Rozdział 48. Niektóre z owych płaszczyzn opadały na naszych oczach

Rozdział 48.

 

   Niesamowicie było grać dla planety, która nie zasiadała na widowni, lecz była wszędzie, patrzyła ze ścian, a także z cytry winy, która wyrosła z niej wspaniale. Nigdy jeszcze nie miałam w rękach tak wspaniałego instrumentu! Postanowiłam, że wezmę ją na NZDelhi. Koncert prowadziła Rani, która była znakomitą tancerką, ale też tym razem jej piękna postać osnuta była w zupełnie niesamowitą suknię, tak, ze nie mogłam oderwać od niej oczu. Pryzmatyczny kwiat sukni wirował wraz z postępami ragi. Opadające na piersi mojej przyjaciółki szale nie miały sobie chyba wielu równych w całym wszechświecie. Już sam ich ruch był tańcem i muzyką. Raga była poważna, lecz w oczach nimfy widać było radosne ogniki. Dzwonki brzmiały jak ptaki w lesie, zaś Rani rozwijała się w ruchu jak najlepsze rzeźby Klee 7. Nie mogłam się oderwać od eksplozji spontanicznego i pełnego bujnej kompozycji ruchu. Moja przyjaciółka zaczęła oczywiście od pozycji, którą nazywam „żeglowaniem wśród fal oceanów świata”. Wyprostowana sylwetka, wyciągnięta prosto przed siebie dłoń, zaś druga zawinięta w powietrzu ja żagiel. Całe ciało Rani rozpłynęło się wnet w delikatnych drgnieniach, którymi owijałam dźwięk sa, oś ragi. Struny drżały pod moimi palcami, zaś nimfa odpowiadała na nie gwałtownymi, prawie niewidocznymi rysunkami zdarzeń, po których następowały przepastne pauzy, a raczej zatrzymujące czas spowolnienia. Nawet przy drobnym ruchu materia sukni mieniła się od barw, przenikając nasyconą tlenem atmosferę. Szeroko otwarte oczy Rani wydawały się tajemniczo przepastne, a ich groźny i rozkoszny zarazem wyraz napełniał się jeszcze, gdy eksplorowałam skalę ragi idąc do „re”, później do „ma” i opuszczając „ga” nie używane w skali wznoszącej się. Tę wyrwę, miarkowaną przeze mnie wyciągniętymi śruti w kilkunastu nowych formach mindów, Rani ilustrowała finezyjnymi podskokami i przerzutami wagi ciała. Dopiero przy dwunastym powtórzeniu drogi do „ma” włączyli się roślinni śpiewacy Gai. Ich głosy były rewelacyjne. W pełni elastyczne, brzmiące głębią skalistych urwisk, albo szumem potężnej rzeki. Powoli rozwijali melodię opierając się na abstrakcyjnym „nom – tom”, słowach nie mających znaczenia, jednakże znakomicie wiodących do serca muzyki. Przez jakiś czas graliśmy i śpiewali unisono. W pewnym jednak momencie rozwinęliśmy mikrotonalną polifonię, metodę rozwiniętą w NZDelhi na bazie kontaktów z innymi szkołami. Wtedy dopiero zaczęliśmy się wspierać o jedne – szesnaste tonu i jeszcze drobniejsze mikrotony.  Wpierw szliśmy równolegle z pewnymi przesunięciami, następnie dodawaliśmy do siebie nawzajem nasze podstawy tonalne, mieszaliśmy je, wzbogacaliśmy język. Za plecami Rani pojawiła się grupa tancerzy, która powtarzając stosunkowo proste układy nadawała jej rytm wizualny. Na ich tle nimfa dokonywała rzeczy zupełnie niezwykłych. Dźwięki wiły się w jej pięknych dłoniach jak węże, które łapała i odrzucała, by wreszcie pozwolić im pływać wokół siebie w pełnych zgrabnej matematyki spiralach. Nagłość jej gestów była jak sztorm nad planetą (…), gdzie burze są wyjątkowo silne. W pewnym momencie zatrzymała gorącą spiralę ruchu swojego i całej grupy i wypuściła w moją stronę cały połyskliwy rój muzycznych węży. Dopiero teraz spostrzegłam, że i mnie budowanie ragi idzie nienajgorzej. Trzeba było zakończyć sthayi, aby ruch nabrał nowej struktury. Poprzedziłam to przepastnymi arkadami muzycznego pałacu. Niemal słychać było ptaki i patrzącą na nie raginię, wyczarowaną z przestrzeni boginkę kompozycji.

 

 

 

  • Idź! – wykrzyknęła w pewnym momencie moja wina, nie na próżno zwana imieniem Rudry i krzyku. W tej samej chwili uderzył raz jeden pakhaładż, ptaki wystrzeliły w niebo, a ragini zaczęła tańczyć osadzona  bezpiecznie w stopach apsarasy. Nawet Gaja zupełnie oniemiała, co dało się odczuć w delikatnych drgnieniu ziemi. Śpiewacy zaczęli realizować kaskadowe tany, ich głosy rozdwajały się i rozpływały w wielości, ja zaś miałam wrażenie, że gram na srebrnym sierpie księżyca wśród nocy nasyconej barwami wszystkich odczuć przypadkowej Natury. Muzyka otwarła swoje smocze ślepia. Ciężkie źrenice milczenia uniosły się i spojrzała we wszystkich nas. Struktura ragi wykroczyła z naszych rąk, myśli, odczuć. Całe nasze skupienie stało się jej obecnością. Ledwo mogłam oddychać, lecz moje palce nieomylnie uderzały w struny i wyciągały. Wina wydawała z siebie tony majestatyczne i pełne żaru. Instrument był naprawdę wspaniały! Śpiewacy też. Bez trudu oddawali we właściwy sposób przestrzenne progi zawarte w krokach po stopniach skali. Ich gamaki były nasycone epicką siłą. Czułam, że wszystko, co buduje przeze mnie muzyka ma solidny fundament o niezwykle pięknej geometrii.

 

   Po tak niezwykłym doznaniu dalsze przygotowania do odlotu upłynęły nam niemal bez rozmów. Wszyscy zgodnie nie chcieliśmy psuć niezwykłej emocji wywołanej koncertem, w którym przypadkowa moc obliczeniowa Natury zaiskrzyła się i natchnęła nas sobą. Jedynie Ujto co jakiś czas narzekała, niepewna, czy jej statek przybędzie na czas. Uparła się go zrobić z czterech najbardziej podstawowych pierwiastków naszego wszechświata, bez nieaktywnego helu, rzecz jasna. Zresztą, kto wie? Może i hel został przez nią użyty w jakiś bliżej nie określony, wyzywający sposób. Pewnego wieczoru, gdy wraz z Rani podróżowałyśmy nad rzeką rozkosznej płodności, na niebie zajaśniała nowa gwiazda.

  • To statek Ujto – zawyrokowała apsarasa wyciągając dłoń z mojej „jaskini przyjemności”.
  • Widzę – westchnęłam, – ale to co teraz robisz nie przeszkadza mi patrzeć – zaśmiałam się, gryząc lekko jedwabistą i ciepłą szyję ukochanej. Po chwili znów poczułam w swoim wnętrzu melodię zmysłowych impulsów. Niczym łódź przebiegła ona harmonijnym echem po linii symetrii mojego ciała, unosząc jeszcze bardziej moje piersi.
  • Jak dziwnie widzą te tony istoty zapatrzone w siebie, widzące tylko mechaniczną płodność odpryski żywieli – westchnęła Rani. – Spójrz na to miejsce, moja przyjaciółko. Ono unosi bezwiednie nawet twoje palce u stóp, zaciskasz je jak mała małpka. Krzyczysz, albo i śpiewasz. A jednak czuję, że otwierają się w tobie te twoje czarne, ciekawe wszystkiego oczy, że żar przyjemności nie skleja twoich pełnych ciekawości nastrojów, lecz sprawia, iż stają się one szybsze.
  • Jakie ładne komplementy – zaśmiałam się, gdy otwierający się we mnie wachlarz zapładniającego rytmu pozwolił mi przemówić. W ramach lirycznej zemsty wypisałam wzór tuż nad pośladkami Rani, które stały się tematem wielu ciekawych rzeźb Klee 7. Drugą ręką badałam z całym moim znawstwem ścianki macicy mojej nimfy, przyjaźnie licząc wszystkie zatopione w wilgotnej i nieco słonej czerwieni nerwy. – Powiedz coś… – zaproponowałam wyzywająco. Twarz Rani zmieniła się w antyczną maskę doznania, jej rozchylone usta z trudem łapały oddech, wargi stały się pełniejsze. Kropelki potu spływały po jej czole i policzkach, wpływając pod brodę i łącząc swoje nurty na szyi, co musiało być przyjemne, gdyż starannie wyznaczyłam im drogę. Niemal widziałam myśli mojej ukochanej, płynące od mózgu poprzez wszystkie nerwy ciała i z powrotem. Całowałam najpiękniejsze zakola jej ciała wydobywając z nich taniec, który niebawem zatańczy. Gdzieś tu, we wszechświecie, pomiędzy gwiazdami medytowałyśmy nad chaotycznym nurtem ślepej Natury.
  • Cóż widzi więcej, niż jej puste oczy! – zakrzyknęła Rani wylewając z siebie ocean pełni, w którym całkiem zatonęłam.

 

  • Jednak ludzkie ciała też mają w sobie potencjał – zaśmiała się moja przyjaciółka następnego dnia, a wchodziliśmy właśnie na pokład statku Gai. Wyglądał jak gigantyczne drzewo, co powoli zaczęło mnie irytować. Nie sam statek, który był bardzo piękny i żywy, lecz moja wyobraźnia mieszcząca się w języku hindi, w jakim staram się przekazać tę opowieść Tobie, Czytelniku.

   Pewne wyobrażenia, którym przesiąkła mowa i sam sposób postrzegania mówiących (zwłaszcza Twój w tym wypadku), są zupełnie niepokonane. Tyle już planet oglądałam i na wszystkich znalazłam dla Ciebie ogród. Tymczasem różnice pomiędzy owymi „ogrodami” były i są niewysłowione. Wychodzi na to, iż jest coś uniwersalnego w formach źdźbła, pnia, łodygi, kwiatu i liścia. Tak się wydaje, choć nie jest to prawdziwe. Uniwersalna jest z pewnością niedbałość postrzępionych form, połączona jednocześnie z surową geometrią Natury, zwłaszcza tą wyrosłą z miliardów lat takiej czy innej ewolucji, nie zależnie od jej stopnia.

   Statek Gai był zatem „drzewopodobny”. Coś, co moglibyśmy i chcieli nazwać liśćmi, choć niekoniecznie słusznie, falowało w jego koronie delikatnie, choć ów ruch dotyczył zgoła gigantycznych, stumetrowych płaszczyzn służących fotosyntezie. Niektóre z owych płaszczyzn opadały na naszych oczach, lądując z hukiem na targanej drapieżnymi myślami powierzchni Gai. Jakieś stada owadopodobnych niby – mrówek zbierały owe elektrownie słoneczne pospiesznie i taszczyły do jakichś swoich mrowisk. Większość niby – mrówek nie spełniała swojej misji lądując w paszczach większych od siebie stworzeń. Niektóre padały ofiarą swego rodzaju monumentalnych sześciennych purchawek, które planeta najwyraźniej przeznaczyła do strzeżenia swoich okrętorośli. Purchawki pluły wokół siebie tłustym oparem, który oklejał niefortunnych agresorów i chaotycznie szybkim tempie rozrywał ich ciała młodymi kiełkami. Każdy pokonany oznaczał wzrost populacji strażników, co było jak najbardziej konieczne, gdyż wiele drapieżników traktowały owe groźne, latające grzybnie jak znakomity przysmak.

  • Trzeba przyznać, że nie brakuje tutaj dość drastycznych scen – jęknęła Wadż. – Można niemal oszaleć od tych wszystkich igieł, szponów i zębów wirujących niemal bez ładu i składu.
  • Naprawdę tak sądzisz? – zdziwiła się uprzejmie Gaja, usiłując usunąć z rampy cumowniczej zwłoki swojej kolejnej myśli.
  • Nie tylko ona tak uważa – zauważyła z wyraźną satysfakcją Ujto. – Straszny z ciebie dzikus, moja droga.
  • Mnie się to podoba – zauważyła Rani oblizując usta. – Czuję przesycającą wszystko energię. To bardzo inspirujące.
  • Ta energia sprawia, że my stoimy – rzekła Wadż. Jakby na potwierdzenie jej słów kolejna niedojedzona ofiara spadła na pomost. Posoka wpłynęła pod podnóża naszej organicznej kolejki i zjechaliśmy kilkanaście metrów w dół. Do bramy statku wciąż dzielił nas dystans kilkuset metrów.
  • Zbyt ścisła geometryzacja form, cechująca ewolucję drugiego stopnia, owocuje czasofobią – oznajmiła Gaja próbując usunąć przeszkody z pomostu. Wszystkie stworzenia, jakie próbowała przeznaczyć do tego zadania, nie były w stanie przebić muru drapieżników i drapieżnych strażników.
  • Czasofobią? – zdziwiła się nieco ironicznie Ujto. Kula Spojrzenia planety uderzyła znacząco w kulę spojrzenia Wadż. Rani zaśmiała się widząc ich śmieszne wygibasy w powietrzu.
  • Miło zapatrzeć się w upływ chwil i nie starać się go za każdym razem pokonać – wyjaśniła Gaja. – Czas to jeden z surowców, z którego wszyscy w tym wszechświecie się składamy. Walczyć z czasem to jak pożerać swój własny ogon.
  • A tak bardziej szczerze, to od dawna już nie wprowadzałaś załogi od zewnątrz? – przerwała jej Ujto.
  • Muszę przyznać, że zawsze rosła wraz ze statkiem – przyznała się z lekkim zawstydzeniem Gaja. Tymczasem pomost zaczął się niebezpiecznie uginać od zgromadzonej na nim materii organicznej. Lecz zanim się złamał, nad nami pojawiły się małe pojazdy ze statku Ujto i przetransportowały nas na pokład statkorośli.

   Sztuczna grawitacja natychmiast przykleiła nas do tego, co jeszcze przed chwilą zdawało się nam być ścianą. Widoki możliwe do zobaczenia przez okna korytarzy okrętu stały się w związku z tym nieco surrealistyczne. Lecz nie zwracaliśmy na nie uwagi. Statkorośl Gai onieśmielała wręcz swoją urodą. Drzwi, komnaty, proporcje wszystkich wnętrz, zapachy, rodzaje światła – to wszystko zostało zaprojektowane przez genialny umysł planety, w celu jak najprzyjemniejszej podróży. Wrażenie należało do tak silnych, że nawet nie spostrzegliśmy chwili startu (niewyczuwalnego w warunkach sztucznej grawitacji). Po prostu po jakimś czasie za oknem pojawiła się czerń wszechświata upstrzona piegami odległych słońc i mgławic.

   Statkorośl posiadała załogę. Były to istoty stworzone specjalnie na tę okazję, mające w sobie coś z tulipanów, ciem, ośmiornic i wróżek z angielskich magazynów, które oglądałam w dzieciństwie. Poruszały się w delikatny, trudny do opisania sposób, który miał w sobie coś z lotu i ślizgania się po biologicznych pokładach statku. My również mogliśmy się poruszać wraz z nimi. Wystarczyło poprosić, a wtedy rozkładały część swoich płatków i ułożeni niczym na miękkim łożu płynęliśmy do z góry upatrzonego miejsca. Kiedy nic nam nie przychodziło do głowy, załoga pokazywała nam jakieś nowe, wysoce estetyczne miejsca. Nawet po wielu miesiącach podróży nigdy ich nie brakowało, gdyż statkorośl ciągle rosła. Nie sądzę, aby zbyt szybko, ale zważywszy na jej całkowity rozmiar, nawet stosunkowo niewielki przyrost owocował kilkoma nowymi korytarzami i salami dziennie.

   Komunikacja ze statkoroślą odbywała się na trzy sposoby. Za pomocą rozmowy z samą Gają, która pływała w powietrzu pod postacią różowawej chmury, czasem zaś odzywała się ustami któregoś z członków załogi, lub też poprzez sam statek, za pomocą mówienia (i myślenia) do statku, oraz poprzez swego rodzaju łącza roślinne, które zrastały się z wybranym przeze mnie fragmentem ciała. W zależności od miejsca komunikacja mogła mieć charakter zapachowy, wizualny, akustyczny, dotykowy (w tym erotyczny), lub też związany z innymi zmysłami. Łączenie różnych doznań sprzyjało oczywiście jakości przekazywanych danych, a w tym wypadku ich istotą była interaktywność – polegały na zmianach i nauce.

   Wraz z Rani zajęłyśmy się studiowaniem łączy erotycznych. Sądzę, że i Gaja na to liczyła, umieszczając je na pokładzie swojej drzeworośli. Odczuwanie w pełni atawistycznych dwupłciowych motywatorów musiało być pasjonujące dla inteligencji, która rozwijała się w samotności. Nas z kolei zafascynował kontakt z zupełnie innymi emocjami Gai, które po początkowym okresie ewoluowały w pełni samotnie. Z jednej strony czułyśmy w nich nikłe echa wobec tego, co określałyśmy jako rozkosz w wielu znanych nam odmianach, z drugiej strony ta przejrzystość tego, co w naszych organizmach było nasycone niczym neuronowy olej, w megalitycznym organizmie Gai należała do zjawisk szczególnie potężnych. Badałyśmy zatem potężną przejrzystość. Delikatne dotknięcie czegoś niezmierzonego. Jakże odmiennym się przy tym wydawał Gai klaustrofobiczny, teatralny w jednoczeniu rytm naszej dwupłciowej motywacji. Wraz z Rani czułyśmy się tak, jak dwie szybkie strużki wody przy bezgranicznym jeziorze o wodach zamarłych w bezruchu. Mimo to jezioro rosło bardziej niż my i, wbrew wszelkim oczywistym pozorom, jego nieistniejące niemal fale radziły sobie szybciej z doznaniami rozwoju, rozkoszy i potęgowania odczuć ciekawości, zadowolenia i pragnień poznawczych.  

   Zgodnie z zasadą rywalizacji dziecinnych umysłowości obu planet, musieliśmy co jakiś czas zmieniać statek. Statkorośl Gai i krążownik Ujto leciały tuż obok siebie, można było zatem zaryzykować spacer w otwartej przestrzeni. Bardzo lubiłam te chwile. Ilekroć ubierałam skafander czułam nieodparty dreszcz emocji. Umówiłam się z przyjaciółmi, że będziemy zmieniać okręt pojedynczo, aby spotęgować niezwykłe odczucie. Dlatego też w śluzie znajdowałam się zawsze sama. Słyszałam tylko własny oddech, brzmiący chropowato w filtrach bezpieczeństwa. Gdy rozsuwały się drzwi dzielące mnie od oceanów nicości, atmosfera buchała w przestrzeń nieokiełznanym i kompletnie milczącym strumieniem. Światło zalewające śluzę nabierało ostrości. Kontrolne chwytaki wypuszczały mnie z objęć i całą sobą czułam stan nieważkości, czyniący każdy ruch ciała czymś umownym i trudnym do uwierzenia. Miałam kolejny, obok kunsztu Rani, powód, by cieszyć się tym, że przebywam tutaj w moim pierwotnym ciele, należącym do samicy ziemskiego ssaka. Gwiazdy przede mną jaśniały w zupełnie niespotykany sposób. Wyglądały jak żar jakichś tytanicznych głębi, nieporuszony, choć niedostrzegalnie mknący we wszelkich możliwych kierunkach. Po chwili milczenia odbijałam się nogami od pokładu i leciałam na spotkanie obłego cielska statku Ujto. Moje ciało wirowało w nieustępliwym ruchu, a nieznane konstelacje zataczały kręgi wokół moich oczu. Słyszałam tylko swój oddech, wątłe pole siłowe otworu w hełmie odgradzało mnie od reszty wszechświata w bardzo umowny, szkicowy wręcz sposób. Moje ręce w hiperroślinnych rękawicach zaciskały się na sporach silniczków korekcyjnych. Ilekroć je włączałam, czułam nagłe przyspieszenie nie hamowane żadnym tarciem. Po chwili nieodmiennie musiałam strzelić w przeciwnym kierunku, aby w końcu wyjść z labiryntu zygzaków i stanąć w śluzie statku Ujto. Lecz nie spieszyłam się nigdy. Niekiedy zupełnie traciłam z oczu obydwa statki i zalewała mnie wtedy bez reszty ciemność przyprószona gwiazdami. Planety i reszta przyjaciół nie wzywali mnie, wiedząc, iż zależy mi na tych chwilach zagubienia. Raz tylko trzeba mnie było ratować, gdy rzeczywiście zabłądziłam. Obecność Ujto sprawiała, iż nadal trwałam w dość dużej separacji z resztą moich spojrzeń, a zatem groza niezmierzonych otchłani wszechświata wpływała we mnie swą ciemną, monolityczną falą. Zdawało mi się, że czuję w sobie metaliczny smak krwi, smak cynobrowego żelaza będącego dość zaawansowanym wynikiem ciągłego powstawania i rozpadu gwiazd. Pulsował on we mnie miarowo, zmieniał barwy myśli, odzywał się chłodem w moich zmysłach, choć nie byłam zdana na doskonałość zimy panującej tuż za bańką skafandra.

  • Co za różnica ile się ma Spojrzeń? – myślałam sobie wtedy nieco nihilistycznie, – kiedyś i tak wszystkie rozpłyną się w tym napięciu cieni, przestaną pulsować i myśleć, postrzegać i działać. Tak, jak nagle dla siebie się stały, tak się rozpadną. Żywiel widzi w tym brak sensu, a ja smakuję w tym wolność. Ulotną lekkość bytu, która może rzeźbić swoje ślady tak, aby pozostały piękne. Piękne przez wołanie, przez tajemnicę, poprzez drogę na przekór zagadkom i wraz z nimi – jak małe dziecko zamykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie, że już nie istnieję. I śmiałam się w tej podwójnej ciemności, bo przecież wyobraźnia nie pozwala zbudować w myślach modelu nieistnienia.
  • Znowu się śmiejesz panienko – zauważył któregoś razu Ludwik, witając mnie przy wyjściu na pokład ze śluzy. Otaczał nas wysoce cybernetyczny, wesoły i wielobarwny, kanciasty korytarz Ujto. Archetypiczne roboty biegały wokół nas wydając dźwięki z rozmaitych silniczków. Ujto starała się poprzez nawrót do stylu retro uczcić wszystko co industrialne, na przekór lianom i mackom Gai. A mimo to wszystkie stworzenia Ujto nie miały w sobie ani jednego atomu metali, chyba, że zostały zabrudzone moim, lub Rani naskórkiem, czy też włosem.
  • Jak to możliwe, że przez tyle czasu cię nie zauważałam? – zdziwiłam się, bowiem byłam pewna, że kompozytor pozostał na Gai.
  • To przez muzykę – wyjaśnił artysta. – Tym razem pracowałem nad kilkoma bardzo obiektywnymi symfoniami. Wszystko zdaje się w nich tonąć i zanikać. Wrażenie obecności, pamięć i tak dalej. Lecz je słychać.
  • To… piękne! – zachwyciłam się, gdyż dopiero w tej chwili objęłam umysłem towarzyszące mi już od dawna kompozycje. Weszliśmy na pokład widokowy. Przy jednym z okiem siedziała z niedbałą elegancją Rani i wpatrywała się w gwiazdy. Melancholijny uśmiech rzeźbił dołki w jej policzkach. W źrenicach apsarasy odbijały się gwiazdy, zaś jej włosy spływały dziką kaskadą na śmiało założone sari. – Widzę, że też lubisz pomedytować nad pustką? – zapytałam ją, oznajmiając pocałunkiem swoją obecność.
  • To też wspaniały nastrój – rzekła Rani. – Czuję się zakochana w tej ciemnej paszczy kosmosu. Wszędzie wokół słychać jej słowa, a iskry pełne lodowej rozkoszy mnożą się w nas, wpływają deszczem neutrin i w końcu zostaje tylko ten deszcz. Każda rozkosz, każdy erotyk, każdy poeta i każdy pocałunek są z tego lodowego i ślepego chaosu. Albo też harmonii, co na jedno wychodzi. Jak tam twoja symfonia Ludwiku?
  • Słyszę, że nie jest dla panienki zbyt neutralna – zmartwił się kompozytor.
  • Ja sama jestem neutralna, dlatego ją słyszę – wyjaśniła Rani kładąc dłoń na szybie tak, aby zakryć jakąś mgławicę.
  • Ty neutralna? – zaśmiałam się.
  • Owszem – stwierdziła poważnie Rani i uśmiechnęła się płomiennie. – Odejdź dalej od swoich nawyków moja kochana. Jedność jest wielością, a wielość jednością aż po granice jakiejkolwiek liczbowej zasady.
  • To prawda – zawstydziłam się. Poczułam, że jednak co lepsze komórki nerwowe pozostały w innym moich Spojrzeniach. Po czym roześmiałam się z tej głupiej myśli. – Neutralność i co z tego? – prychnęłam z lekceważeniem.
  • Brawo, nie dałaś się nabrać – pokiwała palcem apsarasa. – Ludwik też mnie dzisiaj zaskoczył, ale chwilę przed tobą.

 

   Podróż zdała się nie mieć końca. Lecz w końcu, któregoś dnia, gdy byłam na pokładzie Gai, przemówiła do mnie za pomocą spojrzenia.

–    Przed nami Dom Pogranicza.

–  Dom Pogranicza – zdziwiłam się, oddając Ludwikowi jego nowe, bardzo interesujące skrzypce.

–    Jak wiesz, nie wszędzie można się przenieść używając zmian definicji przestrzeni – rzekła Gaja, – Dom Pogranicza założono w miejscu, gdzie rozciągają się szczególnie niedostępne obszary.

    Nie minęło dużo czasu, jak wsiedliśmy do małych lądowników Ujto i udaliśmy się w stronę rozciągającego się przed nami obiektu. Była to stacja kosmiczna wielkości przeciętnej planety skalistej. Stylistyka jej powierzchni, całkiem zabudowanej, miała charakter wyraźnie eklektyczny. Widać było, że tworzyły ją przeróżne cywilizacje w różnych czasach. Stan utrzymania poszczególnych konstrukcji był również zróżnicowany. Od zabytkowych enklaw konserwowanych ze starannym pietyzmem, po miejsca zupełnie zaniedbane. Największy element konstrukcji stanowił wielki dok kosmiczny w starym stylu. Baza nie miała wokół siebie atmosfery, zatem dok zawarty był w potężnej otchłani wydrążonej (albo pozostawionej w jej wnętrzu). Przeróżne lampy i windy grawitacyjne błyszczały wokół tej paszczy jak zęby jakiejś bestii rodem z ziemskiej epoki dinozaurów. Do tego wiecznie łakomego otworu zbliżały się bezustannie statki kosmiczne. Lecz cóż to były za statki! Niektóre z nich były podziurawionymi przez nieubłagany czas wrakami, ledwo zdradzającymi swoje celowe pochodzenie. Inne były wypalone, najwyraźniej przez jakieś zbrojne starcia, lub przez autodestruktywne zapędy ich załóg. Spora część była oczywiście w lepszym stanie, lecz mało było takich, które nie nosiły by śladów milionów lat podróży. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym bardziej niezwykły nastrój ogarniał moje myśli. Potężne bloki kosmicznych wędrowców niemal skrzypiały w klaustrofobicznej, z uwagi na ich chmary, przestrzeni.

–  Zawsze chciałam zobaczyć to miejsce – rzekła Wadż.

–  Ma w sobie coś przygnębiającego – zauważyła bez przesadnego żalu Rani.

–  Domyślam się, że są to pojazdy tych, którzy badają wszechświat posługując się napędem konwencjonalnym – zauważyłam spoglądając na dwie kule planet.

–   Takie miejsce jak to stanowi ambitne wyzwanie dla dociekliwych – rzekła Ujto, – choć jak widzisz, nie wszystkim się udaje. Przez miliony lat załogi są narażone na różne niebezpieczeństwa, a niektórzy się degenerują, zapominają o celu swej misji i osuwają się w żywiel.

–   A dlaczego to miejsce? – zainteresowałam się, lecz nie zyskałam odpowiedzi, więc szybko dodałam. – To znaczy wiem, iż jest to niepodatna na skoki przestrzenne część wszechświata, ale dlaczego akurat Dom Pogranicza jest tutaj?

–   To proste – stwierdziła Gaja, – on był tutaj kiedy wyruszała większość wypraw, jak na czas tego wszechświata jest bardzo stary.

–   Był często przebudowywany – zauważył kompozytor.

–   Owszem – zakołysała się w powietrzu Ujto. – Ale zachowano dbałość o dość stary ogólny wyraz całości, tak aby ci, którzy wyruszyli stąd setki milionów lat temu wiedzieli co to za miejsce. Po tak długiej podróży nieczęsto mają nadal instrumenty nawigacyjne.

   Spojrzałam raz jeszcze przez okno sterówki lądownika. Jakiś duży statek, wielki niemal jak Dom Pogranicza, przesłonił nasz punkt docelowy, co skłoniło mnie do odruchowego obrócenia głowy. We wszystkich kierunkach ciągnęły się szeregi kosmicznych konstrukcji. Miliony pojazdów płynęły spokojnie do macierzystego portu. Niektóre były martwe.

–   Czy na tej planecie jest tylko dok? – spytała Rani wiercąc stopą dziurę w podłodze.

–  Jest jeszcze wielka część usługowa i muzeum – wyjaśniła Gaja. Wydarliśmy się z cienia statku i znów widać było Dom Pogranicza. Byliśmy jeszcze daleko, jego kształt zbliżał się bardzo powoli.

–  To niesamowite – rzekłam. – Przypuszczam, iż większość tych wypraw miała miejsce niezależnie od siebie, a jednak ogrom wszechświata sprawia, iż widzę tutaj prawdziwą chmarę wędrowców.

–   Oczywiście taki efekt nie byłby możliwy, gdyby nie to, że Dom Pogranicza ściąga do siebie statki z najbliższych okolic – powiedziała Ujto. – Technologia ruszyła od czasu każdego z tych statków do przodu, więc w ten sposób Dom Pogranicza przyspiesza wyprawy gdy już dobiegają do końca.

 

 

 

 

 

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *