Skrzypce i fortepiany muzycznych filmowców

 

Ostatnio w Narodowym Forum Muzyki instrumenty smyczkowe rządzą nie tylko swą zgodną armią w orkiestrach, ale też usadowiły się znakomicie w roli solistów. Tak też było w niedzielę, 25 lutego 2018 roku, gdy słuchaliśmy „Different Things”, czyli recitalu Marcina Markowicza i Grzegorza Skrobińskiego, będącego też promocją podobnie zatytułowanej płyty. Płyta NFM/Accord została wydana w zeszłym roku, a nagrana w roku 2016. Gdy będę za jakiś czas pisał jej recenzję, będę miał okazję zastanowić się, jak wyewoluowała droga interpretacyjna muzyków. A na razie skupię się na koncercie, który wzbudził we mnie bardzo pozytywne odczucia. Usłyszeliśmy bowiem w świetnej interpretacji utwory mniej znane, a mimo to bardzo wartościowe artystycznie i pełne wyrazu.

Marcin Markowicz, Grzegorz Skrobiński / fot. Marek Szczepański

 

Zanim przejdę do kompozycji, kilka słów o tym, kto dla nas grał. Marcin Markowicz jest koncertmistrzem NFM Filharmonii Wrocławskiej i drugim skrzypkiem Lutosławski Quartet. Bywalcy NFM widują go często, gdy wchodzi z atelier pomiędzy oczekującą orkiestrę i zaczyna uroczyście ostatnie strojenie instrumentów przed koncertem. Witają go zasłużone brawa, co, jak dowiedziałem się od Marcina Majchrowskiego, dziennikarza Radiowej Dwójki, który pisał też książeczkę do płyty i koncertu „Different Things”, nie jest zwyczajem tak dobrze znanym w Warszawie wśród stołecznych orkiestr. Warto ten zwyczaj wprowadzić również w mieście Chopina, gdyż we Wrocławiu zwyczaj ten przyczynia się do stałego wzrostu jakości gry naszych symfoników, a obecnie jakość ta wśród pierwszej trójki krajowych orkiestr staje się coraz bardziej „złotomedalowa”.  Współtworzący niedzielny koncert pianista, Grzegorz Skrobiński, jest związany z Warszawą. Występuje w całej naszej części świata, na trzech kontynentach – w Europie, w Azji i w Afryce. Od kilku lat tworzy duety z polskimi muzykami młodego pokolenia: A. Szymczewską, B. Niziołem, J. Wawrowskim, M. Markowiczem i P. Kopczyńskim. Ponadto występuje z takimi muzykami, jak U. Kryger, P. Janosik, Sz. Krzeszowiec, J. Jakowicz, B. Bryła, P. Reichert, S. Wypych, J. Shaw, A. Neustroev, Lutosławski Quartet oraz Talich String Quartett. Muzycy grali jak przystało na wytrawnych kameralistów. Nie rywalizowali ze sobą, ale wzajemnie się dopełniali. Pozwoliło to na granie z delikatną dynamiką i na piękne oddawanie zawartych w muzyce detali.

 

Koncert zaczął się od Czterech utworów z Wiele hałasu o nic op. 11 na skrzypce i fortepian Ericha Wolfganga Korngolda (1897–1957). Korngold to znakomity kompozytor, który chyba najbardziej ucierpiał z racji tego, że komponował muzykę filmową. Nawet dziś, w XXI wieku, film jawi się czasem smakoszom jako sztuka podrzędna i ludyczna. W czasach, gdy Korngold stawał się jednym z najbardziej znanych kompozytorów filmowych, renoma sztuki filmowej była jeszcze dziesiątki razy niższa niż teraz. Pomyślmy, że u progu powstawania sztuki filmowej aktorki traktowano często jak prostytutki, zwłaszcza w Indiach, które są przecież jednym z najważniejszych centrów filmowych świata, zarówno pod względem ilości, jak i jakości produkcji (której istoty ksenofobiczne „gusta” niektórych europejskich „znawców” nie rozumieją). Te ksenofobiczne gusta mają też charakter pseudoklasowy. Dla Racjonalista.tv nagrałem kilka ciekawych rozmów z laureatem Oskara Zbyszkiem Rybczyńskim. Rybczyński żalił się, że to, co nazywamy „filmem artystycznym” podąża złą drogą. Dobry film to niekoniecznie „górnik siedzący na ławce w czarnobiałym otoczeniu”, to niekoniecznie kameralny dramat psychologiczny, gdzie ujęcia kamery i atrakcyjność samej opowieści nie są istotne. To, że wielu kinomanów za dobre i ambitne kino uważa „górników siedzących na ławce”, a nie udane i popularne filmy s-f, historyczne czy przygodowe świadczy o ciągłym kompleksie kina, którego ofiarą padła również swego czasu kompozytorska sława Korngolda. Tymczasem w roku 1918, kiedy Korngold nie parał się jeszcze muzyką filmową i nie żył w USA,  Burgtheater zamówił u niego muzykę incydentalną do wspaniałej komedii Szekspira. Muzyka ta przeznaczona była pierwotnie na niewielki skład orkiestrowy i składała się z 14 części. Później ewoluowała, w rytmie potrzeb teatru i kompozytora. My usłyszeliśmy cztery utwory w wersji na skrzypce i fortepian. Piękna, późnoromantyczna muzyka z elementami „modernistycznego ducha”, który może przywodzić na myśl Mahlera. A oprócz tego rozpoznawalny idiom melodyki dojrzałego Korngolda, jeszcze nie tak łatwy do wychwycenia, bo dzieło wczesne. Późniejsze kompozycje Korngolda w dużej mierze ukształtowały symfoniczną wyobraźnię dźwiękową Amerykanów i to nie tylko w świecie filmu.

 

Sonata skrzypcowa G-dur, skomponowana w latach 1936–1937 jest z kolei dziełem innego sławnego kompozytora filmowego, Nino Roty (1911–1979). Choć cenię siłą rzeczy wiele filmów, do których Rota stworzył muzykę, muszę przyznać, że niezbyt często sięgam po płyty z jego muzyką. Wydaje mi się ona w jakimś sensie „kwaśna”, nieprzyjemna, celowo zabarwiona banalnością i szarością. Uważam, że te zabiegi są celowe, mają służyć obrazom, które są piękne, ale też celowo trudne. Sonata skrzypcowa G – dur zaskoczyła mnie jednak zupełnie. Dzięki świetnym, pełnym nastroju i aksamitnego dźwięku wykonawcom wydała mi się jeszcze ciekawsza niż utwór cenionego przeze mnie od lat Korngolda. Rota był w kręgu włoskiego neoklasycyzmu, jednak dla mnie w dużej mierze Sonata skrzypcowa przejawiła się jako dzieło późnoromantyczne.  Opowiadało ono o utraconym czasie, chwilach, które odpływają bezprowrotnie. Czyli o tym, o czym często Rota i jego „filmowcy” opowiadają. Ale styl opowieści był inny niż u Roty w roli kompozytora filmowego.

 

Kolejnym dziełem przedstawionym na koncercie była Alfreda Schnittke (1934–1998) Suita w dawnym stylu na skrzypce i fortepian. Schnittke to jeden z moich ulubionych stylistów w muzyce XX wieku. Albo inaczej mówiąc, ceniony przeze mnie wczesny muzyczny postmodernista. Bo postmodernizm w sztuce bywa bardzo cenny, czego nie można powiedzieć o nim w filozofii i zwłaszcza w polityce. Schnittke, podobnie jak wielu innych kompozytorów, ukrywał swoje bardziej nowatorskie utwory w kinie. Cenzura radziecka skupiała się wtedy na ideologicznej poprawności fabuły i (chyba) lokalizacji oraz kostiumów, nie skupiając się na ścieżce dźwiękowej, która w ten sposób mogła być bardziej śmiała, niż w samotnej roli na scenie tej czy innej filharmonii. Schnittke dla swej suity wykorzystał muzykę filmową z różnych dzieł i wyszło mu coś wspaniałego. Przez większość ogniw mamy niemal wrażenie czystego baroku w romantycznym oknie, ze wspaniałymi melodiami, które umiejętna gra Markowicza i Skrobińskiego pięknie wydobyła. Dopiero na koniec wkracza ostry skalpel stylisty – postmodernisty i jest to zupełnie nieoczekiwane, ale też bardzo pobudzające wyobraźnię zwieńczenie cyklu.

 

W drugiej części koncertu usłyszeliśmy dwóch jeszcze kompozytorów. Wpierw Antonína Dvořáka (1841–1904) w uroczych Czterech utworach romantycznych op. 75. Poszczególne ogniwa tego cyklu były wyjątkowo barwne I zróżnicowane estetycznie.

 

Na koniec koncertu usłyszeliśmy Philipa Glassa (*1937) Sonatę na skrzypce i fortepian. Ostatnio jest moda wśród polskich krytyków na odsądzanie Glassa od czci i wiary. Tymczasem sonata zabrzmiała wspaniale i absolutnie nie składała się z powielanych z utworu na utwór pomysłów. Oczywiście było kilka rozpoznawalnych Glassowskich motywów melodycznych, ale ta całkiem bogata w swoim minimalizmie kompozycja pełna była niespodzianek i wzbudzających emocje zwrotów akcji. Dla mnie w materiale tematycznym Glassa jest coś archaicznego, dlatego być może najbardziej cenię jego operę „Echnaton”, choć nawet wielcy miłośnicy Glassa wybierają zwykle na obiekt miłości inną z jego oper. Najczęściej chyba „Einsteina na plaży”, który z pewnością urzeka nieskrępowaną awangardowością. Słuchając tej sonaty zastanawiałem się, czy jest to wczesny utwór, ale jak się okazało, moje przypuszczenia nie były trafne. Prawykonanie Sonaty na skrzypce i fortepian miało bowiem miejsce 28 lutego 2009 roku w Whitaker Center, w stolicy stanu Pensylwania – Harrisburgu. Utwór był urodzinowym prezentem, zamówionym przez emerytowanego architekta Martina Murraya na siedemdziesiąte urodziny jego żony, Lucy Miller Murray. O wczesności tej sonaty przekonywał mnie błędnie ukłon Glassa w stronę bogactwa muzyki romantycznej, który jednakże był po prostu wspomnieniem z dzieciństwa kompozytora. Ja zaś na koniec mam uwagę dla krytyków Glassa. Otóż wydaje mi się, że do nowej muzyki amerykańskiej nie można przykładać tylko europejskiej miary. Otóż dla Amerykanów nasz Daleki Wschód nie jest znów tak Dalekim Zachodem. Ich inspiracje płyną też stamtąd. Na innym podejściu do dźwięku i czasu w muzyce zaważyła u Amerykanów gruntowna lektura muzyki indyjskiej i balijskiej. Gdy zna się repetytywną ze swej natury muzykę z Bali czy z Jawy, owa „męcząca monotonia” Glassowskich dzieł przestaje być taka znów męcząca i monotonna. To po prostu inny styl budowania muzycznego świata, wynikający z innych tradycji klasycznych (bo ani muzyka Raviego Shankara, ani muzyka z Ubud nie są to muzyki ludowe czy folkowe). Muzyka Glassa jest wielkim wyzwaniem dla wykonawców i ucieszyłem się, widząc, że nasi muzycy nie tylko sobie z tym radzę, ale też dodają wiele od siebie, interpretując gamelanowopodobny świat Amerykanina na swój własny, wielce intrygujący sposób.

 

 

Podsumowując – koncert składał się z bardzo ciekawych i starannie dobranych dzieł, wykonanych w doskonały, pełen estetycznej równowagi sposób. Cieszę się, że mam te piękne chwile (choć z innego czasu) zarejestrowane na płycie, która czeka jeszcze na moją recenzję. Zobaczymy, na ile inne będą moje wrażenia z koncertu w roku 2018 i z nagrania powstałego półtora roku wcześniej.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *