Rozdział 2. Studia Gauri miały po części charakter konspiracyjny.

Rozdział 2.

 

   Studia Gauri miały po części charakter konspiracyjny. Indyjskie społeczeństwo, dążące w chaotyczny sposób do nowoczesności, nie było zbytnio skore do nadania kobiecie pełnej swobody w realizowaniu jej planów i marzeń. Mimo ciągłych usiłowań co bardziej światłych rządzących i nielicznej gromadki lewicujących intelektualistów, kobieta nadal uważana była za cień swojego męża i pokorną matkę dzieci, pośród których powinien był się zjawić odpowiednio męski dziedzic rodu. Oficjalnym tematem studiów Gauri był zatem sanskryt, starożytny język półwyspu, nadal jeszcze niezbędny dla animatorów licznych odnóg rzeki indyjskiej religijności. Pobożność, obok sztuki gotowania i pielęgnowania dzieci, była jedną z cech stanowiących w Indiach jedną z pożądanych cech u panny na wydaniu. Dlatego ojciec Gauri przystał na jej studia bez wahania. Nie wiedział jednakże, że jego córka, ledwo znalazła się w stolicy, zrobiła wszystko by dostać się na matematykę. Jakimś cudem udało jej się kontynuować dwa kierunki od samego początku. Matematyka była dla niej poezją i przyjemnością, sanskryt również nie okazał się zły. Był to w końcu język pierwszych porządnych matematyków ludzkości, jeśli nie liczyć Majów, po których cywilizacji została tylko dżungla i smutna rzesza niewykształconych indiańskich robotników. Było słoneczne, letnie popołudnie, zajęcia skończyły się wcześniej i dziewczyna siedziała leniwie na ławce przed gmachem swojego wydziału. Campus Północnego Uniwersytetu był miastem w mieście, gdzie modernistyczne, surowe gmachy instytutów i akademików nurzały się w pełnym drzew i kwiatów ogrodzie, na poły dzikim, na poły zaś zadbanym przez niezbyt pracowitych i źle opłacanych ogrodników. Wielohektarowe włości uczelni przecinało kilka arterii łączących wiejskie przedmieścia stolicy. Ruch na nich był stosunkowo niewielki jak na ponad 20 milionowe miasto. Niewielki przepływ ludzi wykorzystywały dla swoich celów zwierzęta, zarówno te mniej lub bardziej udomowione, jak też i dzikie. Tuż przed uniwersyteckimi oknami paradowały zatem wszechobecne krowy, kozy i owce, nie brakowało też wielbłądów, świadczących jednoznacznie o bliskości pustyni, która wypełniała sąsiedni indyjski stan zwany Radżastanem. Nie brakowało też lam, słoni i psów, oraz wszelkich możliwych i niemożliwych krzyżówek. Gauri nieodmiennie zadziwiały lamoowce, choć może był to jeszcze jakiś inny, nieznany jej gatunek zwierząt gospodarczych. Pośród dzikich gości campusu zdarzały się nawet tygrysy bengalskie, o czym z podnieceniem donosiła delhijska prasa. Najbardziej dokuczliwe były zaś małpy, porywające portfele, okulary i telefony komórkowe w nadziei na okup. Jedyną uznawaną przez nie walutą były banany, co czyniło sprzedawców tych owoców jedną z większych grup zawodowych wśród działających na terenie uniwersytetu.

 

 

   Gauri jednakże machnęła ręką na małpę zgniatającą jej przeciwsłoneczne okulary i pogrążyła się w nastroju popołudnia. Słońce karmiło łakome liście drzew i traw. Prawie słychać było pospieszne mlaskanie szmaragdowych chlorofilów wypełniających ich komórki, z których każda była pracownią chemiczną wykutą przez geny dłutem kilku miliardów lat. Tłusty wiatr kołysał nieśmiało tymi fabrykami życia. Co jakiś czas podlatywały do nich papużki i kołysząc się niepewnie na wątłych gałęziach połykały ze smakiem jagody krzewów. W ten sposób przetworzona energia słońca płynęła do ich trzewi, zamieniając się w skurcze mięśni, czujne napięcie zmysłów i symbole wytyczające nowe cele drobnym organizmom ptaków. Najedzone samce zaczynały powoli rozglądać się za towarzyszkami życia, odganiając przy tym bezlitośnie słabszych przedstawicieli swojej płci. Wysoko na niebie szybowały jastrzębie, korzystając niemal bezbłędnie ze wznoszących się i opadających kominów powietrza. Gauri uśmiechnęła się widząc ich wirtuozerię w wynajdywaniu najwygodniejszej drogi przez wiecznie zmienną atmosferę. Nagle jeden z nich pochylił dziób i ostro pikując spadł jak strzała na nieuważną papużkę, która zbyt nieuważnie oderwała się od miłosnych serenad i słodkich jagód. Energia, ta waluta przyrody, znów zmieniła swojego właściciela i wraz z nim wzleciała do odległego gniazda tonącego wśród monumentalnych koron figowców i kampusowych dachów. Młoda adeptka matematyki podniosła swoją rękę na wysokość oczu i pomyślała o wszystkich niewidocznych cegiełkach, z których była zbudowana. O ile hel i wodór były tu już od zarania wszechświata, o tyle cięższe pierwiastki potrzebowały rozsiewającej własną śmierć supernowej, by znaleźć się tu, w jej dłoni. Całkiem możliwe, że miała w sobie większą ilość kosmicznych nagrobków. Gdy nasz układ słoneczny stawał się sobą z bezimiennej i bezkształtnej chmury, eksplozje supernowych mogły nim wstrząsać wielokrotnie. Gauri składała się w dużej mierze z węgla, lecz całkiem możliwe, że identyczne na pozór atomy tego pierwiastka, jej atomy, miały zupełnie odmienne historie. Hinduska marzyła o spotkaniu z kosmicznymi sąsiadami, a przecież sama była dzieckiem kosmosu. Nawet jeśli jej węgiel, żelazo i tlen pochodziły z tego samego źródła, to przecież nawet wątłe promyki odległych gwiazd umieszczały w niej swoje fotony, rozgrzewając nieznacznie molekuły jej ciała. Nagle otworzyła oczy szerzej. Spokojny do tej pory kocur, zażywający podobnie jak ona słonecznej kąpieli, podniósł się nagle i z bojowym okrzykiem wbił się w krzaki, które po chwili napełniły się odgłosami bitwy. Nie było to polowanie, lecz walka o terytorium. Prawie każda piędź ziemi należała do czegoś żywego, należała po wielokroć, w wielkiej i małej skali. Poczynając od małej mrówki, czy osy, a kończąc na takich gigantach jak człowiek. Energia, ten pieniądz natury, istniał jak widać zarówno w postaci gotówki, jak i w formie czeku.

Namaste! – rzekł Chandra stając przed nią.

Zasłaniasz mi słońce… – roześmiała się dziewczyna potrząsając głową. Zakochany w niej młodzieniec nie zrozumiał aluzji i przesunął się, a za nim pomknął cień padający na twarz Gauri. W przeciwieństwie do niej Chandra studiował w sposób rozsądny, wzbogacając swoją wiedzę o podstawy ekonomii i informatyki. Zdziwiłby się wiedząc, że tym razem również Gauri myślała o swoiście pojętym obiegu pieniądza.

Czekałaś na mnie…? – spytał z nadzieją.

Miałam dziwne sny – stwierdziła Gauri ziewając. – Gdy się obudziłam, byłam nimi trochę zmęczona. Po zajęciach usiadłam więc na ławce i cieszyłam się rzeczywistością. To miłe wiedzieć, że jest się cząstką tego wszystkiego – zatoczyła dłonią obszerne koło, a szklane bransoletki na jej przedramionach zadźwięczały cicho.

Częścią kampusu? – upewnił się młody ekonomista.

Nie ważne – zauważyła dziewczyna. – Chyba jest dość czasu, żeby zająć się tymi listami Ramanujana, istnieje drobna szansa na to, że są prawdziwe – Ramanujan był genialnym dzieckiem z okolic Madrasu, czyli Chennaj. Jeszcze w epoce kolonialnej został zauważony przez wybitnych angielskich naukowców i wbrew rasistowskim uprzedzeniom znalazł się w Oksfordzie. Niestety, jego słabe zdrowie nie pozwoliło ludzkości korzystać dostatecznie długo z jego talentów. Zostały jego notatki, które do dziś inspirowały wielu najbardziej ambitnych uczonych. Na mechanizmach jego matematyki oparta była w dużej mierze teoria strun, która była bliska sercu Gauri. Parę miesięcy temu, zupełnie przypadkiem, dziewczyna dowiedziała się, że Ramanujan miał w Delhi przyjaciela, do którego pisał listy. Ów człowiek zmarł jakiś czas temu, zaś korespondencja zyskała być może schronienie w jakimś antykwariacie. Z pomocą wuja i jego znajomych kapłanów Gauri zasięgnęła języka. Kilka dni temu zadzwonił do niej pan Kaliprasad z wielkiego sanktuarium bogini w dzielnicy Jandewalam. Znajomy bibliotekarz odnalazł w skrzyniach odziedziczonych po ojcu nadżarte pleśnią listy z Oksfordu, pełne równań i niezrozumiałych tamilskich liter. Biblioteka znajdowała się góra 330 metrów od dawnego domu Vyasaramy, przyjaciela Ramanujana. Ten dom już nie istniał, lecz Gauri już rok temu nabrała pewności co do tego, gdzie mniej więcej się znajdował.

Pojedziemy metrem czy motorikszą? – spytał Chandra.

Chodźmy na piechotę – zaproponowała Gauri i ruszyli centralną aleją Kampusu. Dziewczyna lubiła wielkie, cieniste drzewa oblegające ascetyczne mury gmachów uczelni. Obok małej świątyni boskiej Małpy Hanumana kupili sobie po szklaneczce czaju, wybornej herbaty z mlekiem. Nie zważając na lepiące się od cukru i brudu szklaneczki pili ze smakiem, oglądając małpy napadające jednego ze sprzedawców bananów. Dzięki starannej strategii przywódcy małpiego stada, handlarz owocami miał dziś zdecydowanie zły dzień. Stary dostojny samiec nie brał bezpośredniego udziału w akcji. Siedział nieopodal wydarzeń i dłubał od niechcenia w martwym już od dawna telefonie komórkowym. Nagle, między nim, a Gauri błysnęła złocista smuga, a powietrze zapełniło się podobnym do fletu dźwiękiem. Dziewczyna podeszła, by przyjrzeć się zjawisku, ale jaśniejący pas natychmiast zniknął, a wysoki ton okazał się być klaksonem przejeżdżającej ciężarówki.

Raczej nie wyglądało to na kosmiczny spodek – zaśmiał się Czandra i dostał mocnego kuksańca od Gauri. Przez chwilę kotłowali się wesoło, a małpy kibicowały im z zaciekawieniem, obsypując ich przy okazji skórkami od bananów. Nagle wszystko zagłuszył bhajan sławiący Boską Małpę i wszyscy udali się do poważniejszych zajęć. Para młodych studentów minęła małe osiedle zamożnych ludzi ogrodzone wysokim płotem, po czym zagłębiła się w jedną z długich i krętych delijskich ulic, nazwaną od imienia jednej ze sławnych mogolskich księżniczek. Tabunu riksz i samochodów wzniecały z niej obłoki pyłu, który zasłaniał popołudniowe słońce. Mniej lub bardziej foremne baraki sąsiadowały z eleganckimi, choć zniszczonymi kamienicami z XIX wieku. Siedziby banków gubiły się wśród schnących ubrań mieszkańców slumsów, których matki, córki i żony myły poobijane metalowe naczynia w błocie kałuż. Z licznych w tych stronach zakładów cukierniczych unosiła się słodka woń ciastek robionych na bazie skondensowanego mleka i karmelu. Zmaltretowane święte drzewa unosiły swoje pokryte pyłem liście ponad dachami domów. Pod ich konarami mieściły się małe kapliczki, gdzie mieszkańcy składali kwiaty i palili kadzidła. Na twarzy Gauri tańczył pogodny uśmiech. Cieszyła się istnieniem wszystkiego, każdy kolor i każdy kształt wpływał do niej jak okręt do gościnnego portu. Dziewczyna wiedziała, że każde stworzenie i każdy przedmiot mają wspaniałą i bogatą historię. Wszystko na tej Ziemi, podobnie jak ona sama, było dziełem formującego się w Układ Słoneczny obłoku i smagających go nuklearnym ogniem supernowych. Kosmos ciągle przybywał przez szeroko otwarte okno nieba, dając przyrodzie siłę do życia i do śmierci. To wrażenie jedności z wiecznie zmienną Naturą było źródłem jej radości i szczęścia, czegoś zupełnie nieodpartego, silnego swoim słonecznym czarem. Chandra nie rozumiał fascynacji swojej ukochanej, ale karmił się jej radością jak pszczoła nektarem. Dla niego ulice miasta były szare i męczące. Gdyby nie towarzyszył Gauri wolałby zostać w akademiku, lub chociaż wziąć rikszę.

Daleko jeszcze? – zapytał w końcu ocierając skrawkiem jedwabnego szalika pot z czoła.

Nie – odparła Gauri, – ale bardzo łatwo tu zabłądzić. Ulice są tutaj dużo bardziej kręte niż na Chadni Chawk… – Chandra przestraszył się nie na żarty. Chadni Chawk, ostatnia z kilkunastu delijskich starówek, została kiedyś zaprojektowana z rozmysłem przez jedną z córek miłośnika architektury i urbanistyki, cesarza Shahjahana. Wtedy i tylko wtedy spacery po najnowszej starówce były z pewnością przyjemnością. Lecz, jak to w Indiach bywa, w parę lat po wytyczeniu przejrzystych w swoim biegu ulic i placów, zamysł cesarskiej córki został pożarty przez chaotyczną ekspansywność codziennego życia Hindusów. Do domów doklejono nowe pomieszczenia we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach. Ulice zarosły szałasami biedaków, szałasy zmieniły się w kramy, kramy zaś w sklepy. Z kolei bramy starannie zaprojektowanych kamienic stały się naturalnym łupem ciągłego przepływu towarów, ludzi i zwierząt. Rzeka przechodniów, podróżnych i włóczęgów rozerwała symetryczne fasady i zostawiła po sobie koleiny nowych, wyłożonych błotem i gruzem alej. Gdy Chandra wyobrażał sobie grząski grunt samorodnych ulic, zalany odchodami krów, osłów i ludzi, Gauri skręciła w wąską i krzywą jak sen szalonego kaligrafa uliczkę, której stan i zapach nie odbiegały od obrazów okupujących wyobraźnię jej przyjaciela.

Mam nadzieję, że nie wzięłaś mapy – spytał z nadzieją Chandra. Wszyscy wiedzieli, że mapy Delhi są celowo niedokładne z uwagi na terrorystów i niemożność zrobienia map miastu, które zmienia się szybciej niż może nadążyć najbardziej nawet biegły kartograf.

Oczywiście, że wzięłam – odparła dziewczyna, a Chandra splunął ponuro. W miejscu, gdzie jego ślina zetknęła się z błotnistym gruntem, ujrzał znów dziwną złocistą linię, ale wzruszył tylko ramionami i powlókł się za wybranką swego nieszczęsnego serca.

Przecież wiesz, że mapy są pożeraczami czasu – zaprotestował nieśmiało, –  że lepiej do nich nie zaglądać i kierować się intuicją.

Popytamy ludzi – zauważyła Gauri.

Och, to jeszcze gorzej! – zaprotestował młody ekonomista i rzeczywiście, każdy napotkany człowiek wskazywał inne miejsce. Chodzili zatem tam i z powrotem, skręcając raz w lewo, a innym razem w prawo. Czasem ocierali się o zjedzone przez nowszą zabudowę mury obronno – dekoracyjne  nowej starówki. Gdy udało im się odkryć po części zamieszkałą bramę, Gauri nieodmiennie wbiegała do środka i zachwycała się poezją wykaligrafowaną ponad łukami przejścia. Gdy inskrypcje były po arabsku, dziewczyna nie rozumiała nic, lecz gdy sformułowane były w języku perskim, umiała się domyślić treści. Nawet w XVII wieku perski był całkiem podobny do sanskrytu. Przy którejś kolejnej z bram Czandra podszedł do obwoźnego kramarza, żeby kupić betel do żucia i nagle zamarł. Złocista smuga tym razem pojawiła się w głowie sprzedawcy i wypłynęła przez jego oczy i usta, zamieniając na chwilę jego twarz w przerażającą maskę, będącą być może wizerunkiem jakiejś skrajnie obcej i odpychającej istoty. Chandra wrzasnął, lecz gdy Gauri spytała o co chodzi, wzruszył ramionami. Był mężczyzną i musiał zachować twarz. Wkrótce zapomniał o tym dziwnym złudzeniu – Mam już dosyć – zauważył jednakże po kilku kolejnych bramach.

Witryna tego antykwariatu, czy cokolwiek to jest, jest tuż nad tobą – uspokoiła go młoda matematyczka.

„Piękne i stare, bardzo bezcenne i niezastąpione  wspaniałe przedmioty różnego rodzaju. Lakszmi” – przeczytał Chandra. Nazwa wydała mu się dziwna, jeśli nie liczyć „Lakszmi”. Prawie wszystkie banki i sklepy w jego kraju nosiły imię bogini bogactwa Lakszmi. Znana jeszcze ze starożytnych wed bogini patronowała wielu rzeczom, ale w czasach gdy aktorzy i reżyserzy mumbajskich filmów ukazali już piękno Szwajcarii, a indyjscy studenci starali się trafić do systemu bankowego tego mitycznego kraju, Lakszmi stała się przede wszystkim patronką szwajcarskich franków, dolarów, euro i, oczywiście, japońskich jenów. – Nawet nie napisali „niedrogo”, albo „najtańsze w mieście” – zauważył z przekąsem młody ekonomista.

Zostawiam to tobie, mój niezastąpiony wspaniały i bardzo bezcenny przyjacielu – powiedziała słodkim głosem Gauri i stanęła za jego plecami.

Namaste! – zawołał Chandra widząc grubego, brodatego Sikha. „Niedobrze” – pomyślał.

Jay guru Nanak! – zakrzyknął wesoło kupiec. – Co cię tu sprowadza, młody człowieku?

Moja ciotka robi kalendarzyki dla turystów z czerpanego papieru. Mówi, że najlepszy materiał na to pochodzi ze starego angielskiego papieru listowego, takiego, jaki robili przed drugą wojną światową. Niedawno przysłali jej z Londynu dziesięć kilo, zapłaciła za to 200 rupii nie licząc przesyłki. Pech chciał, że zabrakło jej na pięć kolejnych kalendarzyków, a dostała zamówienie na 500. Ma 495, zleceniodawca ma jakieś uprzedzenia na punkcie okrągłych liczb, stąd moja tu obecność.

Dobrze trafiłeś chłopcze – pokiwał głową wyznawca guru Nanaka. Tak jak wszyscy pierworodni Sikhowie, nosił wielki, misternie zawinięty turban. – Ja mam tu wszystko, po prostu wszystko. Zawsze tu trafiaj. Weź kilka wizytówek – wsunął w kieszeń Chandry garść wizytówek z pudełka na ladzie. Po czym zagłębił się w magazynie na zapleczu i wrócił z pudłem brytyjskich, przedwojennych listów.

Zapomniałem powiedzieć – wtrącił pospiesznie przyjaciel Gauri, – ciotce chodzi o papier z Oksfordu.

Mam tu taki – brodacz wyciągnął kilka kopert z pudła, – ale to listy Einsteina, bardzo cenne.

Myśli pan, że Einstein znał język tamilski? – Chandra popukał się w czoło teatralnym gestem.

Był przecież geniuszem – zauważył niezrażony Sikh.

Nie będę brał listów Einsteina na przemiał – zaprotestował młody ekonomista, mając jednocześnie nadzieję, że Sikh nie zagłębiał się w historię nauki. – Do widzenia, pójdę poszukać mniej ważnych przedwojennych listów z Oksfordu. Na pewno coś się znajdzie koło Jama Masjit.

Proszę zaczekać! – wtrącił kupiec przyglądając się listom. – To chyba nie jest jednak Einstein. Jego też mamy, jakbyś chciał młodzieńcze, ale mój pomocnik wrzucił do pudła coś innego. Mam dla twojej ciotki specjalną cenę – 300 rupii.

Za sto gramów, z czego sześćdziesiąt to kurz wyszłoby co najwyżej 2 rupie – mruknął gniewnie Chandra gryzmoląc coś w kalendarzyku.

Jeśli już, to raczej 2 funty – brodacz pogładził się po brodzie. – Twej ciotce musiało się coś pomylić, nie wierzę, żeby kupiła 10 kilo starych, cennych listów za 200 rupii, chodziło o 200 funtów. To pewne…

Trochę powyżej dwóch rupii byłoby za listy z kopertami i ze znaczkami, które mają wartość dla filatelistów, nawet tych z zagranicy – Chandra wziął listy Ramanujana i ogołocił je z kopert. Gauri rzuciła pospiesznie okiem i odetchnęła widząc, że na kopertach nie ma żadnych notatek. Jej rycerz spojrzał jeszcze raz na koperty. – Tak, te znaczki może i są warte dwa funty, racja… Ale ja chcę tylko papier. Widzi pan te nagryzmolone liczby? To są tylko jakieś rachunki. Żadna tam poezja, czy piracka mapa skarbów.

Wygląda jak Einstein! – zauważył Sikh nie znoszącym sprzeciwu głosem. – Ale co tam, dam ci ten muzealny skarb za 50 rupii.

To 25 razy tyle, ile mógłbym dać – skierował się do wyjścia Chandra.

Daj mu chociaż 20 – szepnęła mu na ucho Gauri. Przekonała się już, że to są, o dziwo!, listy Ramanujana i mogłaby dać za nie cały Taj Mahal, gdyby tylko do niej należał.

Mówisz, jakbyś była właścicielką Taja – westchnął melancholijnie jej przyjaciel, ale nie umiał jej odmówić. Położył na stole dwudziestorupiowy banknot i rozłożył obojętnie ręce.

To prawie za darmo, ale ja jestem miłym człowiekiem – oznajmił sprzedawca chowając pospiesznie banknot do kieszeni.

Na szczęście to nie był jego sklep – zauważył Chandra, gdy oddalili się już od miejsca transakcji.

Co masz na myśli? – zainteresowała się Gauri.

Sikhowie tacy nie są – wzruszył ramionami młody ekonomista. – Chyba, że ktoś inny zostawi ich na chwilę samych w zastępstwie. Koperty zostały, nie było transakcji… I rzeczywiście, w większości wypadków są znacznie cenniejsze od swojej zawartości – Gauri tymczasem spojrzała z bezgranicznych szacunkiem na niezbyt wprawne pismo Ramanujana i schowała pożółkłe zwitki papieru do przygotowanej w tym celu foliowej teczki. W jej oczach pojawiły się kropelki wilgoci. Po chwili otarła łzy i uśmiechnęła się promiennie – Jak myślisz, ile one są naprawdę warte? – zapytał Chandra.

Co najmniej 20 tysięcy – odparła dziewczyna.

Rupii? – upewnił się jej towarzysz.

Funtów – żachnęła się młoda matematyczka. – Przynajmniej tyle. Ludzie wolą oglądać seriale i chodzić do świątyń, niż myśleć o rzeczywistości, ale mimo wszystko listy Ramanujana powinny być warte choć tyle…

Zdecydowanie cię nie doceniam – zagwizdał z podziwem młody ekonomista.

A jak myślisz, w jaki sposób kupiłam laptopa, skąd miałam pieniądze na mój mały akcelerator w grobowcu i jak zyskałam wstęp do grobowca? Myślisz, że kustosz mnie polubił za piękne oczy? – zaśmiała się Gauri. Nagle Chandrę ogarnął paniczny lęk. Jego przyjaciółkę coś rozerwało. Jej twarz, niczym płatek wielkiej lilii wisiała przed nim, tymczasem ręce i nogi, oraz cały korpus zaczęły oddalać się od siebie i żeglować pomiędzy oknami oblepionych afiszami sklepów kamienic. Młodzieniec upadł na ziemię i przez chwilę jego zmysły ogarnęła ciemność. Po chwili jednak wyrwał się z omdlenia i spojrzał przed siebie pełen rozpaczy i trwogi. Odetchnął, gdy Gauri, cała i zdrowa, podniosła go delikatnie z ziemi – Co widziałeś? – zapytała i Chandra opisał jej pokrótce swoją dziwną wizję, wspomniał też o kolejnych złotych smugach.

Być może coś się zaczyna dziać – zamyśliła się Gauri. – Ale nadal nie wiem, co robić. To jak w tym wierszu:

 

 

Noc ciągle odsłania nieznane obszary

Życie wyrosło w ich przepastnym cieniu

Drobne jak liść unoszony przez wiatry

Nauczyło się patrzeć w głębie zmierzchu

 

Jaka mowa zniesie bezkresną podróż

Słowa nie powstały aby sławić gwiazdy

Ich istotą jest głód szukanie pokarmu

Obarczone ciężarem bezpowrotnie toną

 

Choćbym widziała wielkość kosmicznych szlaków

Me usta wypełnia nieznośne milczenie

Gdyż zbyt wiele granic zamknęło mnie w ciszy

 

Przy dalekim brzegu czekają już statki

Zajęłam tam pokład gotowa by płynąć

Lecz język moich myśli nie zna wołań mórz

 

Masz na myśli problemy z kontaktem? – zapytał domyślnie Chandra.

Owszem – przyznała Gauri wskazując kolejną złotą smugę. – Zresztą, być może to tylko przypadkowe zjawisko. A nawet jeśli nie, to co mogę z tym zrobić?

Być może to coś spróbuje kontaktu – stwierdził z niepokojem jej przyjaciel.

Całkiem możliwe, że już próbuje – pokiwała głową dziewczyna. – Ale teraz, gdy to się dzieje, czuję mocniej niż kiedykolwiek moje własne ograniczenia. Choćbym poleciała do stolicy tych istot, jeśli są istotami i mają stolicę, to czy zobaczę coś więcej nad to, co mogę widzieć?

A co możesz widzieć? – zaciekawił się Chandra.

Tylko to, z czego wyrastam – ciemne włosy Gauri zafalowały jakby były obdarzone własnym życiem i ich staranny układ rozproszył się w nieładzie. Chandra nie miał pojęcia w jaki sposób włosy jego przyjaciółki wyrażają jej emocje, ale lubił, gdy były takie zdziczałe. Czuł się wtedy potrzebny.

Nie ma się czym martwić – rzekł. – Może z biegiem czasu nauczysz się rozumieć wołanie kosmicznych mórz… Poza tym dzisiaj jest koncert Asada, napisali o tym w gazecie.

Dopiero teraz mi mówisz? – Gauri była wstrząśnięta, ale jeszcze bardziej szczęśliwa.

Wolałbym pójść do kina – przyznał Chandra. – Aishwarya gra kurtyzanę w nowym filmie Fary Khan.

Nie ma sprawy – uspokoiła go młoda matematyczka. – Zrobimy jedno i drugie.

Jutro mam kolokwium – zmartwił się młodzieniec. – Z ekonomii…

A kto niby dzisiaj zainwestował 20 rupii i zyskał 19 999,7 funtów?

Ale pójdziemy do Plazy? – upewnił się Chandra. Plaza była najbardziej eleganckim kinem stolicy, drogim, ale godnym swej ceny. Znakomita jakość projektora pozwalała delektować się najdrobniejszymi szczegółami urody Aishwaryi, która była obiektem westchnień każdego Hindusa. Nie było w Delhi ulicy, ani rikszy, gdzie nie widniałoby choć jedno zdjęcie tej aktorki, która parę lat temu uzyskała tytuł miss świata. Gdy Chandra ocknął się z marzeń, kazał Gauri zaczekać i pobiegł znaleźć jakąś motorikszę, gdyż w labiryncie, który opuszczali, nawet wszędobylscy rikszarze tracili głowy.

Chciałabym naprawdę was widzieć i rozumieć – rzekła tymczasem Gauri do kolejnej złotej smugi. – Choćbym musiała się bardzo zmienić, oddam wszystko, by w moim krótkim życiu odwiedzić moich kosmicznych sąsiadów. Jeśli myślicie, że jestem za głupia, że jestem tylko bezmózgim bydlęciem przy was (co całkiem możliwe), to spójrzcie – mam ze sobą list naszego największego matematyka. On myślał matematyką, on śnił matematykę, on nią oddychał. A ja, mimo wszelkich, okropnych ograniczeń, to rozumiem. To szczyt tego, co na razie może osiągnąć mój gatunek. Posłuchajcie – i Gauri zdjęła dwie bransoletki i zaczęła w kodzie binarnym wystukiwać progresje liczb opisujących funkcje okresowe o coraz większej liczbie wymiarów. Kręta uliczka zapełniła się z pozoru nieregularnymi uderzeniami. Dźwięk, dźwięk, brak dźwięku, dźwięk, brak dźwięku, brak dźwięku…

 

   Gauri i Chandra mieli jeszcze godzinę czasu do rozpoczęcia koncertu. Udali się zatem do ogrodów Lodi, które w oparciu o XV wieczny kompleks grobowców założyła przed pierwszą wojną światową angielska Lady. Zupełnie inaczej niż w mogolskich ogrodach geometria ustępowała w nich kapryśnej imitacji naturalnego lasu, a wielkie polany odsłaniały widoki starannie oparte na wiktoriańskim malarstwie pejzażowym. Przez środek parku płynął kanał przekształcający się w romantyczny staw, nad którym przerzucono romantyczne mostki. Gauri uwielbiała wyrastające nagle z rozległych trawników grobowce, meczety i madrasy afgańskiej dynastii Lodich, pełne barwnej glazury na oblicowaniach murów i kopuł, do tego upstrzone głęboko rzeźbioną, kwiecistą kaligrafią. Pierwotni twórcy założenia nie mieli zbyt wiele szczęścia. Ich głównym historycznym wkładem była jedynie ta dolina umarłych, gdyż ledwo poczuli się pewnie na tronie Sułtanatu Delhijskiego, zmiótł ich Babur, pierwszy mogolski cesarz i wielce utalentowany autor pamiętników. 

Jeśli te smugi mają cokolwiek wspólnego z obywatelami innych planet – mówiła Gauri przemierzając tanecznym krokiem rozległą polanę, – to ciekawa jestem, jak doszło do tego, że nas znalazły. Nawet jeśli rzeczywiście wszechświat składa się ze złamanej symetrii wymiarów, tych które się rozszerzyły i tych skurczonych, nawet jeśli jeden, lub więcej z maleńkich wymiarów jest tożsamy dla każdego kwarka i bozonu, to i tak zadziwiająca musiałaby być precyzja, z jaką nas zlokalizowali nasi sąsiedzi. Sądzę, że to niemożliwe. Smugi, jeśli oczywiście nie mylimy się co do nich, musiały tu być cały czas. Były tu i po prostu usłyszały wołanie o kontakt. Dlatego stały się po części widoczne.

No cóż, skoro tak mówisz… – wtrącił uprzejmie Chandra, który nawet nie usiłował zrozumieć niezwykłych mantr swojej przyjaciółki.

Właśnie… – uśmiechnęła się dziewczyna. – Ale, z drugiej strony, gdyby ktoś w ogromie wszechświata umiał zlokalizować jedną planetę, nie byłoby dziwne przy takich możliwościach zlokalizowanie na niej małej mrówki. Z takiej perspektywy planeta i mrówka to niemalże to samo.

A ty jesteś większa od mrówki, czyż nie…? – spytał retorycznie młody ekonomista.

Chandro! – pogroziła palcem Gauri. – Nie udawaj głupszego niż jesteś.

Ja nie udaję – zaprotestował Chandra. – Wokół ciebie krąży tyle mądrych słów i rzeczy, teraz dołączyły do nich kosmiczne smugi, a na domiar wszystkiego, za chwilę usłyszymy falujące i niepokojące dźwięki wypływające z instrumentu tego starca. Nie myśl, że ich nie lubię, one są na swój sposób równie ładne jak Aishwarya, ale, tylko się ze mnie nie śmiej, boję się ich trochę…

Skoro się ich lękasz, mój drogi, to znaczy, że nie jesteś ani trochę głupi – stwierdziła z ogromną powagą Gauri. – A teraz chodźmy, mamy akurat dziesięć minut, żeby tam dojść.

 

   Międzynarodowe Indyjskie Centrum było jedną z najsympatyczniejszych sal koncertowych Delhi. Koncertów w nim nie zakłócały pretensjonalne rozmowy nowobogackich, ani pseudokrytyka nieudanych studentów szkół muzycznych, których głównym celem była posada perkusisty w modnym rockowym, popowym, czy (w ostateczności) jazzowym zespole. Publiczność składała się w dużej mierze z muzyków i nieco ekscentrycznych melomanów, czasem zjawiali się jacyś turyści, ale zachowywali się w miarę spokojnie, w każdym bądź razie lepiej niż świeżo upieczeni bogacze i adepci sztuki robienia pieniędzy za pomocą ryczenia w mikrofon na stadionie piłkarskim, czy też w radiu. Gdy Gauri i Chandra ułożyli się już w miarę wygodnie na swoich krzesłach (niewygodne krzesła były główną wadą sali), wszedł Asad. Był wysokim i szczupłym mężczyzną koło siedemdziesiątki, ale dzięki wieloletniemu praktykowaniu jogi był w niezwykle dobrej jak na swój wiek kondycji. Jego wysmukła twarz miała w sobie coś surowego i życzliwego zarazem. Głębokie, orzechowe oczy skrywały się za szkłem wielkich okularów, których szkła jednakże nie były zbyt grube. Asad usiadł przed swoją winą i od razu zaczął mówić:

Dziś zagram ragę Bhairavi. Jest to utwór zmuszający do milczenia. Jego głównym nastrojem jest groza, a porą początek nocy. Jak widzicie, mój instrument jest tożsamy z boginią Parwati, Durgą, „małżonką” Sziwy. Podobnie jak jej mityczny „mąż”, Durga jest przede wszystkim siłą zniszczenia. Mocą destrukcji formy, osoby i światła. Lecz zagłada ma dwa końce. Spójrzcie na rosnące drzewo. Gdy powiększa swoje roślinne ciało niszczy tym samym przestrzeń wypełniając ją. Popatrzcie na słońce. Jego trzewia wypełnia bezustanna nuklearna eksplozja. A przecież blask tego wybuchu jest naszym jedynym pokarmem. Posłuchajcie, pamiętajcie, że wszechświat też jest jak ta wina. Wypełniają go wielobarwne fale. Jedne z nich są materią i energią, inne przestrzenią i czasem. Muzyka którą gram nie należy do mnie i nie jest dla waszej przyjemności. To echo wszystkiego, naturalne odbicie tego co dzieje się wszędzie. Nasze niedoskonałości, zła gra i(lub) niewłaściwe rozumienie muzycznego piękna, są jak pył na drodze światła. Mam nadzieję, że ani jedno, ani drugie nas dzisiaj nie spotka.

Naprawdę czuję się nieswojo… – szepnął Chandra, a Gauri spojrzała na niego z dumą. Tymczasem Asad usiadł w pozycji znanej ze starożytnych jogicznych praktyk i przerzucił okładaną brązowymi płytami, archaiczną w swojej budowie cytrę przez bark. Ręka muzyka opadła na struny płynnym gestem i w powietrzu popłynęła pierwsza nuta ragi, a raczej cała rozśpiewana chmara mikrotonalnych drżeń, wirujących wokół owej nuty niczym ptaki wokół monumentalnego drzewa. Po chwili iskry zlały się z sobą i ton zaczął płynąć jak wąż pomiędzy wysokimi trawami tajemniczej gęstwiny, jaką jest rzeczywistość.

Fale się zbliżają i oddalają – myślała Gauri. – To efekt Dopplera. Dzięki niemu można przełożyć dźwięki na kształty przestrzeni. Gdy coś się zbliża, fale dźwięku, lub też intensywność fal światła zagęszczają się. Dźwięk staje się wyższy, zaś barwa światła fioletowieje. Dobrze wykonana raga musi znać to zjawisko, musi być architektoniczna. Podwyższanie i obniżanie tonów nie może być przypadkowe. Musi się liczyć z ciężarem wirtualnych ścian i sklepień, musi też im nadawać estetyczną pełnię. Czuję, że ogarnia mnie burza kształtów, niewyobrażalnych w normalnych warunkach percepcji. Mój mózg poddaje się tej synestezji bezwiednie, popychany siłą muzycznej koncepcji. Asad jest wspaniały!

Nagle, zupełnie znikąd, przychodzą do mnie istoty bez twarzy, bez formy, a jednak obecne z jakąś wyzywającą, niezmierzoną siłą – myślał w tym samym czasie Chandra. – To straszne i przygnębiające wrażenie! A jednak, jest w tym coś niezwykłego, coś co nie pozwala mi przestać słuchać. To poszerzenie granic miejsca, w którym zazwyczaj jestem, gdy nad czymś rozmyślam. Mały promyk mojego ja przenosi się nagle do wielkiej jaskini i choć ze zgrozy staje się jeszcze bardziej wątły, jego blask pada czasem na dalekie i wilgotne ściany groty, wydobywając z nich niezwykłe barwy jakichś ametystów i malunki wykonane ręką nieznanych istot.

Skąd bierze się piękno, to wiecznie aktywne poczucie harmonii? – Gauri lubiło to pytanie, bardziej pełne niż większość odpowiedzi. – Ono nie należy do nas, ono jest echem ciągle rosnącego i gasnącego wszechświata. Nawet Asad nie wie, czym jest raga schwytana na moment przez jego talent i struny jego instrumentu – dziewczyna uśmiechnęła się do swoich myśli i już chciała zamknąć oczy, żeby słyszeć jeszcze wyraźniej, gdy wtem przykuła jej uwagę znajoma złota smuga, kołysząca się między jej kwiecistym szalem, a ramionami muzyka i tonąca niedbale między niewygodnymi krzesłami Międzynarodowego Indyjskiego Centrum. Dziwny promień zadrżał, jakby czując, że jest widziany i stało się coś dziwnego. Gauri odnalazła go w sobie, w swoich myślach, a raczej w obrazach wywoływanych w niej przez ragę Bhairavi i grę Asada. Po chwili krótszej niż mgnienie powiek wszystko wróciło do normy. – Tu nie ma granic – stwierdziła w myślach kładąc swoją dłoń na drugiej dłoni, – bariera między wnętrzem i zewnętrzem to tylko model, którym ewolucja wypełniła mój organizm, by radził sobie lepiej w walce o własne trwanie, na tyle długie, na ile jest to potrzebne wędrującym przez pokolenia genom.

 

Następny rozdział

Poprzedni rozdział

Wszystkie rozdziały

 

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *