomności. Na Lakshmi Nagar pod wpływem podmycia fundamentów runęło już trochę domów, wiele było ofiar śmiertelnych. Niekiedy ich liczba sięgała setki osób, co nie jest dziwne zważywszy na przeludnienie Indii (na Lakshmi Nagar nie ma bynajmniej wielu wysokich budynków).

 

 

 

   Choć decyzja była podyktowana troską o mnie, Pandit Dalchand nie umiał tego wszystkiego wyjaśnić po angielsku, był zatem bardzo zmartwiony tym, że nie może mnie gościć. Jego angielski wcale nie jest zły, lecz ciężko mu było rozmawiać w nim przez telefon (co doskonale znam z autopsji jako frankofon). Muzyk czeka teraz na przysługujący mu, jako wykładowcy Uniwersytety Delhijskiego dom służbowy w bezpiecznej dzielnicy, najlepiej w pięknych okolicach Siri Fortu, w osiedlu umieszczonym w sercu parku zwanym Asiad Village. Znalazł już tam spokojną przystań Ustad Asad Ali Khan, notabene też uczący na Uniwersytecie Delhijskim. Niestety, sprawy urzędowe się wloką, nie brakuje zwykłej nieudolności i korupcji. „Kaliyugi Sistem” – podkreśla z rezygnacją jeden z największych indyjskich mistrzów rytmu. Nawiązuje do wziętego z religii i mitologii pojęcia „Kaliyugi”, czyli okrutnego, żelaznego wieku, w którym, zdaniem wielu hinduskich politeistów, teraz żyjemy.

   Ganga Nivas znajduje się również na Lakshmi Nagar, lecz należy do rodzaju wyjątkowo solidnych budynków. Obok niego rozpościera się Ramesh Park, zniszczony przez liczne odbywające się w nim śluby i zbyt wielką ilość młodych grających w krykieta. Na jednej ze ścian parku kończy się dzielnica, oddzielona murem od drogi i potężnej delty Jamuny. Uliczki w tych okolicach są wąskie, ale bardzo ładne. Znajduje się przy nich wiele barwnych kamieniczek, wysokich na trzy, lub cztery piętra. Nie brakuje balkoników, arkad i płaskorzeźb przedstawiających ulubionych bogów ich mieszkańców. Po drodze do Ganga Nivas znajduje się też całkiem spory meczet, o ciekawej dekoracji architektonicznej. Obok niego oczywiście mieszka sporo muzułmanów. Są tam ich sklepy i restauracje, w jednej z nich serwuje się nawet wołowinę, co oczywiście szokuje i niepokoi hinduistyczną większość, w tym Dalchanda.  O ile ich wspólnota zainwestowała w piękny meczet, o tyle oszczędza widocznie na muezinie, który w Turcji, czy w Egipcie zostałby (mam nadzieję) osadzony w areszcie za masakrowanie pięknej sztuki śpiewnej recytacji.

   W dzielnicy Lakshmi Nagar dominują studenci. Pełno ich zawsze w metrze, którego stacja wznosi się na rampie na początku głównej alei osiedla. Już z niej widać liczne reklamy płatnych kursów, obdarzone tajemniczymi i nic mi nie mówiącymi anglosaskimi skrótami. Po jakimś czasie dowiedziałem się, iż chodzi głównie o kursy prawa podatkowego, bankowości, informatyki, języka angielskiego i inne z zakresu ekonomi i zarządzania. Na kolejnej stacji znajdują się galerie handlowe, multipleksy, puby i wszystko to, co cieszyć może studentów, którzy należą często do bogatych warstw społecznych, gdyż studia są płatne i niemal zawsze po angielsku. Aby studiować po angielsku, trzeba skończyć również dobry, drogi college, który nie dbając w ogóle o kulturę związaną z hindi, uczy języka byłych kolonialistów. Takie college, o ile mogą, szczycą się swą brytyjską przeszłością i noszą wezwania anglikańskich świętych. W niektórych z nich indoktrynacja religią chrześcijańską jest obowiązkowa, w innych, w ramach tradycji, zalecana. Hindusi znoszą to z łatwością, gdyż albo uważają Jezusa za jednego z licznych lokalnych bogów, albo za wcielenie któregoś z ich bhagawanów. Szczególnie popularny jest pogląd czyniący Jezusa awatarem boga Wisznu. Oczywiście różne specyficzne elementy religii chrześcijańskiej, takie jak pogarda dla doczesności kosztem wieczności, kult męczeństwa, grzeszność ciała, „jedyność” „prawdziwej” wiary etc., zazwyczaj nie stanowią elementów, z których adepci collegów chcieliby sobie zdawać sprawę. W Indiach chrześcijaństwo jest trzecią co do popularności religią, lecz nie w regionach centralnych kraju. Przypuszczam też, że chrześcijanie stanowiący większość w Goa i spore mniejszości w niektórych partiach Południowych i Wschodnich Indii nie zawsze wierzą w coś, co mieszkaniec Krakowa, czy Nowego Jorku byłby skłonny nazwać chrześcijaństwem.

 

 

   Wróćmy jednakże do opisu północno – zachodniej części dzielnicy, gdzie zamieszkałem. Nie brak tutaj setek malutkich sklepów i restauracji. Domy są nowe, obdarzone niekiedy ciekawymi plastycznymi dekoracjami. Wśród sklepów dominują małe stoiska z wodą, papierosami i ciastkami, wypożyczalnie filmów, stoiska z artykułami elektrycznymi, jako, że kapryśny prąd w sieci uwielbia wszystko niszczyć… W tych regionach Delhi znajdują się też sławne na całe miasto stoiska z sokami z owoców i warzyw. Zdrowy produkt reklamuje sam Salman Khan, jeden z najbardziej znanych aktorów hollywoodzkich, potężnie umięśniony, lecz grający doskonale jeśli trafi mu się dobry film. Pamiętam go z „Tere nam”, „Karan Arjun”, „Salam e Ishq”… Znakomite role. Lecz ma też Salman pecha do wielu słabych filmów, których nie będę niepotrzebnie wymieniał. Technika mycia szklanek od sławnych soków z pewnością nie powinna wzbudzać zainteresowania osoby która dopiero co przybyła do Indii. Jest żelazny stół, kran, miednica z wodą. Jeśli leje się dostatecznie dużo ostatniego z owych składników, zakłada się, że jest dobrze. Do soków warzywnych dosypuje się specjalną indyjską sól o bagiennym posmaków i szaro – ciemnej barwie.

   Pierwsze chwile, jakie spędziłem w Ganga Nivas, były dla mnie stresujące. Z jednej strony cieszyłem się, iż wreszcie nie jestem skazany na stosunkowo drogie hotele, z drugiej zaś strony przerażała mnie nieco myśl o mieszkaniu w pokoju bez okna z szalonymi być może współlokatorami. Apartamenty wydawały się ciasne, zaś łóżka w wielu nich były ze sobą zsunięte, tak więc trzeba było spać we wspólnej przestrzeni, tak jak to bywało w Europie co najmniej wiek temu. Studencki hostel posiada dwóch właścicieli, ojca i syna. Sziwaicki wygląd pierwszego jegomościa (np. specyficzny wąs) tłumaczy nieco niezwykłą nazwę ośrodka. Można ją przetłumaczyć „Schronienie Gangi”, co nie jest zbyt logiczne nad, było nie było, rzeką Jamuną. Oczywiście Gangę we włosach niesie Sziwa. Zwie się go więc niekiedy „schronieniem Gangi”.

   Gdy wreszcie przybyłem z rzeczami do nowego lokum, zapragnąłem natychmiast uciec. Pocieszył mnie student, który wyszedł z przeciwległego pokoju. Dowiedziałem się, iż nazywa się Rajnesh i pochodzi z Varanasi, choć obecnie jego rodzina rozproszyła się po różnych miejscach, zaś najważniejszym z nich obecnie stał się Mumbaj i nieodległe Pune. Z biegiem dni spędzanych w Ganga Nivas poznawałem Rajnesha coraz lepiej. Okazało się, że jego życzliwość nie jest sztuczna i na wyrost. W przeciwieństwie do wielu innych mieszkańców hostelu, w przytłaczającej większości studentów, Rajnesh nie był nastawiony na sukces i inwestowanie w siebie. Starał się mieć czas, zaś jego przyjaciółmi stały się również osoby niewykształcone, sprzedawcy z okolicy, lub donosiciele jedzenia. Pokój Rajnesha był swoistego rodzaju oazą wolności na tle innych pomieszczeń „Ganga Nivas”. Paliło się w nim, niekiedy piło alkohol (choć śladowe ilości), no i jadło mięso, w tym oczywiście jajka. Rajnesh unikał wypraw na wyższe piętra, do świata typowych indyjskich studentów, zaś większość z nich stroniła z kolei od niego. W biednym kraju, gdzie uniwersytety są płatne, inwestycja rodziców w dzieci musiała się zwrócić. Student taki jak Rajnesh, nie przestrzegający utartej i rutynowej ścieżki do „stania się kimś” był postrzegany jako czarna owca.

   Oczywiście typowi studenci też okazali się bardzo sympatyczni. Jako jedyny Europejczyk w obszarze paru kilometrów stałem się sensacją i stałem się obiektem licznych zaproszeń, kolacji na moją cześć i rozmów. Praktycznie nikt w całym Ganga Nivas nie był nigdy za granicą. Wnosiłem do tego miejsca klimat egzotyki, tym bardziej niezwykły, iż byłem najbardziej ze wszystkich tradycyjnie ubrany i po indyjsku spokojny. Z bardziej typowych studentów zakolegowałem się najmocniej ze skośnookim Shubhanem, którego marzeniem stała się wyprawa do Chin. Odczuwał on lęk przed anarchistycznym Shubhanem i wolał dzwonić do mnie z zapytaniem gdzie jestem i kiedy będę dostępny. Było to dość śmieszne, ale, jak już swego czasu napisałem, Hindusi są znacznie bardziej dziecinni i jednocześnie znacznie bardziej dojrzali od Europejczyków. Dziecinność objawia się w bardzo intymnym stosunku do całego świata i w poczuciu, iż wszystko co się dzieje, ma jakieś znaczenie. Innym jej przejawem jest ogromny szacunek do dróg wyznaczonych przez tradycję, poczucie iż jest się tylko dzieckiem pod opieką starszych i bogów. Dojrzałość wypływa z konieczności założenia rodziny i znalezienia dochodowej pracy w bardzo młodym wieku, a także z odpowiedzialności za wszystkich członków rodu.

 

 

   W pewnym momencie przekonałem się, iż większość studentów pisze wiersze, choć największym poetą okazał się przyjaciel Rajnesha, współwłaściciel pobliskiego sklepu. Przychodził on co wieczór do anarchistycznego pokoju Benaresczyka i długo dyskutował, nie pogardzając całkiem niezłą indyjską whisky. Wraz z nim zbierali się inni kumple Rajnesha – jego sublokator Aman, oraz mieszkający obok Rinku i Ganga. Byli oni cisi, ale bardzo sympatyczni.

   Oczywiście ważnym tematem dla młodych osób z męskiego akademika były dziewczyny. Co jednak ciekawe, większość z nich ( jeśli nie wszyscy) godziła się na indyjski postulat – „najpierw studia, potem żona”. Studenci z Ganga Nivas nie należeli do indyjskiej biedoty. Wielu z nich miało laptopy i dobre komórki. Mój telefon zapełniał się powoli różnymi cyfrowymi podarkami. Od Shubhana otrzymałem najpopularniejszy obecnie przebój, czyli piosenkę „Shila” zwiastującą najnowszy film Fary Khan, którego premiera będzie pod koniec tego roku. W filmie gra, a w piosence tańczy Katrina Kaif, powszechnie upragniona przez młodych indyjskich mężczyzn. Moim zdaniem nie jest ona wcale dobrą aktorką ze swoją maskowatą twarzą, zaś w kwestii urody daleko jej do Aishwaryi Ray Bacchan czy Biphashy Basu. W trakcie rozlicznych rozmów siałem zatem wątpliwości co do niekwestionowanego tu wcześniej znaczenia Katriny Kaif. Od Rajnesha otrzymałem zdjęcie jego dziewczyny z Pune i ładną pieśń z Varanasi. I tak dalej.

    Rajnesh, spytany o poglądy, powiedział, iż przede wszystkim nie uznaje on podziałów religijnych i jest to sprawa ogólnie w akademiku przyjęta. Jednakże w ocenie innych nacji okazał się być przesadnie gorącym, indyjskim patriotą. Zauważył, iż Hindusi nigdy nie chcą nic złego, zaś taki na przykład Pakistan wciąż knuje coś przeciwko Indiom. Opowiedział mi o swoim przyjacielu z Kaszmiru, którego lubi i nienawidzi zarazem. Lubi, gdyż jest jego przyjacielem, nienawidzi, gdyż ów jegomość uważa, iż Kaszmir powinien być w Pakistanie. Przy życzliwym poparciu Amana zrobiłem mu w końcu wykład na temat Kaszmiru i wyjaśniłem, iż Kaszmirczycy mają prawo szukać sobie stolicy gdzie indziej niż w Delhi. W końcu o przynależności tego obszaru do Indii zaważył przekręt jego ostatniego władcy feudalnego, nie zaś plebiscyt zastosowany w wielu innych częściach Indii. Dlatego nie można się gniewać na nikogo, kto ma inne zdanie w kwestii przynależności Kaszmiru i wyraża je werbalnie, a nie za pomocą bomb w metrze i na bazarach.

   W Ganga Nivas posiłki można zamawiać z hoteli znajdujących się nieopodal. Nie są one drogie, lecz za to piekielnie ostre, nawet dla przeciętnego Hindusa. Moim zwyczajem stało się spożywanie ich wspólnie z Rajneshem i jego znajomymi. Swoją drogą wszyscy niemal studenci uznali mnie za honorowego gościa i zapragnęli stawiać mi wszystko, nawet jeśli sami brali na kredyt. Przodował w tym Rajnesh. Pierwsze dni oznaczały dla mnie bogate życie towarzyskie. Ciężko mi było odmówić, choć czułem się coraz bardziej chory. Ciepła woda w tym prywatnym akademiku udostępniana była przed dziewiątą rano i wczesnym wieczorem. Po nocy spędzonej na uczestniczeniu w życiu muzycznym Delhi i później na pogawędkach w Ganga Nivas nie miałem zbyt wielkiej motywacji aby wstawać przed dziewiątą. Z kolei wczesnym wieczorem zajęty byłem zbieraniem muzycznych wrażeń i informacji. Ciągłe kąpiele w zimnej wodzie nie pomagały mojemu zdrowiu, lecz cieszyłem się, że mieszkam w sympatycznym miejscu wśród nader miłych ludzi.

   W pierwszych dniach miałem na szczęście pokój tylko dla siebie. Nie byłem za bardzo na siłach w nim sprzątać. Mój sublokator Sachin okazał się nieco mrukliwą, lecz zacną osobą. Wyjątkowo nie mówił on za bardzo po angielsku, gdyż skończył szkołę sanskrycką. Obecnie kształci się w informatyce i jest oczywiście zatroskany słabą znajomością języka Albionu. Z myślą o jednym jedynym gniazdku elektrycznym w pokoju kupiłem przedłużacz, co w Indiach jest zawsze odważną decyzją, gdyż tutejsze przedłużacze lubią wybuchać w ten czy inny sposób wraz z podłączonymi do nich urządzeniami. Mój przedłużacz, pełen wystrzałowych lampek i przełączników miota iskry, lecz jeszcze nie uszkodził mi laptopa. Zatem jestem zadowolony. Choć zapłaciłem szywaickiemu szefowi Ganga Nivas dodatkową kwotę za zużycie energii związane z posiadaniem komputera, gdy próbowałem podłączyć zakazany tutaj czajnik elektryczny (nie przez przedłużacz oczywiście!), w korytarzu rozlegał się wybuch i wywalało większość korków. Zmartwiło mnie to przeogromnie, gdyż pozbawiony herbaty czuję się jak Samson z obciętymi włosami, lub Karna, gdy zachodzi jego ojciec – Słońce. Oczywiście brak ciepłego napoju do picia nie był również szczęśliwym zdarzeniem dla mojego nadkruszonego brytyjską klątwą Landour zdrowia.

   Hindusi uwielbiają marzyć. Zwłaszcza zaś młodzi. W Ganga Nivas słuchałem zatem ich opowieści. To przeważnie bardzo dobrzy i wrażliwi ludzie, wtłoczeni niestety w konieczność „stania się kimś” dla siebie, dla rodziny (a raczej rodu) i dla kraju. W Ganga Nivas zrozumiałem wreszcie, jak ważny był dla studentów w Indiach film „Rang de Basanti” wołający po prostu do swoich odbiorców – „zbuntujcie się!”. W akademiku jedynie Rajnesh próbował się buntować, lecz bez przekornej radości jaką prezentował w „Kolorze Szafranu” świetny aktor i częsty filmowy buntownik, Amir Khan. Rewolucyjności Rajnesha towarzyszył raczej łagodny uśmiech i całkiem częste przypływy melancholii. Będąc w szczególnie złym humorze pomstował na przebiegłe indyjskie dziewczyny, które nigdy nie ożenią się z kimś, kto nie ma wiele pieniędzy i nie myśli tylko o pozycji społecznej. Oczywiście, podobnie jak w kwestii Kaszmiru, przekonywałem go o pochopności tego typu wniosków. Gdy Rajnesh wpadał w dobry humor, traktował swój mały pokój jak pałac, do którego jak dziecko zapraszał z wszelkimi rewerencjami. Przybyłych raczył swoimi wierszami, w których dawał upust marzeniom. Opisywał na przykład doskonałą chwilę, która stałaby się, gdyby połączyć nastrój Taj Mahalu ze sławną nocą pełni księżyca w Nanitalu. Nanital mijałem wracając z Mussoorie. Dowiedziałem się od Rajnesha, iż księżycowe noce w tym kurorcie należą do najpiękniejszych na świecie i z uwagi na nie miejscowość jest słynna. Zacząłem żałować, iż tylko przejechałem przez nią autobusem.

   26 listopada znów odbywał się koncert w Nehru Parku w ramach „Muzyki w Parku” SPIC MACAY. Nie mieszkałem już w okolicach New Delhi St., zatem dojazd autobusowy, czy też przechadzka nie wchodziły w grę. Choć byłem chory i w związku z tym bałem się miażdżącego ścisku, którym nastraszyli mnie studenci CIH podróżujący już wcześniej w tym roku po Delhi, postanowiłem podjechać metrem. Po tłoku oznaczającym dość drastyczną zmianę temperatury, którą zdają się uwielbiać niektóre bakterie, dotarłem do stacji Race Course. Z niej miałem najbliżej do Nehru Parku, choć oznaczało to półgodzinny spacer. Ten przystanek metra był wyjątkowo kameralny, wychodził zaś na parkowo willowe okolice Lodi Gardens, położone daleko od India Habitat Center. Było ślicznie, choć zapadał już powoli zmierzch, wyjątkowo chłodny w tej części Delhi, oddalonej od mojego miejsca zamieszkania o jakieś 15 km, choć obydwa miejsca znajdowały się w zasadzie w centrum. Wpierw, zmylony kierunkiem jazdy kolejki poszedłem w złą stronę, co zaowocowało odkryciem ambasady San Marino. Gdy wyruszyłem w przeciwnym kierunku, moja trasa okazała się prosta, choć nie zaznaczona na mapie. Ulica znana z planów wchodziła w aleję Ataturka, nie istniejącą w delhijskiej kartografii. Ową efemeryczność tłumaczyła znajdująca się przy alei baza wojskowa, a ściślej rzecz biorąc baza sił powietrznych, gdyż koło nie tak dalekiego Shafdarjunga znajdowało się małe lotnisko, którego część należała do wojska, inna zaś część obsługiwała samoloty prywatne i lokalne połączenia. Co ciekawe owo lotnisko jest tak skrzętnie skryte w ślicznych okolicach tej części Delhi, iż w zasadzie ciężko je zauważyć.  

   Zanim doszedłem do celu mojej podróży, ujrzałem piękny kanał wijący się między drzewami. Jego zapach nie równał się oczywiście wrażeniom wizualnym, lecz nie było tak źle… Za nim wszedłem na tzw. samobójcze przejście dla pieszych. Hindusi przechodzą przez ulice w sposób ryzykowny i wysoce anarchistyczny, zatem w wyjątkowych miejscach, takich jak stolica kraju, gdzie pasy, a nawet światła istnieją, są one wytyczone w najbardziej nieprawdopodobny i nielogiczny sposób. Jako, że klątwa Landour działała na mnie z całą siłą, długo czekałem na możliwość przejścia, choć oczywiście czas nie poprawiał sytuacji. Zmierzchało już i czas jakiś błądziłem po parku, nim znalazłem miejsce koncertu. Co było dość niepokojące, już teraz robiło się nieco chłodnawo.

   Początkowo usiadłem na poduszkach tuż przy scenie. Lecz dźwięk ustawiono tak głośno, iż pospiesznie wycofałem się na jak najdalsze krzesła, aby słyszeć muzykę, a nie rozdzierający bębenki w uszach rumor. Oczywiście z klubów rozmieszczonych za rozległym przecież parkiem zaczynały dobiegać weselne przeboje. Jednakże aby je zagłuszyć, wystarczyło ustawić nagłośnienie trzykrotnie ciszej, niż miało to miejsce. A sytuacja była o tyle nieprzyjemna dla narządu słuchu, iż pierwszym punktem programu był duet szenaistów. Szenaj sam w sobie jest głośnym instrumentem i przeważnie nie potrzebuje wspierającej go armii elektronów. Dwa szenaje potrzebują tego o 25% (o ile pamiętam dobrze fizykę) mniej.

   Muzykami rozpoczynającymi program byli Sanjeev i Ashwami Shankar, szenaiści z Varanasi. Program przedstawiał ich jako spadkobierców liczącego wiele pokoleń rodu instrumentalistów, lecz – jak słusznie zauważył mój delhijski przyjaciel Nishant – był taki moment w historii muzyki Północnych Indii, kiedy niemal wszyscy muzycy byli muzułmanami. Z niewiadomych do końca przyczyn, w XIX wieku hinduiści z Północy kraju zaczęli pogardzać muzyką. Oczywiście, nie wszyscy muzycy byli muzułmanami, niektórzy z nich wywodzili się po prostu z bardzo niskich kast, była też oczywiście coraz bardziej kurcząca się grupa muzyków dworskich, wśród których jednak znakomitą większość stanowili muzułmanie. Wiadomo, iż w Lucknow i za nim w Varanasi rozwijał się wyrafinowany przemysł rozrywkowy, niemal zawsze związany z seksem i kurtyzanami. Akompaniatorzy kurtyzan rozwinęli najpewniej sztukę gry na tabli, sarangach oraz sitarze. Same kurtyzany przyczyniły się do rozwoju zreformowanego tańca kathak, stylu khayal , dadra i thumri. Szenaj w złych czasach miał jeszcze inne losy, w pewnym sensie mniej dramatyczne. Na tym pięknym instrumencie grywano bowiem z okazji narodzin dziecka, czy na ślubach. Była to często muzyka klasyczna. Nie oznacza to oczywiście, iż „weselnych grajków” jakoś szczególnie (w tragicznym XIX stuleciu) honorowano.

   Koncert, poza tym, że zdecydowanie za głośny, był bardzo udany. Wszelakiej maści mikrostruktury i zdobienia rag były oddane przez muzyków z doskonałą precyzją. Brakowało im oczywiście wielkości ustada Bismillacha Khan, lecz z pewnością byli to doskonali muzycy. Nie piszę w moich pamiętnikach za wiele o wykonywanych ragach i nie podaję zbyt wielu fachowych informacji dotyczących muzyki. Zdaję sobie bowiem sprawę z tego, iż wielu moich czytelników mogłoby to znużyć, nie każdy bowiem miłośnik Indii jest znawcą muzyki tego kraju. Jednakże dla pozostałych mam nadzieję przygotować linki z krótkimi fragmentami omawianych przeze mnie koncertów i, w miarę możliwości, dokładniejszym omówieniem. Szczególną cechą tego koncertu było oczywiście jugalbandi braci. Duety solistów nie są łatwe w muzyce hindustańskiej i prawie zawsze psują głębię prezentowanych rag. Świat hindustańskiej muzyki jest bowiem skrajnie subiektywny, tylko jedna osoba może bowiem wyrazić swoją filozofię na temat piękna i rzeczywistości. Taki temat nie nadaje się na duety. Istnieje jednakże wyjątek od tej reguły, są nim właśnie duety braci, lub, znacznie rzadziej, „braci w guru”, czyli gurubhai. Jeśli para śpiewaków już we wczesnych latach swego kształcenia występowała najczęściej razem, mogą oni wtedy kreować wspólnie w pełni wartościową ragę. Tak było w przypadku braci Shankarów, zarówno nastroje, jak i konstrukcje zawarte w ich grze były dla nich nawzajem przejrzyste. Oczywiście w kulminacyjnych momentach tej improwizowanej klasycznej muzyki wspomagali się Shankarowie „bandishami”, czyli uprzednio przygotowanymi, gotowymi kompozycjami.

 

 

 

   Po Shankarach wystąpiła wielka gwiazda Gharany Gwaliorskiej, Shubha Mudgal. Jak większość wielkich śpiewaków nie była już młoda, raczej w średnim wieku. Jej gharana jest najstarsza w stylistyce khayal. Shubha jest nie tylko wielką artystką, lecz także mądrą propagatorką klasycznej muzyki swojego kraju. Współzałożyła nawet firmę „Underscore Records” wydającą absolutnie bezcenne nagrania (w tym wiele świetnie oczyszczonych archiwaliów), ze znakomitymi i atrakcyjnymi opisami (rzecz niemal niespotykana w Indiach), oraz z podaniem miejsca, czasu nagrania i oryginalnego nośnika (na przykład akustycznej szelakowej płyty takiej, a takiej). Muzyk zakładający firmę płytową aby promować muzykę, a nie tylko samego siebie to rzecz rzadko spotykana, zwłaszcza w Indiach, gdzie artyści nie są wolni od zarozumiałości. Nawet tak skromny w innych rzeczach człowiek, jak mój guru, Dalchand Sharma, nazywa siebie bez chwili wahania „genialnym muzykiem”. Z wieloma indyjskimi artystami ciężko rozmawiać na temat nie dotyczący ich samych. Lecz – bądźmy sprawiedliwi – nie jest to tylko zadzieranie nosa, lecz także oczywisty efekt subiektywności zawartej w najbardziej improwizowanej wśród muzycznych tradycji klasycznych na świecie. Oczywiście Shubha Mudgal wydała też siebie samą w swojej firmie, co jednak ciekawe, nie zdecydowała się na ragi, lecz pieśni na Diwali i Holi, w ich starych, rzadko już obecnych wersjach. Sądzę, iż chciała nieco lżejszym od w pełni klasycznej ragi repertuarem przyciągnąć większą ilość klientów. Oczywiście owe nagrane przez nią pieśni nie są muzyką rozrywkową. Hindusi nazywają tego typu gatunki muzyką półklasyczną, albo lekką klasyczną. W odniesieniu do naszej tradycji, czymś takim był onegdaj gatunek pieśni romantycznej, oczywiście do czasu niektórych dzieł Schumana, Brahmsa i wbrew staraniom Schuberta, który chciał być lekki, a jednak stał się mistrzem bynajmniej nie lekkiego i prostego w formie nastroju.

 Koncert Shubhy Mudgal był oczywiście wspaniały. Gwaliorska szkoła śpiewu nie ma sobie równych w khayalu pod względem przejrzystości i równowagi formy. Była jeszcze lepsza być może od niej, siostrzana Gharana Agryjska, ale z tego co wiem, niewiele z niej zostało. Być może się mylę, bardzo bym się ucieszył, gdyby tak było. To zagadnienie zostanie rozstrzygnięte po marcu 2011, kiedy wreszcie zdołam się umówić z nielubianymi przez fonografię i centralne media Agryjczykami, o których krążą sprzeczne opinie na temat ich talentów, zaś aby ich usłyszeć trzeba naprawdę stanąć na głowie. Pobyt w Agrze nic tu nie pomaga, gdyż większość przedstawicieli bliskich stolicy gharan mieszka oczywiście w Delhi. Wróćmy do mającego się znacznie lepiej (na szczęście!) Gwalioru (który też raczej osiadł w Delhi). W wykonawstwie Shubhy Mudgal nadal mamy wspaniale ukazane rasy, katarktyczne, wszechobejmujące nastroje sztuki indyjskiej. Piękne są poszczególne elementy ragi, od wielkich elementów jej architektury, takich jak antara, po rzeźbę architektoniczną, czyli ornamenty gamaków, mindów, etc. Choć przy wielu innych gharanach sztuka Shubhy Mudgal jawi się jako wyjątkowo konserwatywna, w obrębie samego Gwalioru Mudgal należy raczej do obozu reformatorskiego. Purystycznymi klasykami są raczej wielki LK Pandit i jego córka Meeta Pandit (która raczej staje się taką, gdyż choć jest świetna, nie ma jeszcze oczywiście doświadczenia Shubhy Mudgal).

 Niestety, zimno tak wzmocniło prześladującą mnie chorobę iż po wysłuchaniu głównej części koncertu, czyli ragi i thumri, musiałem uciekać do domu. Rzadka u mnie to rzecz, zrezygnować z tak pięknej końcówki wspaniałego koncertu, jednego z najlepszych w roku. Lecz cóż, nasz wielki poeta, Jan Kochanowski wyraził kilka trafnych uwag na temat zdrowia, z którymi nie sposób się nie zgodzić. Podczas odwrotu, ledwo trzymając się na nogach przestałem się na nich trzymać. Wpadłem z całym impetem w jakąś dziurę głębokości półmetrowej i przewróciłem się tak mocno, iż nawet po trzech tygodniach utykam na jedną nogę (ale to przejdzie, w końcu…). Przechodnie zatrzymali się i pomogli mi wstać, jakaś Hinduska chciała wziąć mnie do szpitala, lecz postanowiłem dzielnie dowlec się do metra. W między czasie poprosiłem telefonicznie o wsparcie Kaję. Ona z kolei zadzwoniła do Nishanta, na którego zawsze można liczyć. Następnego dnia, już na spokojnie, miałem się udać do jednej z najlepszych przychodni w Delhi. Oczywiście, jako autor pamiętników, do tego zhindusiały, miałem zamiar wykreować się na postać superbohatera, jakiego zwykle grywa w filmach Bollywoodzkich Sunny Deol. Jednakże pomyślałem sobie, iż jeszcze lepiej byłoby napisać o prawdziwych Indiach i prawdziwych z nimi relacjach niżej podpisanego. Dlatego pozwalam sobie na odrobinę użalania się nad sobą, gdyż chciałbym, aby czytelnicy, którzy jeszcze nigdy nie byli na Subkontynencie wiedzieli, iż kłopoty ze zdrowiem są tam nieuniknione, zwłaszcza gdy przybywa się na dłużej i nie mieszka się w jakimś getcie dla pracowników bogatych firm, czy nie jest się turystą spędzającym wszystkie swoje indyjskie dni w miejscach typu Rishikesh, Goa, etc. (czyli, napiszę to wyraźnie – „NIE JEST SIĘ W INDIACH”).  W Europie i USA istnieje New Age’owska moda na mieszanie różnych modnych elementów. Mamy więc jakieś celtyckie krzyże, zdrową żywność, ekologię, feminizm, jogę etc. Z tego melanżu wychodzą później jakieś zupełnie szalone mikstury typu – „Jezus był w Indiach” (oczywiście nie był, o ile w ogóle istniał, co wcale nie jest pewne), „joga feministyczna”, „ekologiczne Indie”, „tarotowe chakramy zen” etc. Indie nie są ani zdrowe, ani tym bardziej ekologiczne. Przeludniony, biedny kraj na dorobku nie może być ekologiczny, choć owszem, niektórzy wielcy sercem członkowie społeczeństwa indyjskiego rzeczywiście walczą o ekologię, co wymaga znacznie więcej siły i starań niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *