Wyspa Niewolników, cynamonowy luksus i krykiet. Dziennik indyjski 39

Nazwa „Wyspy Niewolników” nie jest przypadkowa. Ów obszar Colombo, odcięty dwieście i więcej lat temu od lądu przez otaczające go Jezioro Beira, służył Holendrom do zamykania w nim niewolników na noc. Kolonialni panowie wzmocnili zamki owej wodnej klatki, hodując w jeziorze krokodyle. Być może to stąd pochodzi nazwa jednej z popularniejszych lankijskich przekąsek – krokodyla, czyli słodkiej bułki na czerstwo o wydłużonym kształcie.

 

 

   Obecnie Wyspa Niewolników jest półwyspem. Południowa część jeziora została bowiem zasypana przez Anglików. Być może po części na jej terenie utworzono park Viharamahadevi, który dawniej nosił miano innej królowej, a była nią oczywiście długowieczna Wiktoria, której żywot splótł się z okresem najwspanialszego rozkwitu Imperium Brytyjskiego. Jej posąg do dziś można znaleźć w rejonie parku wykrojonym dla potrzeb Natural History Museum.

   Na dawną wyspę udałem się z okolic Town Hallu. Przeszedłem przez wielkie skrzyżowanie, które zmieniło nazwę z Lipton’s Circus na De Soysa Circus. Jako miłośnik herbaty przyjąłem tę zmianę z mieszanymi uczuciami, choć kto wie, o którego z Liptonów chodziło? Mogłem iść prosto ulicą Union Place, której wygląd znacząco odbiegał od pierwotnych zagród na zniewolonych ludzi. Union, będąc jedną z najbardziej eleganckich ulic Colombo, obfituje obecnie w eleganckie biurowce, hotele i galerie handlowe. Można tu kupić najbardziej markowe ubrania cenione przez młodych Lankijczyków. Dominuje moda na elegancką prostotę. Zwłaszcza młode Syngalezki lubią wyeksponować swoje wyjątkowo zgrabne figury dobrze dopasowanymi spodniami i bluzkami.

   Na samym początku mojego spaceru zdecydowałem się wstąpić do sieciowej restauracji syngaleskiej, podobnej do istniejących tego typu instytucji w Indiach. Jedzenie jest tu trochę droższe niż w typowej restauracji, lecz za to widzi się to, co się nabywa, można więc wybrać coś smacznego. Nie udało mi się. Pamiętając jajkowe roti od Dasuna zamówiłem to samo. Niestety, okazało się, iż sos był tak ostry (dla osoby jedzącej chilli na co dzień), iż musiałem zostawić pół dania. Za to herbata z mlekiem miała też w sobie świeżą wanilię i była to całkowita rewelacja.

   Aby zejść z Union Place skręciłem w stronę Jeziora Beira na Vauxhall Street. Okazało się jednak, iż najrozleglejsza część zbiornika wodnego odcięta jest od drogi przez zwartą zabudowę, za którą znajdują się mokradła ze slumsami. Jedynie w małym warsztaciku naprawy ryksz widać było rozległe lustro wody, z wielkimi gmachami Ministerstwa Transportu i St. Joseph College majaczącymi na drugim brzegu. Za nimi na rampie kłębiły się tory pomiędzy dwoma najważniejszymi stacjami Colombo – Fortem i Maradaną. Druga z dużych części Jeziora Beira, zawierająca świątynię Bawy, na mapach Colombo była zaznaczona jako wyraźnie mniejsza. W rzeczywistości owa dysproporcja nie była tak duża. Świątynia Seema Malakaya stanowiła najważniejszy zabytek dzielnicy. Arcydzieło tropikalnego modernizmu zakradło się jednak na Slave Island podstępem. Architekt podczepił bowiem do dawnej wyspy maleńką wysepkę na Jeziorze Beira, w dużej mierze uczynioną sztucznie. Teraz zaś zmierzałem ku największej i również sławnej świątyni dzielnicy, hinduistycznej Arulmihu Shiva Subrahmaniya Swami Kovil, dedykowanej bogowi wojny i jego groźnemu ojcu. Dowiedziałem się, iż w trakcie poważnych uroczystości, lankijscy Tamilowie okaleczają swoje ciało w darze dla Sziwy, Parwati i ich dzieci. Można wtedy zobaczyć ludzi z wbitymi w nos, lub policzki długimi szpikulcami, albo skądinąd statecznych mieszczan odkrawających sobie małe kawałki ciała z różnych miejsc. Stąd zapewne brała się też popularność Rawany, który zyskał swe moce obcinając sobie swoje głowy w darze dla Brahmy. Nie zawahałby się obciąć ostatniej, gdyby bóg go nie zatrzymał, doceniając jego ascezę. Zapewne w sziwaickich wersjach Ramajany głównym adresatem tych szczególnych darów był Sziwa. Nie do końca byłem przekonany, iż chcę zobaczyć tego typu obrzędy. Dlatego starając się o tym nie myśleć, podziwiałem niezwykłą zabudowę Vauxhall Street. Było to pomieszanie wielkich dawnych składów z uroczymi, niemal wiejskimi zakątkami, gdzie życie toczyło się leniwie i sennie. Wszędzie zaparkowane były riksze, raczej nie z uwagi na klientów, lecz na miejsce zamieszkania rikszarzy. Niektóre z trzykołowców były rozebrane i czekały na wymianę części. Z innych z kolei pozyskiwano części dla nowszych produktów firmy Bajaj.

 

 

   Jako, że było długie, kilkudniowe święto, grupki mężczyzn dyskutowały zawzięcie, wypluwając czasem na ziemię przeżuty betel. Jego zielone liście można było kupić w każdym spożywczym, był to też jedyny artykuł konsumpcyjny oferowany przez sprzedawców losów. Nigdy nie ciągnęło mnie do żucia tej popularnej na Subkontynencie używki, której ostry smak wydaje się na początku wysoce nieprzyjemny. Sądząc po wyglądzie liści, był to betel dobrej jakości, jaki rzadko widuje się w centralnych Indiach. Pomiędzy rykszami i dyskutującymi ojcami, grupki dzieci i młodzieży grały zawzięcie w krykiet. Mało kto wśród nich posiadał markowy sprzęt, w użyciu były zazwyczaj zwykłe kije. Zbliżał się Puchar Świata, mający się odbywać w Indiach i na Sri Lance, zatem podniecenie grą było jeszcze większe niż zazwyczaj. Aleja była zadziwiająco szeroka, nie było też na niej prawie żadnego ruchu samochodowego, zatem młodzi ludzie mogli w pełni oddać się przyjemnościom płynącym ze sportu.

   Po przebyciu jakiś dwóch kilometrów moim krętym szlakiem, zacząłem wątpić, czy dotrę do świątyni Subramaniama. Powoli zaczynała mnie kusić elegancka Union Place, do której moja droga znów zaczynała się zbliżać. W pewnym jednakże momencie odkryłem małą świątynię buddyjską, uroczo wkomponowaną w chaotyczną zabudowę śródmieścia. Należała do niej stupa, pawilon z posągiem Buddy, oraz nieodzowny figowiec z rozmieszczonymi przy nim posągami i posążkami. Na płocie odgradzającym kompleks od reszty świata, powiewały chorągwie z Buddą i kołem dharmy. Owo koło dharmy oznaczało jedną z dwóch głównych szkół buddyzmu lankijskiego. Druga szkoła miała inny symbol. Chodziło zapewne o rdzenną wyspiarską terawadę i o przybyły później, znacznie mniej popularny na wyspie buddyzm mahajany. Jak to zwykle bywa, nikt z moich buddyjskich przyjaciół nie umiał mi wyjaśnić o co w tym chodzi, to znaczy, do kogo należą konkretne symbole. Nie wchodziłem do kompleksu świątyni, gdyż doskonale widziałem go z zewnątrz, zaś wewnątrz jakieś Lankijki w białych szatach załatwiały ważną sprawę z zasłuchanym mnichem. Świątynia miała co najmniej sto lat, dawało się w niej odczuć inspiracje neostylową architekturą europejską. Rozmyślając nad tym, nie mogłem nie zauważyć, iż trwająca na Lance rywalizacja wielu religii wymusza na nich bardzo czytelne i konserwatywne projekty świątyń. Nie było tu mowy o architektonicznych ekstrawagancjach. Najbardziej zadziwiały ascetycznością nowe kościoły, zgrzebnie i kosztownie nawiązujące do modelu średniowiecznego kościółka parafialnego, ale również hinduiści i buddyści starali się nie wprowadzać żadnych zmian do przyjętego za standard układu budowli.

 

 

   Inaczej było z meczetami. Pomyślałem o tym, gdy znalazłem się na Kew Street, na której powinna się znajdować świątynia boga wojny. Jak zwykle w Colombo hinduizm i islam szukały bliskiego sąsiedztwa, trudno stwierdzić dlaczego. Miałem jeszcze w pamięci ceglany, secesyjny meczet w Pettah, albo przypominający pałac hinduskiego radży biały i zarośnięty meczet w okolicach ratusza. Tym razem oczom moim ukazała się idealnie symetryczna budowla z czterema wieżami przypominająca nieco mogolski grobowiec. Brakowało jej tylko wielkiej dominanty kopuły, choć i tak była całkiem udana i proporcjonalna. Przed meczetem stało morze ryksz. Być może ich pasażerowie chcieli zdążyć na właściwą porę wspólnej modlitwy, albo też liczni w tej części miasta rykszarze lubili zaglądać do tego meczetu.

   Świątynia Subramaniama okazała się mniejsza, niż głosiły to przewodniki. Mimo to liczne bóstwa pokrywające jej wieżę okazały się bardzo udane. Przy samym wejściu stały dwa wielkie posągi herosów, albo pomniejszych bogów. Znad gzymsów patrzyły pawie Subramaniama, zaś na samej wieży mieścił się zwielokrotniony panteon najbliższych krewnych bóstwa, przedstawiono też różne trudne do odgadnięcia sceny z życia adresata budowli. Przed chramem sprzedawano oczywiście kwiaty, kadzidła, owoce i ciasteczka, w sam raz na ofiarę. Nie było wielu ludzi i znudzony kapłan rozsiadł się na progu i patrzył na słabo zachmurzone niebo.

   Nie pozostało mi nic innego, jak udać się do większej alei, która jakiś kilometr wcześniej odchodziła pod łagodnym kątek od Union Place. Oczom moim ukazało się sporo zrujnowanych, modernistycznych gmachów, z których jeden zawierał kino „Rio”, którego świetność dawno już stała się przeszłością. Małe, przeładowane uliczki odchodzące od tej alei wyglądały bardzo indyjsko. Nie dziwiła zatem obecność licznych tamilskich kobiet, które najwyraźniej nabywały produkty potrzebne im do sporządzenia kolacji. Moja niezwykła obecność w tym miejscu została potraktowana z życzliwym zaciekawieniem. Słońce schylało się już ku zachodowi i długie cienie dodawały biegnącym prosto na zachód uliczkom sporo uroku. Szybko doszedłem do małej stacji kolejowej Kompannavidiya. Co ciekawe, okoliczne wobec niej budynki miały z nią ścisły związek i pochodziły co najmniej sprzed stu lat. Stało tutaj kilka hoteli, niektóre z nich były niemal opuszczone. Obok nich uwagę zwracały różnego typu instytucje pobrytyjskie, wśród nich nadal mogła zachwycić izba kamieni szlachetnych, w które Sri Lanka nadal była zasobna. Tory kolejowe biegły tutaj na swego rodzaju nadwieszonym trawniku. Były one związane z miastem zupełnie inaczej niż w Polsce czy w Indiach. Gdyby nie ich szerokość, większa niż w Polsce, można by je wziąć za linię tramwaju. Szczególny typ zrośnięcia się torów z miastem zauważyłem wcześniej na stacji pomiędzy Borellą a Rajagiriyą, czyli na drodze do mojego domu. Jedna tylko linia stanowiła tam swojego rodzaju placyk pomiędzy ubogą zabudową. Po szynach niestrudzenie przechadzały się tłumy przechodniów zaglądając do sklepików niemal nadwieszonych nad przejazdem. Nigdy nie widziałem pociągu na tej linii, ale jakieś musiały jeździć, gdyż szyny nie były zardzewiałe.

   Linie kolejowe biegnące przez Colombo niosą w sobie coś zupełnie nietypowego dla kontynentu. Miałem wrażenie, iż pociąg na Sri Lance jest dużo bardziej oswojony przez ludzi,  jako że nie jest możliwym jego przyjazd z jakiegoś innego kraju. Urok małej stacyjki Kompannavidiya polegał też na tym, iż zaraz przed tą stacją po raz pierwszy od kilkudziesięciu kilometrów linia kolejowa odrywała się od oceanu i szła trochę dalej w głąb lądu. Owo oderwanie się było nad wyraz malownicze, można było śledzić jego początek na przechodzącej górą Galle Road, od której byłem oddalony o jakiś kilometr. Gdy minąłem dworzec, pojawił się przede mną most na ulicy Sprawiedliwości Akbara, której nazwa była dość niezwykła, gdyż słowo „Akbar” znaczy po arabsku „największy”, zaś słowo „sprawiedliwość” użyte było w nazwie po angielsku. Z mostu można było zobaczyć zawężoną do postaci kanału część Beira Lake, otwierającą się na piękne i malownicze widoki. Zanim skończyłem swoją wyprawę, czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Pośród wydzielonych obszarów używanych przez wojsko i mieszających się z dzielnicą hotelową, ujrzałem piękną, neogotycką świątynię masońską. Położona wśród drzew posiadała ładnie nawiązującą do przeszłości wieżę i ciężką, rozrzeźbioną w przestrzeni sylwetkę. W środku odbywało się jakieś zgromadzenie, choć nie byłem pewien, czy nie była to zwykła msza. Być może ta loża masońska została zamieniona w kościół, na co wskazywałby nowy krzyż umieszczony na dachu.

   W domu moi przyjaciele z coraz większym zapamiętaniem oddawali się przygotowaniom do egzaminu. Jego teoretyczna część była rozbita na dwie części. Pierwsza dotyczyła teatru zachodniego i tradycji lankijskich, druga zaś teatru japońskiego, indyjskiego i chińskiego. Miło było słyszeć unoszące się w powietrzu sanskryckie i chińskie słowa. W ramach wzajemnego zbliżenia zaczęliśmy sobie mówić per „panie bracie”, co mieszkańcy Subkontynentu uwielbiają. Ja mówiłem do młodych adeptów aktorstwa „mali”, czyli młodszy bracie, oni zaś do mnie „aya”, czyli starszy bracie. W międzyczasie udało mi się zdobyć tradycyjną muzykę lankijską na bębny i okazało się, iż wszyscy moi przyjaciele byli przynajmniej trochę kształceni w tej tradycji, a niektórzy ją wręcz uwielbiali.

   Aby odwdzięczyć się Kowshalyi i Tushicie za gościnę, współuczestnicy studiów gotowali nam posiłki i starali się nimi zadziwić i ukontentować wszystkich. Oryginalne pomysły goniły siebie nawzajem. Każdy z nich nazywał się ryż i curry i smakował tak samo… Nawet wielkie karaluchy, na które podobnie jak wszyscy przestałem zwracać uwagę, wyglądały na rozczarowane jednostajną dietą. Jedzenie zostawiało się na stole na noc i przykrywało je pokrywkami, lecz zazwyczaj niedokładnie. Karaluchy miały doskonałe warunki do życia i rozmnażania się, ja zaś pocieszałem się, iż w sumie nie mają po co wychodzić z domu Kowshalyi, więc są zapewne czyste. Były to wielkie stworzenia, o rozmiarach małych myszy, nie zaś znanych w Polsce czy nawet w Północnych Indiach kuzynów. Niekiedy słychać było ich tupanie i przymykanie się pomiędzy wszelkimi dostatecznie wielkimi szparami.

   W międzyczasie Dies (czytaj „Dajus”) i Tushita założyli się o to, czy Diesowi w końcu uda się zdobyć względy dziewczyny w której obaj niegdyś się podkochiwali. Słynęła ona z nieprzystępności. Spytałem, czy jest piękna, na co oni mi wyjaśnili, że owszem, choć ma bardzo ciemną skórę. Gdy wybuchłem gniewem i stwierdziłem, iż ludzka uroda nie jest związana z kolorem skóry (może być nawet zielony) , nasze relacje zacieśniły się jeszcze bardziej i już nie słyszałem nic innego, jak tylko „aya, aya…”

 

 

   Następnego dnia udałem się na kolejne spotkanie z Dharshanem. Spod ratusza wyruszyliśmy na jego motocyklu nad ocean. Jako, że ojciec kompozytora pracował w policji, limit prędkości nie był dla niego przeszkodą i różne miejsca, do których docierałem wcześniej przed długie kwadranse, okazały się być blisko siebie. Nie mając wciąż praktyki w byciu pasażerem motocyklisty czułem się dość kiepsko na zakrętach, kiedy szybki indyjski motor Bajaj niemal leżał bokiem na ziemi, lecz w końcu się przyzwyczaiłem.  Światło tego dnia było idealne do robienia zdjęć, więc trochę żałowałem, iż raczej nie uda mi się uchwycić błękitu oceanu z pędzącego pojazdu. Zatrzymaliśmy się w podziemnym parkingu Crescat Boulevard. Była to elegancka galeria handlowa, obok której znajdował się jeden z najsławniejszych hoteli na wyspie Cinnamon Grand. Dharshan lubił przychodzić w te okolice ze swoją żoną, gdyż ich ślub odbył się w Cinnamon Grand. Rzeczywiście było tu cicho i spokojnie, przed galerią handlową otwierał się widok na ciekawie zakomponowane jeziorko z fontannami i zadrzewionymi wysepkami. Nad tym wszystkim gryzły niebo drapacze chmur. Tak duża ilość przestrzeni działała kojąco na mój zmęczony ciągłą gęstwiną Subkontynentu umysł. Stwierdziliśmy z Dharshanem, iż dobra współczesna architektura też jest ważna i ma swój sens. W przypadku wielkoskalowych budynków pewien efekt przestrzenności uzyskiwany jest nawet bez myśli wybitnego artysty, choć oczywiście lepiej, gdy te dwie rzeczy się spotkają.

   Weszliśmy do wnętrza galerii, gdzie też było sporo przestrzeni. Dharshan opowiadał mi o tym, jak to jego żona kupiła swego czasu sari za 3000 rupii i znalazła w tym miejscy dokładnie ten sam strój za 35000 rupii. Ucieszyłem się, że mimo wszystko nie postanowili go kupić. Mojego przyjaciela najwyraźniej ciągnęło do bogatych miejsc, ale czy było to złe? Przypomniałem sobie sceny z polskich filmów robionych w okresie przełomu komunistyczno – kapitalistycznego, gdzie bohaterowie specjalnie umawiali się przy luksusowych restauracjach, bądź hotelach, aby nasycić się swoimi planami i marzeniami. Po drodze zobaczyliśmy sklep muzyczny w galerii, gdzie był tylko i wyłącznie zachodni pop. Był to chyba najgorszy tego typu sklepik, jaki widziałem na Subkontynencie.

   Na dole galerii znajdowała się część gastronomiczna, ze wspólną przestrzenią stołów i krzeseł dla wszystkich umieszczonych przy ścianach restauracji. Były tam fastfoody z różnych stron świata – indyjskie, chińskie, tajskie, amerykańskie oraz mongolskie. Mongolskie restauracyjki swoją drogą dawało się zauważyć w Colombo. Nigdy nie miałem żadnej po drodze, lecz intrygował mnie fakt, iż kuchnia tego odległego i niemal bezludnego kraju tak mocno zaznaczyła swoją obecność na wyspie. Być może buddyzm zbliżał do siebie obie nacje? Jedzenie było tutaj trochę tylko droższe niż w normalnych restauracjach, nie sięgało zawrotnych cen hamburgerów z McDonald’s. Wzięliśmy po pysznym soku owocowym i zaczęliśmy naszą rozmowę.

   Tym razem głównymi tematami były polityka i krykiet. Dowiedziałem się, iż Sri Lanka naprawdę ma mocną drużynę, gdyż raz wygrała Puchar Świata. Ogromne Indie nie dokonały więcej, choć, jak zauważył Dharshan, stanowiły one obecnie główny na świecie ośrodek krykietowej edukacji, zaś legendarni indyjscy zawodnicy byli najbardziej przez wszystkich cenieni. Być może największym krykiecistą wszechczasów był hindus Sachin Talwarkar. Hindusi nie potrafili jednakże w pełni wykorzystać osiągnięć swoich wielkich gwiazd, gdyż ich drużyny nie były nigdy do końca zgrane. Uśmiechnąłem się, myśląc o nieśmiertelnej anarchii tej wielkiej społeczności.

   Dharshan był trochę rozczarowany brakiem muzyki na żywo, która zazwyczaj towarzyszyła posiłkom w tym miejscu. Być może ów zwyczaj już nigdy nie wróci, gdyż w miejscu, gdzie stała onegdaj estrada pojawiło się wejście do jednego z dwóch funkcjonujących tutaj supermarketów. W Sali, gdzie siedzieliśmy, nie panował hałas, gdyż w przeciwieństwie do Indii nie przychodziły tu rodziny z małymi dziećmi. Można było za to zauważyć wielu białych turystów, o anglosaskich i holenderskich rysach twarzy. Jako, że od Hindusów ciężko było wyciągnąć konkretne informacje na temat dobrych drużyn krykietowych, spytałem Dharshana o zwycięzców poszczególnych Pucharów Świata. Okazało się, że pierwszy okres należał niepodzielnie do Australijczyków i Brytyjczyków. Anglia obecnie przestała stanowić zagrożenie dla drużyn aspirujących o tytuł najlepszej, jednakże Australia nadal wystawiała groźnych zawodników i nie wykluczone, iż w dziedzinie krykieta to ona była niepodzielną władczynią. Wieczorem komentowałem moje krykietowe przemyślenia z Tushitą. Na myśl o Australijczykach młody filmowiec skrzywił się, uznając ich ważną pozycję, lecz podkreślając brutalność gry przedstawicieli tego kraju, oraz powszechnie znaną nierzetelność australijskich sędziów. Drugi okres najbardziej mnie zaskoczył, gdyż należał on do państw karaibskich, czyli tak zwanych Indii Zachodnich. Tak jak wcześniej dziwiłem się temu, iż stosunkowo niewielka społeczność Sri Lanki może sprostać w sportowych zmaganiach miliardowym Indiom, tak teraz pomyślałem o tak maleńkich państwach jak Trynidad i Tobago. Ludność karaibska nie była swoją drogą obca dla mieszkańców Subkontynentu. Imperium Brytyjskie sprowadzało tam bowiem do pracy półniewolników z Wicecesarstwa Indii. Po Karaibach znów zdominowała krykiet Australia, by wreszcie poczuć na swoich plecach oddech młodych wilków z Subkontynentu. I tak jest do dzisiaj.

   Dharshan wyjaśnił mi, że nie ma nacjonalistycznego podejścia do sportu, lecz cieszy się samą grą. Spoglądając na mnie wymownie dodał, iż jedynie gdy wygrywają Indie, czuje się niezadowolony. Zdziwiłem się, więc kompozytor zataczając ręką w koło dodał, iż za dużo na Sri Lance jest Indii. Większość wyrobów używanych na wyspie pochodzi z kraju Bharatów, zaś w polityce zagranicznej rząd z Delhi traktuje Lankę jak swoją kolonię. Po czym zniżając głos dodał, iż obecna polityka rządu Lanki jest bardzo ryzykowna. Wyspa lawiruje pomiędzy Chinami, Indiami i Pakistanem, składane są obietnice bez pokrycia, zaś znacznie potężniejsi sąsiedzi obdarowują Lankę, nie pilnując zasady wzajemności. Lecz gdy przyjdzie co do czego, gdy wybuchnie jakaś wojna, na przykład między Indiami i Pakistanem, które jak wiadomo mają broń atomową, Sri Lanka może stać się jednym z pól bitwy.

   Zamyśliłem się. Na pierwszy rzut oka brzmiało to wszystko dość przesadnie, choć z drugiej strony każdy kto spojrzy na mapę przyzna, iż Sri Lanka jest znakomitym punktem strategicznym dla kogoś kto chce bronić Indii, lub je atakować. Spytałem zatem, co się dzieje z tą pomocą. Właśnie wstaliśmy i poprzez wielkie tarasy przechodziliśmy do Cinnamon Grand, a ja prosiłem w myślach Kuberę, żeby nie przyszło nam do głowy jeść obiadu w tym współczesnym pałacu. Dharshan oszacował mnie wzrokiem i stwierdził, że chyba mnie wpuszczą, choć mogą być problemy z klapkami. Rzeczywiście, na wielkim portalu hotelu, zwieńczonym szklano – betonową piramidą widniała inskrypcja, iż po godzinie 18 nie wpuszcza się ludzi w klapkach. Zrobiło mi się trochę smutno, gdyż lankijskie klapki, jakie miałem na stopach były najlepszymi przedstawicielami swojego gatunku. Zrobione z czystego kauczuku nie pękały, lecz wyciągały się tylko. Gdy gumowe bolce wypadały niekiedy z podeszwy, można je było spokojnie na powrót w niej umieścić. Hall był wielki i modernistycznie ozdobny. Rozbrzmiewała w nim jazzowa muzyka fortepianowa grana na żywo przez jakąś Lankijkę wyglądającą na wykładowcę uniwersyteckiego dorabiającego sobie w ten sposób. Mnóstwo rozleniwionych Australijczyków i Rosjan siedziało przy modernistycznych stolikach otulonych doniczkową roślinnością i popijało drinki. Przez wielkie, gubiące się w przestrzeni okna wpływał tu ocean światła, lecz klimatyzacja bez trudu radziła sobie z tą przepastną przestrzenią. Gdzieś w rogu znajdował się barek, gdzie ceny za ledwo widoczne przekąski wyrażone były w dziesiątkach lankijskich obiadów. Żal mi się zrobiło moich przyjaciół aktorów, Tushity i Kowshalyi, z ich ciepłymi, dziecinnymi twarzami, ledwo wiążącymi koniec z końcem. Byłem w zupełnie innym świecie.

   Przeszliśmy do ogrodów hotelowych, z jeziorkami, mostkami, basenami, modernistycznymi pergolami. Luksusowe życie toczyło się tutaj swoim własnym, wewnętrznym rytmem, goście w bikini i kąpielówkach zdawali się nie przejmować światem istniejącym poza ścianami tego cynamonowego przybytku rozkoszy. Dharshan odgadł moje myśli i stwierdził, iż większość z tych gości nigdy nie zobaczy prawdziwej Sri Lanki. Przepaść, która dzieli na wyspie zwykłych ludzi od takich miejsc pogłębia się bowiem coraz bardziej. Rząd jest skorumpowany. Aby mieć pieniądze, nakłada akcyzy na żywność, dlatego podstawowe surowce spożywcze, takie jak ryż i kokosy, stały się drogie jak nigdy. Kolosalne podatki rujnują też producentów żywności. Większość z nich obecnie nie przeznacza swoich plonów na rynek, lecz tylko do prywatnego spożycia. Sri Lanka musi sprowadzać ryż i kokosy, co oczywiście musi zdać się absurdalne, gdy spojrzy się na jej pejzaże, pełne palm i pól ryżowych.

   Dharshan stwierdził, iż problem rządów Sri Lanki nie leży w korupcji, czy nawet nie w konfliktogennej polityce etnicznej. Najpoważniejszym grzechem jest brak jakiejkolwiek wizji, jakiejkolwiek strategii rozwoju. Jako, że sąsiedzi Lanki się bogacą, pojawiają się oczywiście na wyspie oznaki zamożności mniejszej części społeczeństwa. Z tych chaotycznych, pomyślnych ekonomicznie zjawisk, rząd po prostu odcina kupony, zwiększa podatki, wprowadza nowe opłaty – i to wszystko. Kuleje edukacja. Choć darmowa i powszechna, nie gwarantuje żadnej wiedzy.

 Weszliśmy do jednego z hotelowych korytarzy, po czym zasiedliśmy na położonych w kącie fotelach. Z jakiejś sali konferencyjnej dobiegała muzyka kameralna Haydna grana na żywo.  Patrząc na jakieś astronomicznie drogie czekoladki, Dharshan stwierdził iż wraz z ojcem zbuntowali się przeciwko cenom kokosów. Dlatego, zamiast dodawane do curry mleczko kokosowe zastąpili zwykłym mlekiem. Poczułem się tym wyznaniem dość zaszokowany. Bądź co bądź mleko kokosowe i krowie wspólną mają tylko nazwę i może wygląd. Lecz cóż, byłem na Lance. Mógłbym się nawet założyć, iż owe opiewające na tysiące rupii przekąski nie były wcale smaczne. Niestety, Dharshan był przywiązany do kuchni syngaleskiej bardziej niż do tamilskiej, nie zrozumiał zatem moich nieco ironicznych uwag na temat smaku suszonych tu ryb i używanego do tego mleka. Opowiedział mi natomiast o pierwszym rządzie Lanki, którego ambicją było udostępnienie ludziom żywności za darmo. Przez parę lat rzeczywiście otrzymywało się ryż bezpłatnie i nawet największy biedak nie musiał się martwić o przeżycie. Oczywiście wojna domowa przekreśliła tego typu idealistyczne projekty, choć nawet wtedy, jeśli ktoś nie zakończył swojego życia na polu bitwy, albo wraz z podłożoną w miejscu publicznym bombą, to żył lepiej. Paradoksalnie po zakończeniu wojny egzystencja stała się dużo bardziej skomplikowana.

    Dharshan wyjął swojego ipoda i zaprezentował mi muzykę jednego z największych kompozytorów lankijskich. Były to utwory na orkiestrę kameralną połączoną z tradycyjnymi i jazzowymi instrumentami. W utworze „Bach przyszedł do mojego domu” nie usłyszałem jednakże żadnego nawiązania do wielkiego Jana Sebastiana, a raczej jakiś przefiltrowany i uproszczony haydnowski klasycyzm. Pasowało to do dźwięków z sali konferencyjnej, gdzie wprawdzie wykonywano wspaniałe utwory, lecz niezbyt dobrze.  Zaczęliśmy rozmawiać o tym, iż diaspora lankijskich Tamilów jest obecnie wielokrotnie liczebniejsza od tych co zostali w ojczyźnie. Podobnie jak moi syngalescy przyjaciele, Dharshan zwrócił uwagę na to, iż to właśnie Tamilowie byli zawsze najbardziej aktywnymi ekonomicznie mieszkańcami wyspy, i w związku z tym ich brak stanowi jedną z przyczyn obecnego kryzysu.

   Pora już było wracać. Przeszliśmy przez gigantyczne atrium hotelu, które obdarzone zostało najciekawszą architekturą. Postmodernistyczne wnętrze wypełnione było wielkimi, barwnymi walcami usytuowanymi na ziemi i w powietrzu. Odbywał się tu właśnie jakiś pokaz mody. Błyskały flesze, w powietrzu unosiła się typowa dla takich wydarzeń, transowa muzyka. Widząc, iż Dharshan jest śmiertelnie obrażony na Indie, zwłaszcza północne, zacząłem mu opowiadać o pięknie tego kraju, o miłych ludziach tam mieszkających. Mój przyjaciel nie poczuł się przekonany, aczkolwiek podkreślał, iż zawsze cenił Północne Indie jako jedno z głównych źródeł światowej kultury. Nawet otaczający nas pokaz mody był dziełem jednego z bardziej wziętych, delhijskich projektantów. Nie usiłując go przekonywać bardziej, zauważyłem realistycznie, iż sytuacja Sri Lanki w największym stopniu zależna jest od rozwoju ekonomicznego i politycznego Indii. Choć żyjemy w XXI wieku, to nadal geografia ma wiele do powiedzenia, zaś Sri Lanka najbliższych poza Indiami i Malediwami sąsiadów ma oddalonych o tysiące kilometrów. Kompozytor mógł na moje słowa tylko wzruszyć ramionami. Podwiózł mnie na mój ulubiony, nadmorski przystanek, gdzie miałem okazję pogrążyć się na moment w ciszy patrząc na Słońce zachodzące nad Oceanem Indyjskim.

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *