Dzieciątko pod sercem potargał wiatr

Sprawa ujawnionej na łonie naszego systemu opieki zdrowotnej sekty wyznawców świętości narządów płciowych ("człowiek został wyposażony w narządy, dzięki którym ludzie przez rodzicielstwo stają się „współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia” – powołanie do rodzicielstwa jest planem Bożym i tylko wybrani przez Boga i związani z Nim świętym sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów, które stanowią sacrum w ciele ludzkim") nieco przygasła, nieco wyciszyła się, choć nie została przecież – jak kto zazwyczaj bywało – z fatalizmem przyjęta przez społeczeństwo przyzwyczajane usilnie, że dobre samopoczucie i spokój moralny lekarzy/pielęgniarek/położnych stoi dalece ponad zaspokojeniem potrzeb zdrowotnych maluczkich. Trzeba przyznać, że niemałą zasługę w podtrzymywaniu zainteresowania awanturą mieli sami arcykatoliccy zainteresowani.

Gdy minęła pierwsza wrzawa i deklaracja wyższości boskiego nad ludzkim, przewagi Kościoła nad pracodawcą i głosu wewnętrznego nad dobrem pacjenta już, już miała podzielić los innych atrakcji spod szyldu sezonu ogórkowego (Polacy, a zwłaszcza Polki, wszak i bez podobnych deklaracji wiedzą, że upodobania światopoglądowe lekarzy bywają ważniejsze niż potrzeby klientów, także – złośliwcy powiedzieliby, że szczególnie – w placówkach publicznych), manifest lekarski na łamy prasy przywrócił Jacek Norkowski, dominikanin, absolwent Akademii Medycznej w Poznaniu, klarując, iż transplantologia to barbarzyństwo motywowane wielkimi pieniędzmi, koncepcja śmierci mózgowej jest z gruntu fałszywa, a pobieranie narządów od pacjentów w rzeczonym stanie się znajdujących to zwykłe zabójstwo. Nagle okazało się, że katolicka deklaracja wiary to nie tylko sprzeciw względem aborcji i antykoncepcji, że pod tą metką mogą się kryć zjawiska dalece bardziej niepokojące. Chwilę potem w szambo okołodeklaracyjne wpadł kolejny granat – tym razem rzucony ręką najgłośniejszego chyba obok aktualnego europosła, byłego wiceministra zdrowia Bolesława Piechy, zwolennika czystości publicznej, "prawa naturalnego" i "bożego ładu", profesora Bogdana Chazana. Profesor, piastując stanowisko dyrektora publicznej placówki, nie tylko odmówił zgody na przeprowadzenie legalnej (wada letalna płodu) aborcji, powołując się na klauzulę sumienia, ale i zadeklarował, że publiczna placówka przezeń kierowana podobnych procedur nie przeprowadza wcale, tym samym ignorując zarówno wymóg prawny nakazujący lekarzowi "wskazać realne możliwości uzyskania tego świadczenia u innego lekarza lub w innym zakładzie opieki zdrowotnej" (Art. 39 Ustawy o Zawodach Lekarza i Lekarza Dentysty), jak i fakt, że przywilej klauzuli sumienia polskie prawo przyznaje konkretnej obarczonej sumieniem osobie, nie zaś placówce, nawet jeśli dyrektor rzeczonej cechuje się sumieniem arcykatolickim. Ta sytuacja ze względu na rozmiar uszkodzeń płodu i konsekwencje odmowy udzielonej w terminie uznanym ustawowo za graniczny dla tej procedury (co poskutkowało uniemożliwieniem przeprowadzenia legalnego zabiegu) przywróciła nie tylko samą deklarację, ale i tematykę okołoaborcyjną na łamy prasy i internetu (chociażby głośna akcja Opieka medyczna, a nie watykańska), przy czym kwestia samego Bractwa Świętych Siusiaków w obliczu nieustającej atrakcyjności zagadnienia aborcji nieco zbladła. Pokłosiem aktywności Bractwa Świętych Siusiaków była też zresztą niedawna awantura ze stołecznym komitetem wyborczym po patronatem samego Chazana, która jednak zakończyła się zgonem wewnątrzmacicznym, oraz dywagacje o ewentualnej ławie senatorskiej czy wręcz tece ministerialnej dla bogobojnego ginekologa w razie sukcesu wyborczego opozycji.

Skutkiem wszystkich tych awantur polityczno-medycznych był jednak przede wszystkim ponowny wysyp dyskusji i komentarzy okołoaborcyjnych na forum publicznym, a skoro aborcja i skoro publicznie, to musi być i tradycyjny już chyba dla polskich na ten temat konwersacji język rodem z przedszkola, rodem ze szkółki niedzielnej, rodem z katechezy, rodem z kruchty. Jak się należało spodziewać, zalała nas rzeka dzieciątek noszonych pod sercem, rączek i nóżek w kleszczach, dzieci poczętych czy nienarodzonych – przynajmniej ze strony szeregowych rozmówców. Z rozmaitymi "ekspertami" medialnych niestety nie było wcale wiele lepiej, co gorsza rzecz tyczyła także odpytywanych jako ekspertów lekarzy. O ile terminologicznie sprawa zazwyczaj prezentowała się nieco bardziej fachowo i o fasolkach pod serduszkiem słuchać nie musieliśmy, o tyle merytorycznie części ekspertów trudno byłoby się wybronić. Szczególnie uderzył mnie wywiad z prezesem Naczelnej Rady Lekarskiej, Maciejem Hamankiewiczem, w którym to szanowny prezes pytania dziennikarza zbył "radosnym" (może raczej nico rozbawionym) stwierdzeniem, że jako internista na aborcji się nie zna, tematem jakoś szczególnie się nie interesuje, a standardów medycznych zasadniczo nijakich nie ma, zatem on się ustosunkowywał nie będzie. Tymczasem terminacja ciąży jest procedurą medyczną, którą się w cywilizowanych krajach nie tylko przeprowadza, ale też bada naukowo, podobnie jak inne procedury medyczne, na temat której, podobnie, jak w innych kwestiach medycznych, publikuje się prace naukowe w zupełnie normalnych czasopismach naukowych i podręcznikach. Nie jest to wiedza tajemna ani zakazana i wydawałoby się, że każdy lekarz jest w stanie – przynajmniej w zakresie teoretycznym – tę wiedzę posiąść, zwłaszcza jeśli planuje na temat aborcji wypowiadać się publicznie. Polskie media, czyniąc z tej procedury medycznej temat tabu, tworzą mur przez który jakiekolwiek merytoryczne dane przedostają się tylko w razie co większych awantur medycznych (np. niektóre wypowiedzi profesora Dębskiego a propos pacjentki Chazana), a i wtedy otoczone chmurą dezinformacji.  Przeciętny odbiorca mediów o aborcji wie głównie to, co przekażą mu media okołokościelne, bo głównie te są zdrowiem reprodukcyjnym zainteresowane. Usłyszy coś zatem o życiu psychicznym zygoty (nawet nie skomentuję), o tym, że aborcja jest dla kobiety śmiertelnie niebezpieczna (łeż przebrzydła, legalna terminacja ciąży wiąże się dla ciężarnej z mniejszym ryzykiem zdrowotnym niż donoszenie jej zakończone porodem), że nawet z wczesną aborcją farmakologiczną wiążą się rozliczne powikłania (bzdura), że zarodki cierpią podczas aborcji niespotykane katusze (zupełnie niezgodnie z aktualną wiedzą medyczną), że aborcja podnosi ryzyko raka sutka (nienie podnosi), nasłucha się o mitycznym syndromie postaborcyjnym. Nakarmiony bzdurami obywatel, nawet jeśli poczuje potrzebę weryfikacji pozyskanych informacji, ma na to ograniczone szanse, często zderzy się ze ścianą danych przestarzałych, niejasnych bądź otwarcie kłamliwych, często nie znajdzie nic, o ile nie zacznie przegrzebywać specjalistycznych portali medycznych (i to raczej anglojęzycznych) czy przeszukiwać stron feministycznych.

I tak utrwala nam się nieskalany nauką dyskurs publiczny pod wezwaniem Frondy, portalu poświęconego. I to niekiedy przerażająco skutecznie. Podczas jednej z dyskusji internetowych na temat aborcji, dyskusji nakierowanej akurat na kwestię przerywania ciąży w przypadkach wad letalnych i prowadzonej w kręgu osób związanych z ochroną zdrowia, oburzone dziewczę, studentka medycyny, ignorując zupełnie merytoryczny nurt rozmowy, próbowało epatować maleńkimi rączkami i nóżkami w kleszczach. To był poziom żenady, na który nie byłam przygotowana. Ja, poszukując argumentacji opartej na faktach, odpalam sobie zazwyczaj w sieci strony czasopism medycznych i czytam np. o wadach i zaletach poszczególnych metod terminacji stosowanych w drugim trymestrze, tymczasem medyczka in spe dopytuje o rączki i nóżki. W kleszczach. Mogę, owszem, zbyć taką nieomalże medyczkę nóżką w kleszczach (proszę bardzo, powyżej na fotografii nóżka męska z kleszczem), mogę spróbować potraktować poważnie i poczęstować artykułem na temat chociażby oceny patomorfologicznej materiału tkankowego dostarczanego do laboratoriów po terminacji ciąży przeprowadzonej w drugim trymestrze. Będą tam nóżki, których tak łaknie. Tylko czy taka studentka, przyszła lekarka, jest przygotowana psychicznie i merytorycznie do podobnej rozmowy? A przecież – niezależnie od wybranej w przyszłości specjalizacji – powinna być. Powinna, a właściwie ma obowiązek, być przygotowana do udzielania pacjentom prawdziwej, rzetelnej informacji na tematy okołomedyczne niezależnie od swojej przynależności religijnej, od swojego światopoglądu i swoich upodobań. Zresztą osobiście uważam, że taka informacja ze strony lekarzy należy się nie tylko ich bezpośrednim pacjentom, ale też reszcie społeczeństwa. I takich danych, rzetelnych, sprawdzonych, podpartych porządną bibliografią powinniśmy oczekiwać od lekarzy i od rozmawiających z nimi mediów – w końcu bez takich danych nie da się rozmawiać racjonalnie.

 

Ilustracje (od góry):

1. Fragment lekarskiej "deklaracji wiary"

2. Fragment opublikowanej na początku tego roku w British Medical Journal pracy przeglądowej na temat aborcji

3. Kleszcz na nodze, Wikipedia, Simon Eugster, CC BY-SA 3.0

 

O autorze wpisu:

medyczka, ateistka, feministka

One Reply to “Dzieciątko pod sercem potargał wiatr”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *