Konserwatywna i katolicka austriacka propaganda – Erik von Kuehnelt-Leddin „Ślepy tor”.

Ponieważ w naszym kraju trwa zalew prawicowych ksiąg „mądrości” politycznej, i nikt z normalnych liberałów (a nie konserwatywnych wolnorynkowców, którzy mienią się być liberałami), nie kwapił się chyba do dyskusji z tymi księgami i ich autorami, postanowiłem po raz kolejny poświęcić czas i nerwy na zmierzeniem się z kolejnym po Korwinie-Mikkem i Rogerze Scrutonie, bożyszczem prawicowców: Erikiem Marią Ritter von Kuehnelt-Leddihn (1909-1999), mającym długie nazwisko i szlacheckie pochodzenie jak przystało na prawdziwą konserwę.

ST

Oto zacięta prawdziwie konserwatywna mina Erika Marii Rittera von Kuehnelt-Leddihna i okładka polskiego tłumaczenie jego głośnej i grubaśnej książki, którą wziąłem na warsztat (Erik von Kühnelt-Leddihn, Ślepy tor. Ideologia i polityka lewicy 1789-1984, przekład Małgorzata Gawlik, Wydawnictwo WEKTORY 2007, ss. 676). Zasadnicze tematy jakie podjął tam w niej Kuehnelt-Leddihn, to rzekoma nieprzekraczalna sprzeczność między równością i wolnością (nie tylko skrajną równością, lecz w ogóle jakąkolwiek), komplementarność demokratyzmu i nacjonalizmu, totalitaryzmy, przekształcenia myśli socjalistycznej i liberalnej, polityka Europy i świata ostatnich stuleci, a wszystko to obficie podlane strachem przed ateizmem i upadkiem autorytetu KrK. Książka jest napisana w sposób niesamowicie bałaganiarski, i rozwlekły, choć jednocześnie jest bogata w interesujące szczegóły i informacje historyczne. Jej największą wadą jest oszałamiająca wręcz miejscami nierzetelność i nieuczciwość intelektualna, oraz przeinaczanie faktów, lub pomijanie tych, które same rzucają się na myśl, i mogłyby zmienić logikę niejednego wywodu autora. Największą wadą książki jest całkowite pominięcie opisu tego rzekomo lepszego świata sprzed 1789 roku, i skoncentrowanie się na nieuczciwej często krytyce instytucji powstałych po tym czasie. Drugą, najprawdopodobniej już zamierzoną, wadą jest nieustanne dzielenie myśli liberalnej na pół, i zawłaszczanie klasycznego liberalizmu dla prawicy konserwatywnej, przy jednoczesnej krytyce liberalizmu społecznego wduszanego na siłę do świata lewicy, mimo iż liberalizm to ani prawica, ani lewica, lecz centrum, które nie znosi takich kastracji pod względem filozoficznym. Zawłaszczanie tej części dorobku liberałów, która nie wadzi interesom konserwatystów np. ich ekonomicznemu i społecznemu egoizmowi (przykład choćby Scrutona czy Reagana) Lewicowość wraz z połową okrojonego liberalizmu, jest postrzegana skrajnie; państwo socjalne de facto zrównane jest z kołchozem i łagrem, niczym w słynnej reaganomice lat 80. Wszystko to razem stanowi obóz władzy i równości, który nieustannie dybie na świat wolności. Wolnym światem dla Erika von Kuehnelt-Leddihna są dawne monarchie stanowe, bowiem, jak niemal każdy nowoczesny konserwatysta myli on prowizoryczność i chaos instytucjonalny dawnych czasów z wolnością obywatelską. Władza na tyle silna, by mogła istotnie obronić słabych przed silnymi, przekracza jego zdolności pojmowania. Tak samo należy ocenić jego kuriozalne próby uznania samej w sobie masowości za lewicowość, tak by mógł perorować przeciw nacjonalizmowi i socjalizmowi na równi, tymczasem odrzucając liberalizm obyczajowy (libertynizm) już oddaje lewicy część indywidualizmu. Poza tym Kuehnelt-Leddihn, tak smao jak libertarianie, zupełnie ignoruje podstawowy fakt, ze jedynie silne duże państwo i silna administracja, może pozwolić poddanym na wolność, jeśli czyniło by tak państwo-minimum, to tak jakby prosiło się o rokosz i bunt, a więc o swój koniec. Kuehnelt-Leddihn uważa się raczej za kontrrewolucjonistę niż konserwatystę, ponieważ świat jest przesunięty, jego zdnianiem, zbyt na lewo, stąd wynikają typowe dla naszych czasów przykłady anarchistycznego lekceważenia prawa przez prawicę w USA i Europie. Mamy więc do czynienia z niezwykle doświadczonym i dość oczytanym, lecz myślącym powierzchownie na zasadzie skojarzeń, a nie dogłębnej analizy, głuptasem, jak to bywa zwykle w przypadku konserwatystów.

Erik Maria Ritter von Kuehnelt-Leddihn nie może przeboleć upadku Austro-Węgier w 1918 roku, i obarcza winą za rozbuchane nacjonalizmy ignoranckich polityków z zachodu – zwł. Anglosasów. Takie postawienie sprawy jest częste u autorów niemieckojęzycznych np. także u libertarianina Hansa Hermanna Hoppego. Ale dość docinków, pora przyjrzeć się argumentom naszego Austriaka. W jego książce: „Przeciwko duchowi czasu” o d razu rozpoznamy najzwyklejszą katolicką propagandę:

„…Szczególnie postępowa jest wojna powietrzna, w trakcie której bomby spadają bez różnicy – nikogo nie uprzywilejowując – na wszystkich, na kobiety, starców i dzieci. Jakież to egalitarne! Jakże nowoczesne!..”. Zupełnie jakby wojna ultrakatolików z ultra protestantami zwana trzydziestoletnią nie wybiła milionów cywili! „…Wszystkie wielkie państwa, szczególnie światowe mocarstwa, mają czarne karty w swojej historii – państwa pogańskie mają ich więcej niż chrześcijańskie. Ale kraje chrześcijańskie, jeśli utracą swoją wiarę, stają się tak samo złe jak pogańskie. Na wpół chrześcijańska Wielka Brytania prowadziła z czystej żądzy zysku wojny opiumowe przeciwko Chinom, aby zmusić je do otwarcia swoich portów dla handlu tym narkotykiem. Masakry w Irlandii (Drogheda 1649!) były bezprzykładne, a w okresie tak zwanej wojny burskiej Brytyjczycy wynaleźli concentration camp, który zrobił oszałamiającą karierę w dwudziestym wieku. W brytyjskich obozach koncentracyjnych zginęły tysiące burskich kobiet, starców i dzieci. Drezno? Hiroszima i Nagasaki? Czy Amerykanie kiedykolwiek wyjaśnili, dlaczego odrzucili japońskie inicjatywy pokojowe w kwietniu 1945 roku (przekazane za pośrednictwem Watykanu) i w lipcu 1945 roku (przekazane za pośrednictwem Moskwy)?

Czyli: „im mniej religii, tym większe zbrodnie”. Milionowe rzezie albigensów, Indian północno- i południowoamerykańskich, krucjaty czy wojny religijne XVI i XVII wieku od razu nasuwają się na myśl. Dlatego w „Ślepym torze” – dziele historycznym – nie ma o nich ani słowa! http://pl.wikiquote.org/wiki/Erik_von_Kuehnelt-Leddihn

Nieuczciwość intelektualna jest więc tak ogromna, że w zasadzie autor ten zasługuje na wyśmianie, bo tak należałoby potratować np. lewicowca, zaprzeczającemu np. zbrodniom Mao. Smutne, że Erik nieustannie jęczy na zakłamywanie historii przez lewicę i liberałów, a sam zachowuje się niejednokrotnie znacznie gorzej niż oni. Ale bardziej niż sama uczciwość intelektualna, której brak mogę po prostu stwierdzić, interesuje mnie konserwatywny pełny zakłamania, ale fascynujący tok myślenia o procesach dziejowych i pojedynczych zdarzeniach.

Erik von Kuehnelt-Leddihn, pisarz, historyk, dziennikarz, podróżnik, Podczas II wojny światowej uchodźca polityczny w Stanach Zjednoczonych (nie wiem co mogło grozić prawicowcowi, który chwalił Franco, ale cóż…). Był jednym z założycieli słynnego konserwatywnego periodyku: „National Review”. Lubił USA, choć Amerykanów uważał za naiwne dzieci., zwł. w ich wierze w demokrację. Sam preferował monarchię absolutną, choć nosem kręcił nad jej „oświeconym” wariantem. Lubił samorządność lokalną i krytykował centralizm. Początkowo agrarysta potem kumpel libertarian z The Mount Pelerin Society. Skarżył się tylko czasami, że libertarianie tacy jak Hayek czy Mises przesadzają w swoim antykatolicyzmie. „Ślepy tor” napisał już jako stary człowiek, co może tłumaczy bałaganiarski i nadmiernie holistyczny kształt dzieła.

„Ślepy tor” jest jednak książką imponującą choćby rozmiarami, więc krytyka jej jest przez to utrudniona. A jest co krytykować. Na samym początku mamy narzekanie, że ludzie nie chcą się uczyć z historii i jako pierwszy przytyk do Anglosasów – cytat z Henry Forda: „history is bonk” – „historia to bzdura. Nie bój się przyszłości i nie gloryfikuj przeszłości” (s. 17). Mądre słowa Forda, wcale nie oznaczają, że nie można się z historii czegoś nauczyć, po prostu kreują dystans. Kuehnelt-Leddihn atakuje jednak dalej przypominając, że Amerykanie podróżują do Europy głównie by zobaczyć ślady przeszłości (s. 20). Dalej mamy wreszcie pierwszy atak na demokrację jako na ustrój oparty na zazdrości, lekceważący cnoty i talenty, sprzeczny rzekomo z jakimkolwiek liberalizmem, dążący do zrównania wszystkich i ubezwłasnowolnienia przez wszechmocne państwo.

„…Od ponad 200 lat na świat chrześcijański (lub jeśli kto chce: dawny świat chrześcijański) wywierają wpływ trzy rewolucje: francuska rosyjska i niemiecka” (s. 21).

Według Kuehnelt-Leddihna, pierwsza z puszki Pandory wypuściła demokrację, doprowadzając do najstraszliwszych jej wynaturzeń, druga uczyniła to samo z socjalizmem, a trzecia z nacjonalizmem. Ten potwór swe trzy głowy ujawnił już podczas rewolucji francuskiej. Mamy więc przeczenie samemu sobie, skoro już pierwsza puszka Pandory zachowała się jak pozostałe dwie, no ale to już taki konserwatywny zawiły emocjonalny styl. Dalej mamy narzekania, że „czas wolny staje się problemem”, i pozornie głęboką uwagę, iż:

„…wszystkie państwa, mające w swojej oficjalnej nazwie słowo “demokratyczny” – od Niemieckiej Republiki Demokratycznej po Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną i Demokratyczną Republikę Wietnamu – są krwawymi dyktaturami.” (s.25). „Demokracja i liberalizm mogą się jednoczyć poprzez rozmaite instytucje… Może zatem istnieć liberalny zwolennik monarchii absolutnej lub dyktator, ale już nie demokratyczny (choć jak najbardziej “demofilny”) monarcha absolutny. Dyktator może rządzić liberalnie lub totalitarnie, totalitaryzm zaś to odwrotność liberalizmu. Nietrudno także wyobrazić sobie demokrację totalitarną: przypomnijmy choćby Rewolucję Francuską lub narodowy socjalizm, który w swych “najlepszych latach” miał za sobą większość społeczeństwa.” (s.234).”Demokracja to<rząd ludu=””>.Określenie jest pleonazmem. Ale być może doczekamy kiedyś jeszcze , w której lud nie będzie już miał kompletnie nic do powiedzenia.” (s.456).”…gdy większość postanowi, że mniejszość musi się wynieść, nie jest to wprawdzie liberalne, za to niewątpliwie na wskroś demokratyczne. W związku z tym Niemcy zostali wypędzeni nie tylko z Czechosłowacji, lecz także z Jugosławii. Albańczycy nie zostali wypędzeni, ale raczej wskutek masowych mordów. Wrogowi pluralizmu nic nie jest tak miłe, jak uniformizm: wybory wygrane w 99 procentach, kraj zaludniony w 99 procentach przez jeden naród i tak dalej (ten jeden procent to alibi dla demokracji).” (s.459).

Dla Kuehnelt-Leddihna opiekuńcze uśmiechnięte i dobroduszne państwo socjalne Europy Zachodniej dzieli nie różnica rodzaju lecz stopnia od KRLD, która jest w istocie raczej teokracją niż komunistyczną dyktaturą. Poza tym słowo „demokratyczny” miało właśnie zamaskować totalitaryzm, lecz to nie wina demokratów, że nazwa ich ideologii była tak przywłaszczana. Piramidalne bzdury sąsiadują u Kuehnelt-Leddihna z ciekawymi obserwacjami np. odnośnie ograniczeń demokracji, np. jej teoretycznemu skazaniu na dyktat większości; w końcu mniejszość etniczna nie przegłosuje większości (tym tłumaczy autor dążność narodów do samostanowienia) ani też partia agrarna nie będzie rządzić w państwie industrialnym (s. 27). Czy jednak w monarchii nie ma poszkodowanych odsuniętych od wpływów (i dworu) etnosów? Oczywiście są. Demokracja ma wady, ale na pewno daje większy wpływ na rządy szerokim masom, nie trzeba uważać tego za zaletę – ale fakt jest faktem. O swych przemyśleniach na temat świata przedrewolucyjnego, Kuehnelt-Leddihn informuje nas bardzo fragmentarycznie; liberum veto uznaje za zasadę logiczną, choć samobójczą (s. 28), gani skazanie Sokratesa za krytykę monarchii (s. 29), zapomniał dodać, że skazano go też za krytykę bogów Olimpu, których nie uznawał – cóż takie katolickie-konserwatywne przeoczenie… Autor uznaje katolicyzm za ideologię jedynie pozytywną, więc nic dziwnego, że trzeźwe podejście do tematu Misesa czy Hayeka, natykały się na jego religijny fanatyzm. Teokracji Kuehnelt-Leddihn nie dostrzega, nawet jak woła wielkim głosem, jedyny przymus musi być lewicowy. Kuehnelt-Leddihn wielokrotnie zarzuca lewicy, że postrzega całe dzieje jako historię walk (np. klas) i nacisków, ale konserwatyści postrzegają ją zwykle przez pryzmat organicznego przetrwania zwalczających się wzajem kultur (cywilizacja życia, cyw. śmierci, marksizm kulturowy, „polskość” itd.), a więc przyganiał kocioł garnkowi. Po obu stronach sceny politycznej widzimy intelektualną mobilizację podobną wojskowej. Również u liberałów ona występuje, jest to najzupełniej naturalne; ideologia jest jakby uzbrojoną myślą.

Rewolucję 1789 roku Kuehnelt-Leddihn opisuje jako bunt nieprzystosowanych, np. tych ambitnych jednostek, dla których zabrakło miejsca w francuskiej administracji, która nie była z gumy i nie zapewniła posad wszystkim. Oczywiście jest to jeden, ale jedne z wielu powodów rewolucji. Rewolucja w USA (1776-1783), jego zdaniem w ogóle nie była rewolucją, lecz wojną wyzwoleńczą (s. 32) – oczywiście myli się, z chwilą jak Ameryką nie panował już król Jerzy III, a kongres i prezydent nastąpiła rewolucja, także społeczna. Ameryka pozostała wprawdzie arystokratyczna, ale nie na długo, podczas gdy UK przeciwnie. Być może nie była to tak głęboka zmiana społeczna jak rewolucja 1789 roku, ale jednak. Za ekscesy rewolucji Kuehnelt-Leddihn wini porywczą naturę Francuzów (rouspeter), nieco dziwna uwaga ze strony austriackiego Niemca, ale przede wszystkim zawiść, która kazała jakobinom skazać na śmierć Lavoisiera (s. 40). Jak to konserwatysta Kuehnelt-Leddihn bierze rewolucję w całości, i nie zastanawia się skąd tyle ludowej i innej wściekłości. Nie zaprząta sobie też głowy takim drobiazgiem, że stronnictwa rewolucyjne mordowały się wzajem, i Lavoisier był jednym z liberałów zabitych przez republikańskich jakobinów. Pamiętając, że rewolucja francuska była wojną o Paryż między rozmaitymi stronnictwami (fejanci, jakobini, żyrondyści) nie dziwimy się już jej krwawemu przebiegowi, w myśli Kuehnelt-Leddihna złowroga lewica jednak zawsze działa zgodnie nad zniszczeniem cywilizacji, zawsze wie co robi i uruchamia pokłady ludowej nienawiści w swoim skrętnie zaplanowanym i przemyślanym a niecnym celu. Kuehnelt-Leddihn jest niestety historykiem idei, po którym widać dziennikarskie bałaganiarstwo i skłonność do przesady. Książka i myślenie Kuehnelt-Leddihna grzeszą ekstremalnym woluntaryzmem. Przy okazji przeinacza też wiele faktów, na przykład pisze, iż przedrewolucyjna monarchia była w sumie państwem liberalnym lub quasi-liberalnym, unikającym przymusu, czego dowodzić ma np. edykt o równouprawnieniu hugenotów w 1788 roku (s. 34), a więc na rok przed wybuchem rewolucji. Zapomina jedynie wspomnieć o tym, że hr. Malesherbes pracował długie lata nad tą emancypacją, a biurokracja „monarchii, która nigdy się nie myli” (dewiza królewska), musiała wynajdywać mętne kruczki prawne mające wykazać, że Ludwik XIV wydał edykt kończący tolerancję wobec francuskich protestantów (1685) myśląc rzekomo, iż we Francji już ich nie ma – bo ulegli presji katolicyzacji. Znakomicie wyjaśnia to Michel Richard („Codzienne życie hugenotów”), ale Kuehnelt-Leddihn nawet się o tym nie zająknął. By pokazać rewolucjonistów jako malkontentów, którzy nie mieli żadnej sprawy poza własnymi ambicjami i rządzą władzy, cytuje ojca konserwatyzmu irlandzkiego krypto-katolika i parlamentarzysty brytyjskiego Edmunda Burke’a, który twierdził, że szlachta francuska utrzymywała bardziej familiarne stosunki ze swymi chłopami, niż brytyjska (s. 34). Tyle, że podróżnik z tamtego okresu, który – w przeciwieństwie do Burke’a – we Francji był – twierdził coś wręcz odwrotnego. A więc mamy tu kolejne przeinaczenie Kuehnelt-Leddihna. Częściowo winą za wywołanie rewolucji obarcza Kuehnelt-Leddihn jansenistów (s. 41), z których kilku pomagało grupie Marata, a także – jak zobaczymy hugenotów, co nie ma wielkiego sensu w zestawieniu z informacją, jakoby ich kwestia była w 1789 roku, od paru miesięcy szczęśliwie załatwiona. Ale faktycznie, ich także wśród rewolucjonistów trochę było, podobnie jak np. księży, o czym o dziwo Kuehnelt-Leddihn uczciwie wspomina.

Liberałów francuskich czasów schyłku monarchii i początku rewolucji takich jak Malesherbes, Kuehnelt-Leddihn ma za typowych ludzi umiarkowanej lewicy, którzy pod presją radykałów, starają się nie być zbyt umiarkowanymi. Mało ma nasz Austriak szacunku dla człowieka, który bronił Ludwika XVI na procesie i został zabity wraz z częścią rodziny przez owych radykałów. Zamiast jednak dostrzegać stronnictwa, Kuehnelt-Leddihn jak typowa konserwa dostrzega jedynie skondensowane i mniej skondensowane zło, które można poznać – w jego przypadku po … niedostatku katolicyzmu. Uniformizacja społeczna jaką zauważa Kuehnelt-Leddihn u rewolucjonistów sięgała swymi początkami początku XVIII wieku (np. myślano o oddzielnych mundurach dla różnych warstw społecznych), lecz tego autor najprawdopodobniej nie wie. Następnie mamy przypowiastkę o Napoleonie, którego właśni generałowie powstrzymali przed zabiciem gentlemana – hr. Wintzenrode, w imię równości, jaka kazała skazać zdrajcę na śmierć, jednak arystokratyczne sympatie wzięły górę. Oczywiście Kuehnelt-Leddihn chwali ich, że nie ulegli nieokrzesanemu Korsykaninowi (s. 49), ale właściwie czemu błękitno krwisty renegat miałby być potraktowany lepiej? Kuehnelt-Leddihnowi chodzi tu jednak o uniformizację i równość, która jego zdaniem wyklucza wolność. Z drugiej jednak strony Kuehnelt-Leddihn nie atakuje nigdzie np. oświeconych kodeksów toskańskiego czy napoleońskiego, ani np. konstytucji USA, a przecież te dokumenty gwarantowały równość wobec prawa. Kuehnelt-Leddihn unika słowa równość, choć w tym przypadku nie ma bez tej podstawowej równości może być mowy o wolności. Słowo „równość” pojawia się u autora jedynie w kontekście „nietolerancji wobec cudzego majątku” (s. 21), tj. chciwości. Pojmuje on równość jedynie w kontekście ekonomicznym, gdy mówi np. o prawie głosu dla kobiet nie używa słowa „równość”. Nie dokonuje też rozróżnień między równością wobec prawa postulowaną zwykle przez liberałów, i ekonomiczną – dzieckiem socjalistów. Widać też, że od Misesa odziedziczył on – tak jak np. Reagan – fałszywe przekonanie, że każdy interwencjonizm państwa jest równią pochyłą do socjalizmu. Stąd „równość”, jaką przeciwstawia on wolności – de facto anarchii nieobecnego państwa historycznego, jest jedynie karykaturą samej siebie. Czytając Kuehnelt-Leddihna ma się wrażenie, że rewolucja wybuchła tylko po to by paru ambitnych intelektualistów mogło uprawiać do woli inżynierię społeczną, chociaż same środki dostępne w 1789 roku wykluczały poważną inżynierię tego typu. Nieustannie przeciwstawia wolność demokracji, co jest głupie ponieważ, jak sam pisze: „doktrynalny demokratyzm mówią o systemie, a liberalizm o stanie”(s.234) państwa i sposobie rządzenia. Kuehnelt-Leddihn chce jednak udowodnić, że demokracja i liberalizm nie pasują do siebie, i trzeba się wyrzec demokracji, by ochronić wolność. Tymczasem rzeczywistość wcale nie wskazuje by demokracja wykluczała liberalizm. Można i udaje się je czasem godzić, tak samo jak niektórzy władcy np. Fryderyk II Hohenzollern próbowali godzić liberalizm z monarchizmem. Rzeczywistość jednak nie ma wstępu do książki austriackiego konserwatysty. Przytacza dalej autor „Ślepego toru” pomysły radykała Grakhusa Babeufa (żadne dziecko nie powinno nosić nazwiska ojca, a od 5 roku życia powinno je wychowywać państwo, a armią mają rządzić cywilni urzędnicy, po śmierci miano robić sąd nad zmarłym czy zasłużył swym życiem na pochówek i na jaki – s. 56), który nie wziął udziału de facto w rewolucji, czy jego duchowego poprzednika Morelly’ego, który zapewne rewolucji nawet nie dożył, by pokazać rzekome stalinowskie oblicze rewolucji 1789 roku. Oczywiście radykałowie czyli jakobini o podobnych poglądach jak Babeuf i Morelly, faktycznie przewodzili rewolucji przez rok (1793-1794), ale przecież przegrali, i nie wywarli na nią wielkiego wpływu. Kuehnelt-Leddihn sądzi jednak inaczej:

„…Czy zatem Rewolucja Francuska była wcześniejszą formą narodowego socjalizmu? Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. pojawiają się w „Marsyliance”, w której głośno wyraża się pragnienie, aby nieczystą krwią (sang impur) wrogów napoić francuską ziemię. Brak uprzedzeń do tego rzeczywiście osobliwego nawozu może też być dowodem pozostałości liberalno-tolerancyjnych poglądów…” (s.46).

Owszem wątpliwości są i to olbrzymie. Barokowej przesady pieśni nijak nie da się porównać z hitlerowską doktryną „Blut und Boden”. W 1789 krew i ziemia (dokładnie: nos sillons – „nasze pola”) to nie jakieś hasło rasistowskie – lecz zagrzewające do walki obronnej zresztą – przed interwencja kilku wrogich monarchii – cóż Niemcom i Austriakom wszystko się jak widać kojarzy z Hitlerem, i nawet się nie dziwię, szkoda tylko, że prawnik, teolog i dziennikarz z wykształcenia, wyraźnie pozbawiony zmysłu historycznego bierze się za książkę historyczną, w której porównuje rzeczy nieporównywalne. Na tej samej zasadzie złudnej zbieżności, socjalizm i państwo socjalne (społeczne) prawica zwykle bierze za niemal synonimy, choć każdy idiota odróżni ZUS od gułagu.

Dalej mamy serię oderwanych uwag Kuehnelt-Leddihna o rewolucji, wolności i demokracji. Pisze on o rewolucji jako buncie ambitnych mieszczan przeciw frywolnej szlachcie i szerzącemu przesądy KrK (s. 56), choć jednocześnie uważa rewolucjonistów za libertynów. Pisze o G. Morrisie, pośle USA w Paryżu, który powiedział La Fayettowi, że nie popiera „jego demokracji, ponieważ opowiada się za wolnością” (s. 53). Gwoli wyjaśnienia, wolność Morrisa było to po prostu sobiepaństwo w jego majątku i niskie podatki, czyli to co za wolność biorą wszyscy konserwatywni bogaci egoiści wszystkich epok i krajów. W tych warunkach cała ideologia konserwatywna ułożona w system myślowy między 1790 a 1815 rokiem jest taką polityczną ściemą, mającą przykryć rzeczywiste interesy bogatych i uprzywilejowanych, i tak też interpretuje często konserwatyzm lewica. Oczywiście Kuehnelt-Leddihn tak tego nie widzi, mając konserwatystów za bezinteresownych idealistów i chwali owo uporządkowanie doktryny, choć żałuje, że bycie konserwatystą przestało być po 1789 rokiem odruchem, a stało się nauką (wg słów de Maistre’a którego cytuje), bardziej jednak żałuje połączenia demokratyzmu z nacjonalizmem, a więc dwóch ideologii egalitarnych po 1815 roku, choć znaczenie słowa „lud” w obu ideologiach jest odmienne (s. 57). Zapomina dodać, że konserwatywni romantycy (wbrew opinii Kuehnelt-Leddihna romantyzmu nie da się jednak uznać w całości za nurt konserwatywny, wszak nie brakowało romantyków rewolucjonistów i anarchistów) także sięgali po nacjonalizm (np. Moritz Arndt, czy Adam Mueller). Niechlujstwo czy propaganda? Dalej mowa o tajemniczym… personalizmie. Personalizm to nazwa kilku (czasem przenikających się) kierunków współczesnych filozoficznych o nastawieniu na autonomiczną wartość osobowości, przykładających szczególną wagę do pojęcia osoby (łac. persona). Termin ten po raz pierwszy użyty został przez Friedricha Schleiermachera na określenie koncepcji Boga osobowego, która była przeciwstawna panteizmowi. Jest to mętny i absolutnie nieprzydatny poza teologią katolicką i protestancką termin nie oznaczający dla nauki zupełnie niczego, natomiast dla katolików sprowadza się do grania roli (phersu – etruskie słowo oznaczające „maskę aktora” – s. 57) przez człowieka w życiu. Kuehnelt-Leddihn jak wielu innych katolickich autorów, próbuje wstawiać mętne terminy teologii do świeckiej humanistyki. Co ciekawe nie używa to zrozumiałego dla wszystkich słowa „indywidualizm”, mającego kluczowe znaczenie dla liberalizmu. Kuehnelt-Leddihn nie pisze więc jak humanista, lecz jak propagandzista, starający się zespawać liberalizm z chrześcijaństwem. Podobnie za propagandę należy uznać jego zabawy semantyczne mające obrzydzić samo słowo „lewicowy” (niem. linkisch – niedbały, wł. sinistro – mroczny, groźny), a wychwalić prawicowy („prawy”, the Right is always right etc. – s. 62), choć każdy historyk doskonale wie, że równie dobrze moglibyśmy nazywać dziś Marxa prawicowcem, gdyby w 1789 roku jakobini zechcieli usiąść po prawicy, a nie lewicy Ludwika XVI w Sali Zgromadzenia Narodowego…

Według Kuehnelt-Leddihna tylko „człowiek masowy” (bunt mas wg Ortegi y Gasseta miał miejsce w 1848 r.) może być socjalistą i nacjonalistą, konserwatysta natomiast cieszy się z tradycji i różnorodności (s. 64). Faktycznie bywa iż konserwatyści i liberałowie dogadują się na płaszczyźnie indywidualistycznej, często jednak i jedni i drudzy (częściej konserwatyści) przejmują zachowania stadne. Czy rasizm południa USA lat 60. był nacjonalistyczny i socjalistyczny? Nie. Był konserwatywny. Nacjonalizm i tendencje ludów do suwerenności państwowej są potencjalnie niebezpieczne i czasem prowadzą do wojen, dlatego konserwatyści lubili tłumaczyć (np. cesarz Franciszek Józef – Theodore Roosevelt’ovi), że ich rolą jest ochrona narodów przed ich własnymi rządami (s. 65). Jednak okiełznywanie nacjonalizmu to robota dla każdej kosmopolitycznej elity, liberalnej czy konserwatywnej. Liberalizm nie znosi nacjonalizmu, jako postawy zamkniętej, stadnej i plemiennej, ale po co na siłę uznawać liberalizm – doktrynę centrową – za prawicę. Czy indywidualizm konserwatywny, w którym jednostka pełni rolę służebną wobec kultury i nie jest w pełni autonomiczna jest w ogóle indywidualizmem? Wszak konserwatywny romantyzm stanowił, jak uczciwie przyznaje Kuehnelt-Leddihn, inspirację dla socjalistów do krytyki indywidualizmu liberałów i kupieckiego kapitalizmu. Kuehnelt-Leddihn nie widzi jednak sprzeczności między liberalizmem a konserwatyzmem, choć jego dyskusje z Misesem powinny mu uświadomić, że ich ideologie są co najmniej tak sprzeczne jak demokratyzm i liberalizm…

Gdyby nie intelektualiści nie byłoby ruchu robotniczego (s. 68), twierdzi Kuehnelt-Leddihn. Bez ich abstrakcyjnych teorii nie byłoby postulatów ruchu. Być może, choć co począć z plebejuszami w stylu diggerów, czy Neda Ludda. O nich oczywiście Kuehnelt-Leddihn w ogóle nie wspomina, przechodząc od razu do Joahima z Fiore i Tommaso Campanelli, który chcieli zbudować komunistyczne miasto-klasztor (s. 69). Chociaż wg niemieckiego autora Hagena Schultze „Citta del Sole” Campanelli było raczej inspirowane XIII-wiecznym oświeconym i biurokratyczno-mieszczańskim państwem Fryderyka II, króla Sycylii, a nie monastycyzmem, ale cóż… U Campanelli bezpłodne kobiety miały być automatycznie prostytutkami, u Morelly’ego każdy miał mieć 2 mundury (zwykły i odświętny), i w odróżnieniu od Campanelli chciałby on zakazać spekulacji metafizycznych (s. 71). U Saint-Simona już mężowie mieli się żonami wymieniać. Podobne wizje mieli Prosper Enfantin, William Morris (1834-1869), czy Fourier, z którego gastrozofów (s. 74) filozofów gastronomii (jakież to francuskie) Kuehnelt-Leddihn podkpiwa. Do entuzjastów falansterów Fouriera należeli Victor Considerant, Isaac Heckter (Brook Farm w USA), Engels, Hercen i car Aleksander I. Nieco innego typu socjalistą był dystrybutysta Pierre Proudhon, którego tak naprawdę Kuehnelt-Leddihn uważa za konserwatystę, chwalił go w końcu konserwatysta Constantin Frantz (Franz uważał Francę za płodna intelektualnie, a Niemcy za ubogie, Proudhon – odwrotnie) . Proudhon uważał, że demokracja to tyrania większości, a masy nie dadzą rady rządzić się same. Takie poglądy Kuehnelt-Leddihn przypisuje pochodzeniu Proudhona (z „wolnościowej”, czytaj katolickiej, archaicznej i anarchistycznej ex-hiszpańskiej prowincji Franche-Comte – s. 82).

Marxa – uważa Kuehnelt-Leddihn za niespełnionego zadufanego (cytuje Heinego, o tym, że Marx zachowywał się jakby był „bezbożnym bogiem samym w sobie”) w sobie romantycznego artystę podobnego Hitlerowi (s. 84). Marx był przeciwny prawieniu morałów i zostawiał to piewcom „ideologii” (tj. światopoglądu mieszczańskiego), Kuehnelt-Leddihn uważa, że to ze względu na konsekwentny marksowski determinizm, ale równie dobrze mogło chodzić o naukowe i obiektywne pretensje marksizmu. Marx nienawidził Żydów jako w przeważającej większości tradycjonalistów (ponoć przejął antysemityzm od teologa Bruno Bauera s. 88 – to tak a propos chrześcijańskiego antyjudaizmu). Od Feuerbacha przejął z kolej przekonanie, że wzrost dobrobytu przyczynia się do wzrostu moralności (wg. Kuehnelt-Leddihna fałszywego – s. 89, moi zdaniem coś w tym jednak jest), od Comte’a wyjaśnianie spraw społecznych prawami przyrody (w sumie już Holbach i Diderot to robili, więc nihil novi), od konserwatystów-romantyków niemieckich – romantyczną krytykę fabryk i kapitalizmu i wizję robotników jako ludzi „bez ojczyzny” (s. 93, Wilhelm II Hohenzollern za ludzi bez ojczyzny uważał socjalistów – być może czytał „Manifest komunistyczny” – s. 94), od Hegla dialektyczny bieg dziejów, a od Rousseau mit dobrego prostaka i złotego wieku bez własności prywatnej. Kuehnelt-Leddihn przewortnie zapytuje po co robić rewolucję, jeśli bieg dziejów przebiega z automatu. To pytanie oszałamia swoim rozmachem, choć równie dobrze można by jego katolika spytać – po co misjonarze skoro Bóg jest wszędzie? Każdy jak widać wspomaga swoją sprawę – z emocji, lub by rzecz przyspieszyć. Warto tu przypomnieć, że wg liberałów postęp NIE przebiega samoczynnie i możliwe są regresy, dlatego postęp trzeba wspierać – tak uczył np. Kant, wyjątkiem od reguły może być Condorcet, ale widać, że liberałowie nie są tego pewni. Niemal z całą pewnością, Kuehnelt-Leddihn przesadza jednak atakując lewicę i liberałów en gros oskarżając o wyznawanie religii postępu. Jego zdaniem taka religia jest/byłaby bardziej niebezpieczna od chrześcijaństwa, osobiście nie jestem wcale przekonany – postęp przynajmniej można czasem zaobserwować.

Marx miał dość konkretny program polityczno-społeczny, i Kuehnelt-Leddihn w miarę szczegółowo go przedstawia, miał on obejmować; wywłaszczenie ziemian, a z renty gruntowej opłacenie wydatków państwa np. budowy fabryk państwowych, wysokie podatki progresywne, zniesienie dziedziczenia dóbr ziemskich, konfiskatę dóbr emigrantów, centralizację administracyjną, nacjonalizację kredytu w banku państwowym, obowiązek pracy dla wszystkich, powszechne i bezpłatne szkolnictwo, połączenie świata pracy i nauki (s. 95). Z jednej strony cały centralizm administracyjny wywodzi Kuehnelt-Leddihn od Marxa, a z drugiej jednak uważa Marxa za typowego mieszczucha epoki o typowych poglądach. Z kłótni z Bakuninem wzięła się pogarda wobec Rosjan, a z mieszczańskości miała się brać niechęć Marxa do chłopów – jako posiadających własną ziemię i będących poniekąd poza kontrolą administracji (s. 97). Widać, że Kuehnelt-Leddihn interpretuje Marxa wg kategorii marksowskich, jeśli jednak Marx był romantykiem, może to zbytnie uproszczenie… Marx, wg Kuehnelt-Leddihna, nie przewidział skali rozwoju technologii w przyszłości, choć mógł zaobserwować pierwsze zmiany. Krytykuje niechęć Marxa do monopoli, przyznając, że mogą być groźne (ale nie bardziej od oligopoli), ale nie proponując alternatywy wobec ustaw anty-trustowych (s. 99). Marx zdaniem Kuehnelt-Leddihna sprytnie uczynił nie opisując porewolucyjnej przyszłości, co zachowało moc jego wywodów na długo (s. 100), ale też kazało Leninowi uskarżać się na brak klarowności planu. Na chwilę znów autor wraca do antysemityzmu Marxa, i światopoglądu Żydów, którzy jako mniejszość wcale gremialnie nie przepadali zwykle za uogólnionymi teoriami (jak Meksykanie metysi tłamszeni finansowo przez „sępy” zopilotes – kreoli o haczykowatych nosach, tak Niemcy niechętnie patrzyli na Żydów) takimi jak marksizm (trudno uogólniać i ten wniosek). Demokrację uważał Marx za element drogi do socjalizmu (podobnie uważali Ben Hecht i Harold Laski), ale wyobrażał ją sobie inaczej niż np. Lasalle. Lasalle zmarł w wieku 39 lat, co pozbawiło Marxa konkurencji w ramach ruchu robotniczego. Kuehnelt-Leddihn uważa, że socjaldemokracja mogłaby być ruchem konserwatywno-podobnym, wszak wczesna niemiecka socjaldemokracja była anty-libertyńska, i to stanowiło część jej anty-mieszczańskości (Kuehnelt-Leddihn sam sobie przeczy pisząc raz, że XIX-wieczne niemieckie mieszczaństwo było libertyńskie a raz, że purytańskie – s. 110).

Rok 1848 uznaje Kuehnelt-Leddihn za symboliczny, ale i faktyczny koniec świata konserwatywnego, tzn. koniec przywilejów szlacheckich, w czym upatruje nie początku – poprzez zlikwidowanie niesprawiedliwości społecznych i otwarcie drogi awansu, lecz końca wolności, przez początek epoki mas. Czasem trudno było przed taką masowością w myśleniu uciec. Polacy pozbawieni państwa zostali klerykałami, by mieć jakiś punkt oparcia, a także nacjonalistami, bo patriotyzm wymaga państwa i sprecyzowanych interesów państwa (s. 111) – bardzo elegancka analiza. Czytając Kuehnelt-Leddihna nabiera się podejrzenia, że owe ataki na nacjonalizm nie byłyby tak silne, gdyby nie przemożna chęć autora do podejmowania intelektualnej obrony i wychwalania ponad wszelką miarę państwa o nazwie Austro-Wegry, którego duchowym spadkobiercą wyraźnie się czuje, a dla którego to wielonarodowego państwa, nacjonalizm był szczególnie niszczący (s. 113). W XIX wieku lewica (a więc także liberałowie – zgodnie z arbitralnymi podziałami Kuehnelt-Leddihna) niemieccy orientowali się intelektualnie na Berlin, a konserwatyści (nawet część tych z Prus) na Wiedeń. Uproszczenia tego typu wydają mi się jednak podejrzane. Kuehnelt-Leddihn ubolewa nad poróżnieniem się Austriaków z Węgrami, którym ścięto generałów po powstaniu 1848-1849 roku, co stanowiło niepotrzebne barbarzyństwo, a jednocześnie dowód słabości Austrii i tylko zachęciło Węgrów do postrzegania siebie coraz bardziej w kategoriach etnicznych (s. 116). Kuehnelt-Leddihn ubolewa też nad nie przywróceniem Św. Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego w 1815 roku, choć postulował to nuncjusz papieski.

Kuehnelt-Leddihn ma rację, że rozbudzony nacjonalizm jest alternatywą wobec rządów dynastycznych, i że narody często bardziej skaczą sobie do gardeł, jeśli nie maja wspólnego monarchy, jednak ani nacjonalizmu nie da się po prostu uznać za lewicowość, gdyż za mocno tkwi korzeniami w konserwatywnym romantyzmie np. niemieckim, ani obraz Austro-Węgier jaki przedstawia Kuehnelt-Leddihn nie odpowiada rzeczywistości. Narody może nie dążyły w monarchii do posiadania własnych państwa, ale zawsze dążyły do przegłosowania się nawzajem na sposób demokratyczny, czy nie. Nawet w czasach Marii Teresy, narody monarchii Habsburgów zachowywały się różnie np. w obliczu inwazji w latach 40. XVIII wieku – Czesi miękko i spolegliwie wobec najeźdźców, Węgrzy dla odmiany lojalnie wobec Marii Teresy, po tym jak zrobiła show ze łzami w oczach i dzieckiem na rękach. Koncepcja Kuehnelt-Leddihna zgodnych narodów, które cierpliwie żyją obok siebie jest bajką dla konserwatywnych dzieci. Nie bez kozery autor nie opisuje w zasadzie czasów przed 1789 rokiem, być może nie zna ich najlepiej, a miejsce wiedzy zajmują tam jakieś katolickie bajki o dobry królu i pięknej królowej. Ma rację kiedy pisze, że do 1921 roku do podróży do USA wystarczała wizytówka (s. 131), ale proste równanie wolność albo biurokracja jest złudne. Na Zachodzie to państwo i szkoły wyzwoliły kobiety i uczyniły ludzi większymi indywidualistami. Wcześniej panowała inercyjna tyrania obyczaju, którą do dziś widać w wielu nieoświeconych rejonach świata – spójrzmy na Arabię i pozycję kobiet w islamie, tak samo było niegdyś na patriarchalnym Zachodzie. Ok. wprowadzono w 1921 roku wizy, ale w latach 60. Zniesiono rasistowskie ograniczenia wobec czarnych. By móc mądrzyć się o wolności, należy brać po uwagę wszystkie zmiany – inaczej tekst ociera się o propagandę. Egoizm i prowizorkę dawnych feudalnych rządów bierze Kuehnelt-Leddihn za liberalizm. Tak atakowany przez Kuehnelt-Leddihna, Henry Ford miała rację przekonując do nieidealizowania przeszłości.

Dalej mamy różne dziwaczne teorie odnoszące się do tego, że nie ma wielonarodowych republik poza Szwajcarią, mogą być jedynie wielonarodowe monarchie. Szwajcarię uważa Kuehnelt-Leddihn za wyjątek (s. 117). Wniosek ma pozory słuszności; do dziś Belgia, Hiszpania, UK, mają monarchów i kilka narodów, ale te monarchie to jedynie fasada i symbol, poza tym Baskowie, Katalończycy, Szkoci, Flamandowie wcale nie myślą rezygnować z prób samostanowienia. Poza tym jest jeszcze wariant kolonialny – tworzenia nowego narodu z wielu innych (USA, Kanada, Brazylia), którego Kuehnelt-Leddihn w ogóle nie bierze pod uwagę.

Nacjonalizm (wielu Deutschnazionalen nawet w Austrii nazywało imieniem Bismarcka ulice) doprowadził, zdaniem Kuehnelt-Leddihna, m.in. do wojny francusko-pruskiej (1870), i powstania II Cesarstwa Niemieckiego (1871). Jednak cytowanie jednego zdania Engelsa, o wywrotowości Bismarcka, przewyższającej socjaldemokratyczną nie wystarczy by uznać Bismarcka za wywrotowca. W literaturze przedmiotu uważa się go za „białego rewolucjonistę”, który zmienia, po to by odebrać sprawę opozycji, a u władzy nadal pozostali ci sami konserwatyści i cesarz. Niemcy już od dawna myśleli o sobie jako o wspólnocie kulturowej, która dużo traci a rozbiciu na wiele państw, XIX-wieczny nacjonalizm stanowił jedynie ostatni akord tej politycznej w sumie refleksji. Sam Kuehnelt-Leddihn zresztą uważa Bismarcka za praktyka politycznego przede wszystkim, który np. ignorował i krytykował rusofilię konserwy pruskiej i redakcji „Kreuzzeitung” (s. 125), i który zażądał od Francji w sumie niewiele terenów, bo tylko Alzację i Lotaryngię, i bardziej rozgniewał Francuzów proklamacją II Rzeszy w Wersalu niż tym. Umiarkowanie Bismarcka tłumaczy Kuehnelt-Leddihn franko filią Prus (do 1863 roku pruskie MSZ posługiwało się językiem francuskim nawet w kontaktach z własnymi dyplomatami, żywa była pamięć hugenotów osiadłych w Berlinie, i przyjaźni Voltaire’a z Fryderykiem II). Alzatczycy jednak mimo iż mówili po niemiecku, mieli „francuski styl myślenia” (s. 127), i z trudem znosili prusactwo. Upokorzona wersalską hucpą Francja nagle uznała granicę na Renie za naturalną granicę Francji i Niemiec, choć jak pisze Kuehnelt-Leddihn, rzeki jako szlaki komunikacji powinny łączyć a nie dzielić. Przypomina on też, że Fryderyk II Hohenzollern uważał Ren za granicę Francji, ale wynikało to z jego… antyniemieckości i frankofilii. Wszystko się zgadza, ale w biografiach Richelieu można już przeczytać o Renie jako granicy Francji, a więc koncepcja jest starsza niż nowoczesny nacjonalizm. O tym już Kuehnelt-Leddihn nie pisze, bo zakłóciłoby to kreowany przezeń obraz sytuacji.

Nieustannie przeciwstawia Kuehnelt-Leddihn indywidualistyczny czy tez raczej personalistyczny konserwatyzm masowemu nacjonalizmowi, choć sam nieopatrznie przyznaje, że jeden z wybitniejszych konserwatystów XIX wieku Constantin Frantz uważał, że Prusy mają moralny obowiązek „uwolnić Polskę i Rosję, a z Polaków zrobić Niemców” (s. 132). Cóż to jest jeżeli nie nacjonalistyczna uwaga z ust konserwatysty? Kuehnelt-Leddihn jednak nie oskarża go o nacjonalizm, lecz uznaje jego poglądy w tej kwestii za „dziwaczne”.

Dalej pisze Kuehnelt-Leddihn o swojej ukochanej monarchii Austro-Węgierskiej, od 1866 roku dualistycznej, co oznaczało, że Węgrzy w swojej połówce robili co chcieli. Zauważa, że Węgry były w sumie bardziej postępowe od Austrii – legalnie działała tam masoneria, panował większy centralizm administracji (co powodowało bunty przeciw madziarskiej parlamentarnej większości) i dopuszczano nawet wielokrotne rozwody dla katolików, choć wybory bezpośrednie i powszechne Austria miała trzy dekady wcześniej (1907) od Węgier (s. 133). Tłumaczy to tradycją sarmacko-podobną Węgier, choć centralizm przeczy jej sile oddziaływania. Połączenie liberalizmu z nacjonalizmem typowe nie tylko dla Węgier ale dla większości kontynentalnej Europy XIX wieku, liberalny autor John Gray uważał za słabość ówczesnego liberalizmu, ale widać jednak dzięki temu, że konserwatyści tracili na podniesieniu argumentów nacjonalistycznych przez liberałów, co chyba tak naprawdę najbardziej boli Kuehnelt-Leddihna.

Alternatywą dla podziału wzdłuż Litawy, byłaby zdaniem Kuehnelt-Leddihna wiktoria austriacka nad Turkami w 1739, która uczyniła by z Austrii przedmurze chrześcijaństwa (s. 136). Jak widać Kuehnelt-Leddihnowi roją się … krucjaty, a tu ten okropny nacjonalizm przeszkadza… Bismarck miał chyba rację, gdy uznawał Watykańczyków za osobny naród. Podwójna identyfikacja z własnym krajem i z papiestwem, którą przejawia Kuehnelt-Leddihn, może być i bywała w dziejach równie szkodliwa jak nacjonalizm. Rozdział o Austrii zamyka Kuehnelt-Leddihn opowiastką o tym, że poczciwy Franz Joseph nie lubił wprawdzie węgierskich liberałów i nacjonalistów, lecz znał język węgierski (s. 139). Jako monarcha który był od dawna przeznaczony na tron był to niemal jego psi obowiązek (niektórzy inni cesarze też znali np. czeski czy węgierski, oraz używaną w XVIII urzędową węgierską łacinę) i doprawdy nie ma się tu czym zachwycać, chyba, że jest się sentymentalnym monarchistą.

By udowodnić, że Rosja straciła na socjalizmie, Kuehnelt-Leddihn przytacza szereg argumentów mających udowodnić, iż carska Rosja wcale nie była państwem tak zacofanym jak się to często przedstawia na Zachodzie. Podkreśla np. że: pańszczyzna w XVI wieku nie obejmowała nigdy Niemców i Syberiaków, że w 1800 pańszczyźniani chłopi to tylko 55% z nich, że szlachcic mógł być skazany na śmierć za zabicie chłopa (mógł natomiast go batożyć kiedy chciał), że Rosja zniosła pańszczyznę 13 lat po Galicji austriackiej, i 2 lata przez zniesieniem niewolnictwa przez Lincolna, że dowcipni chłopi byli przyjmowani na salonach chętniej niż niejeden nudny szlachcic, że Rosjanie byli pionierami w kształceniu kobiet i chłopów, że prawa socjalne pracowników manufaktur zabezpieczała już Katarzyna II, a nawet caryca Anna, że prawo było łagodne, że Wielka Księżna Elżbieta łagodnie próbowała rozmawiać z zabójcą jej męża Sergiusza Romanowa (1905), że Syberia miała wyższy status ekonomiczny i życie tam było łatwiejsze, a nie trudniejsze niż w Rosji europejskiej, a już na pewno niż w Australii – kolonii karnej znanej w XIX wieku z surowości praw Anglii że socjaliści byli w sumie anachronicznymi eks-szlachcicami (Tołstoj, Lenin, Kropotkin, Bakunin), którzy zachwycali się anachronizmami typu mir ziemski i chcieli się romantycznie bratać z chłopami, i że Rosjanie to raczej anarchiści z natury niż socjaliści, że Nabokow nie mógł uwierzyć opinii o Rosji carskiej jako kraju potwornie zacofanym, jaka panuje na Zachodzie (s. 144-148). Pisze też, że Aleksandr Radiszczew chwalił sobie syberyjskie wygnanie. Nie może jednak i nie próbuje zaprzeczać, że dekabryści, którzy chcieli monarchii konstytucyjnej i pewnych zachodnich wolności zostali pokonani, ani, że szlachci mógł batożyć chłopa do woli („kraj knuta” tak określał Rosję Diderot). Nie jestem specjalistą od Rosji, ale pamiętam jak czytałem dramatyczne apele Hercena o carskiej tyranii, dla walki z którą warto poświęcić życie. I wizja Kuehnelt-Leddihna wydaje mi się jednak zbyt naciągana i to nie tylko dlatego, ze widzi on Rosję jako chrześcijański raj wzajemnego zaufania (czemu przeczyłyby prace choćby Ewiry Watały o oszustwach i naciągactwu popów i mnichów), lecz także jego optymistyczna wizja kar stosowanych w Rosji wydaje mi się podejrzana. W Wikipedii czytamy: „W Rosji zesłania były powszechną karą, ale również środkiem prewencji, co najmniej od początku XVI wieku. Piotr I wyodrębnił karę katorgi, która od tej pory była odrębną karą względem zesłania. Obie kary zakładały przymusowe przesiedlenie, jednak katorga wiązała się z przymusową, ciężką fizycznie pracą bez wynagrodzenia i osadzeniem w specjalnych więzieniach dla katorżników, natomiast kara zesłania nie pozbawiała wolności osobistej, nie nakładała obowiązku pracy i umożliwiała pracę w wielu zawodach umysłowych. W późniejszym okresie różnice warunków odbywania katorgi i zesłania były dość niewielkie w przypadku katorżników skazanych za mniejsze przestępstwa. Po reformie Spierańskiego w 1822 ustalono warunki odbywania kary zesłania, które były później z reguły zaostrzane…”.

W sumie nadal nic nie wiemy, jednak, gdy sięgniemy do książki znawcy Rosji Richarda Pipesa („Rosja carów”, s. 297) optymistyczna wizja Kuehnelt-Leddihna rozpada się. Pipes podkresla, ze brak kodeksów i odpowiedniego systemu prawnego hamował długo utworzenie państwa policyjnego, lecz mimo to od lat dwudziestych XIX wieku konserwatywny cesarz Mikołaj I rozbudowywał aparat represji, który dodatkowo nie odróżniał wyraźnie miedzy czynem a intencją. Pipes wykazuje też „ciągłość mentalności politycznej w Rosji, bez względu na charakter reżymu” (Pipes, Rosja carów, s. 303).Aleksander II, jak pisze dalej Pipes chciał wprowadzić nieco liberalnego zachodniego legalizmu, lecz napotkał na opór. Przepisy o przestępstwach politycznych pozostały wiec straszliwie ogólnikowe i nieprecyzyjne, a ponieważ przewidywały drakońskie kary, sędziowie czasem szli na rękę młodym radykałom, których mieli sądzić (Pipes, s. 305). Anarchia to jednak nie wolność, wbrew twierdzeniom, Kuehnelt-Leddihna. Nasz konserwatysta próbuje pokazać, że socjalizm wziął się w Rosji z powietrza, jednocześnie podkreślając postępowo-anarchistyczne tendencje inteligencji Rosyjskiej już w połowie XIX wieku.

Kuehnelt-Leddihn jednak nie daje sobie powiedzieć i również – jakżeby inaczej – dawne Państwo Kościelne wychwala za rzekomy liberalizm, porównując wielką ilość wyroków śmierci w Wielkiej Brytanii w XVIII wieku (do 8.000 rocznie), z niewielką w Państwie Kościelnym (średnio cztery rocznie), abstrahując od tego, że ustroje tych krajów i charakter życia w nich, a wreszcie rozmiary (W.B. miała około 11 milionów poddanych nie licząc kolonistów amerykańskich w połowie XVIII wieku, natomiast papieże mieli wtedy ok. mi 1 miliona poddanych, a więc jakby „zwiększyć” PK do rozmiarów WB wyroków byłoby już 50), inne były też przestępstwa; Brytyjczycy mieli wprawdzie surowe prawo krytykowane przez inne państwa (kara śmierci za kradzież przedmiotu przekraczającego kilka funtów wartości), ale też wielkie problemy z piractwem i przemytem na wielką skalę. Niczego takiego w PK nie było. Kuehnelt-Leddihn znowu myli anarchię z liberalizmem. Mówi, że korzystał z pracy Maurice Andrieux o życiu codziennym w starożytnym Rzymie, jednak widać, że nie do końca. Znam dobrze tą pracę i wiem, że choć nic nie ograniczało władzy papieskiej, jego armia była karykaturą wojska, a finanse w nieładzie, prawo karne zaś – pośmiewiskiem Europy (M. Andrieux, La vie quotidienne dand la Rome pontificale au XVIIIe siècle, Hachette Paris 1962, s. 24). Miasta papieskie ledwo dyszały z powodu dzikiego a krótkowzrocznego fiskalizmu papieskiego. Rolnicy musiał sprzedawać swe główne produkty; zboże, oliwę i bydło rządowi po z góry ustalonych cenach, a wywóz zboża za granicę ściągał surowe kary, piekarze zyskiwali, ale rolnicy, których było o wiele więcej cierpieli. Ceny zaniżano, ponieważ kardynałowie i kler chcieli żyć jak najtaniej, stąd Rzym był jedną z najtańszych stolic w Europie. Urzędnicy byli zupełnie bezkarni i skorumpowani do cna, a każde nadużycie mogli skwitować wymówką: „Kościół tego wymaga”, jako, ze byli duchownymi, od ich decyzji nie było apelacji (K. Chłędowski, Rokoko we Włoszech, s. 262-263). Anarchia to nie wolność, a PK pod żadnym względem nie nadaje się na przykład dobrych rządów. Mamy tu znów do czynienia z propagandą Kuehnelt-Leddihna. Najgorsze, ze 99% czytelników jest bezbronna wobec takich bajek.

Po rozdziale rosyjskim następuje rozdział poświęcony jest znienawidzonej przez autora III republice, w której rządziła burżuazja, ale kozłem ofiarnym był wg Kuehnelt-Leddihna zawsze „ołtarz i tron” (s. 152). Grymasy hr. Chambord Henryka (Tron francuski był mu proponowany w 1873, po upadku II Cesarstwa. Prezydent Patrice Mac-Mahon, z przekonania legitymista, przygotował już obwołanie Chamborda królem poprzez proklamację Senatu natychmiast po planowanym przyjeździe do Paryża, ale Henryk V, który się uważał za króla „z Bożej łaski”, nie zgodził się na panowanie pod rewolucyjną trójkolorową flagą, żądając powrotu do białego sztandaru z liliami i nie zgadzając się nawet na kompromis – herb z liliami nałożony na tricolore. W wyniku jego oporu utrzymała się Trzecia Republika.) uważa Kuehnelt-Leddihna za kwestię „zasad”, których dzisiejszy świat już nie rozumie. Pomstuje Kuehnelt-Leddihn na socjalistów takich jak Jean Jaurès, który chiał gadać z bogiem jak równy z równym, gdyby bóg się objawił, na CVombesa, który „pozbawił zakony możliwości nauczania młodzieży” (de facto nie pozbawił nadal istniało mrowie prywatnych szkół wyznaniowych), na Julesa Ferry, który chciał wieźć Francję „do ludzkości bez króla i boga”, a nawet na gnostyczną prawicę w stylu Charlesa Maurrasa, który otwarcie przyznawał, że religia to bardziej system utrzymywania ładu społecznego, niż kwestia wiary (s. 154), choć Kuehnelt-Leddihn de facto też tak uważa, bo proponowana prze niego pod koniec książki neo-ewangelizacja do tego by się właśnie sprowadzała. Narzeka Kuehnelt-Leddihn na „głupotę” prawicy, która rozpętała wielką nacjonalistyczną hucpę wokół Dreyfusa (trafnie zresztą zauważa małe prawdopodobieństwo, by „międzynarodowy” Żyd miał szpiegować dla cesarza Niemiec), i narzeka na skłócenie się Francji i Niemiec, mimo iż na konferencjach naukowych Francuzi i Niemcy zwykle trzymają się razem, nie trawiąc anglosaskiego relatywizmu i sensualizmu (s. 156), a więc wykazują pewne pokrewieństwo psychologiczne.

Dosyć ciekawie opisuje Kuehnelt-Leddihn XIX-wieczną Wielką Brytanię, gdzie królowa Wiktoria i awans purytańskich fabrykantów spowodowały nawrót purytanizmu (chwaląc przypływ religijności nie zauważa, że prawa nadal pozostawały b. ostre) i konserwatyzmu społecznego (s. 158), kraj gdzie do 1929 roku katolicy płacili podwójne podatki, kraj stroniący od kontynentu (wg Kuehnelt-Leddihna zwł. Baldwin i Lloyd George) i nie lubiący Europy bo nie pasuje im do ich ballance of power, czy innych brytyjskich zasad divide et impera, kraj ludzi czujących się moralnie lepszymi, zaś intelektualnie słabszymi od kontynentalnych Europejczyków (s. 163), kra któremu nie obcy jest pewien mesjanizm (British-Israel Society), kraj do którego flagi nikt nie ośmielił się strzelać (wiersz Th. Fontane o Chile, konsulu brytyjskim i don’t hit the flag), kraj który nie dopuszczał elit kolonii do własnej stołecznej elity, kraj zamieszkały przez naród o wolniejszym systemie nerwowym, co każe Brytyjczykom rezygnować z jazdy samochodowej po Rzymie (sic!), i gotowy bronić całego świata przed uciskiem i tyranią (s. 165), jest tu więc dużo o brytyjskiej inności i dużo przesady, ale o nacjonalizmie sensu stricte jest niewiele. Nic dziwnego badacz narodów i nacjonalizmu Hagen Schulze uznawał przecież W. B. za kraj jaki uniknął nacjonalizmu, lecz utożsamił się głównie z państwem i jego instytucjami, podobnie jak Francuzi, Holendrzy czy Skandynawowie, typowego nacjonalizmu w tych nacjach jest niewiele. Blut und Boden to w dużym stopniu, jak Niemiec Schulze przyznaje, „specjalność” Niemiecka i środkowoeuropejska, Kuehnelt-Leddihn jednak wrzuca wszystko do jednego wora, i nie przejmuje się, że słowo nacjonalizm w G.B. znaczy w sumie „patriotyzm”, i jego środkowoeuropejskie wywody nie pasują do całości Europy.

Zresztą sam sposób w jaki Kuehnelt-Leddihn pisze o UK świadczy, że kompletnie nie umie on wznieść się ponad austrowęgierskie bajoro, co więcej ma do Anglosasów (także do USA) wyraźną pretensję, że nie interesują się oni partykularyzmami Mitteleuropy. Choć np. zauważa także słabe strony np. Słowian – np. ich kult klęsk zamiast zwycięstw (s. 172). Ciekawe jak odniósłby się Kuehnelt-Leddihn do stwierdzenia Brytyjczyka Christophera Hitchensa (zawarte w książce: „Bóg nie jest wielki”), iż Chorwaci i Serbowie to w sumie jeden naród, który dzieli jedynie odmienna religia, Kuehnelt-Leddihn dostrzega jednak jakieś bliżej nie sprecyzowane różnice rasowe (s. 174).

Dalej natykamy się na kolejną porcję propagandy proaustriackiej przy okazji omawiania Włoch, gdy mowa jest o znakomitych rządach austriackich w Wenecji (s. 176), może i były one sprawne, ale sami wenecjanie tak nie uważali i dlatego poparli Wiosnę Ludów. Jak czytamy na stronie: http://www.ohio.edu/chastain/rz/venrev.htm

Austria systematically exploited Venetia financially, economically, and politically, using it merely as a source of raw materials for the Hapsburg economy. Trieste was favored over Venice as the imperial seaport. By 1845, Austria took 45,000,000 Austrian lire more from the region than she spent. By refusing to grant credit to progressive entrepreneurs, the slow, bungling Austrian bureaucracy impeded the growth of Venetian capitalism. Towards the end of the 1840s, a dynamic amalgam of intellectuals, urban-based manufacturers, bankers, merchants, and provincial agrarians, although using non-violent means, accelerated the clamor for political change and greater economic openings.

Nieco racji przyznaje Kuehnelt-Leddihnowi, autor „Venice and Venetia under the Habsburgs 1815-1835” David Laven, ale i on mówi o wyzysku i cofaniu rewolucyjno-napoleońskich reform przez Austriaków. Czy to są dobre rządy, I czym się to różni od zwykłego kolonialnego wyzysku nie wiem, ale austro-propaganda wobec takich faktów jest naganna i stanowi rażące zaniedbanie przeciw uczciwości intelektualnej. Nie po raz pierwszy Kuehnelt-Leddihn wielkim głosem krzyczący o zakłamywaniu historii, sam ją zakłamuje. W odróżnieniu od swoich przodków – austriackich imperialistów realizujących egoistyczne interesy samego tylko Wiednia, oraz ewentualnie Triestu, chwali on niektóre włoskie inicjatywy liberalne, jak np. kodeks toskański z końca XVIII wieku, o którym pisał jeden z założycieli USA Benjamin Rush, zawiedziony, że USA dały się wyprzedzić WKT we wprowadzaniu humanitarnego prawodawstwa (s. 176).

Dość ciekawie i podejrzanie skrótowo pisze Kuehnelt-Leddihn o rozstaniu się papieża z liberałami i nacjonalistami w czasie Wiosny Ludów, i zwala oczywiście winę na nich, a nie papieża, pisząc, że zabójstwo ministra papieskiego spowodowało odwrót papieża od Wiosny Ludów ( i tak był lepszy niż cieszący się z upadku powstania listopadowego Grzegorz XVI, w końcu wydał zgodę na zbudowanie kolei żelaznej na terenie Państwa Kościelnego oraz na gazowe oświetlenie ulic, oraz złagodził cenzurę i ogłosił amnestie oraz pewne reformy polityczne, które zaprocentowały wzrostem jego popularności), jednak jego rozstanie w Wiosna ludów nastąpiło z jego winy, i jeszcze przed zabiciem ministra. Wystarczy zajrzeć choćby do Wikipedii: „… Został wówczas zmuszony do wyrażenia zgody na powstanie dwuizbowego parlamentu we Włoszech, który kategorycznie odmówił przyłączenia się do wojny z Austrią. Pius, chcąc zachować neutralność, nie zajął żadnego stanowiska, co zostało odebrane jako zdrada. W wyniku tego, rozpoczęły się rozruchy w Państwie Kościelnym i 15 listopada 1848 zamordowano Pellegrino Rossiego, ministra sprawiedliwości. Rewolucjoniści wkrótce oblegli Kwirynał, co zmusiło papieża do ucieczki do Gaety 24 listopada. 9 lutego 1849 proklamowano krótko istniejącą Republikę Rzymską. Dzięki pomocy wojsk francuskich, papież zdołał powrócić do Rzymu 12 kwietnia 1850…”.

Papież był pod presją, ale jego oportunizm i prawdopodobna chęć zostawienia sobie furtki do rozmów z ewentualnie zwycięskimi Austriakami skompromitowały go. Francuzi chronili papieża znów od 1860 roku, lecz opuścili wskutek wojny francusko-pruskiej (1870), wtedy mocno już antyklerykalni Włosi (nowy biskup Rzymu Nathan zbudował gmach Min. Finansów mający przyćmić Watykan i postawił pomnik ku czci Giordano Bruno (s. 179)) przejęli Rzym Od tamtej pory, aż do 1929 roku papieże byli perwersyjnie i dziwacznie nazywani „więźniami Watykanu”, aż do konkordatu jaki zawarł Pius XI z faszystami (niepotrzebnie, bo wraz z własnym państwem powróciły najpaskudniejsze nadużycia duchowo-ziemskiej władzy papieskiej). Ponieważ papieże przestali wówczas udzielać sakramentów i uznali, że wszyscy katoliccy Włosi podlegają ekskomunice (dawali jedynie ostatnie namaszczenia), Włosi wprowadzili śluby cywilne na wzór tych z bismarckowskich Niemiec. Dlatego Włosi walczyli przeciw Austriakom w I wojnie światowej, i nie chciały by Watykan uczestniczył w rozmowach wersalskich.

Kuehnelt-Leddihn próbuje znowu manipulować historią dowodząc w bardzo nieprzekonujący dla kogoś kto choć trochę zna historię sposób, że KrK nie jest organizacją konserwatywną, bo nieustannie się modernizuje, i bynajmniej nie wpiera nieuctwa i analfabetyzmu (nie wspomina, że encyklika Quanta cura z 1864 roku zawierała nie tylko potępienie rozdziału Kościoła od państwa, laickiego nauczania i wolności prasy i sumienia, ale też słynny Syllabus, w którym wskazał 80 błędnych tez, doktryn i idei, m.in. socjalizm, modernizm, racjonalizm (m.in. uważając, iż nauka nie może stać ponad, a nawet być na równi z religią), a np. kler Neapolu o czym pisał m.in. Kazimierz Chłędowski wspierał analfabetyzm jak najbardziej w XVIII –wiecznym Królestwie Neapolitańskim. Choćby nie wiem jak starał się Kuehnelt-Leddihn udowodnić elastyczność KrK i jego wysiłki edukacyjne (np. wspieranie szkolnictwa tam gdzie nie ma szkół państwowych), mamy przed sobą modelowy przykład Piusa IX, fanatycznego papieża-wroga nauki i nowoczesności. Nawet jeśli KrK dokonuje czasem reform to raczej, jak mówił ks. Salina z powieści Lampedusy: „żeby wszystko pozostało po staremu”.

Pisząc o Iberach, porównuje ich Kuehnelt-Leddihn z Włochami, staje tu iberyjska niechęć do kompromisu naprzeciw una piccola combinazione, co powoduje, że skoro Hiszpan nabierze podejrzenia, że religia jest oszustwem, wtedy zacznie od razu zarzynać księży jak świnie (s. 185). Cóż pozostaje tylko westchnąć nad owa anarchistyczną duszą hiszpańską, jak ją opisuje Kuehnelt-Leddihn. Autor nie omieszkuje łgać na temat markiza Pombala, jakoby zamykał jezuitów dożywotnio w ciemnych celach (s. 188), w rzeczywistości Pombal wydalił ich po prostu z kraju. Kuehnelt-Leddihn wdaje się w rozmaite porównywania, stwierdzał, że w Skandynawii luteranie tak nienawidzili katolików, że do 1952 roku katolik nie mógł w Szwecji zasiadać w parlamencie czy uczyć w szkole, choć tym razem uczciwie wspomina też Hiszpanię, gdzie kościoły protestanckie nie mogły mieć dzwonnic (s. 203). Można jednak zauważyć u Kuehnelt-Leddihna pewne ciągoty kontrreformacyjne, które objawiają się np. w nieustannym krytykowaniu Lutra za antyhumanizm, który zaowocował zerwaniem humanistów takich jak Reuchlin z luteranizmem. Ponieważ oświecenie zdaniem Kuehnelt-Leddihna skolonizowało luteranizm i kalwinizm europejski (w USA tylko częściowo) powstało złudzenie, że protestantyzm jest republikański i postępowy, a katolicyzm konserwatywny i monarchiczny (s. 196). Przy okazji Kuehnelt-Leddihn deklaruje sympatię do wczesnego liberalizmu Tocqueville’a, Actona i Montalemberta, a nie przepada za sectrarian liberalizm „kontynentalnych relatywistów” z Grande Orient (s. 200). Nie wiem czy Kuehnelt-Leddihn czytał uważnie Actona, ale powinien sobie przypomnieć, jak zdruzgotany był ten angielski katolicki liberał, gdy Pius IX ogłosił dogmat o nieomylności papieża (1870). Pomija też Kuehnelt-Leddihn oczywistą prawdę, że właściwymi twórcami liberalizmu byli właśnie „relatywiści” czyli racjonaliści i empiryści tacy jak Locke, Toland, Voltaire, Kant i Paine i to kilka pokoleń przed Tocqueville’m, Actonem i Montalembertem.

Katolicką Patrię Centrum uznaje Kuehnelt-Leddihn za spontaniczna reakcję katolików niemieckich na Kulturkampf, nie zaś za element polityki Watykanu (bo np. przyciągała tez nie katolików jak np. Gerlacha). Jako dowód podaje przykład projektu budżetu dla wojska, dla którego poparcia Bismarck starał się urobić Leona XIII. Papież właściwie się zgadzał (Bismarck obiecał za to odwołanie paru obostrzeń prawnych Kulturkampf), ale centrowcy niemieccy skrytykowali go za mieszanie się w ich sprawy (s. 201). Miało to istotnie miejsce w 1886 roku, ale to właśnie dopiero wtedy Ludwig Windthorst potwierdził niezależność partii od Rzymu (Bismarck publikował bowiem swą korespondencję z papieżem pod hasłem: „papież przeciwko Centrum”. Gdy Bismarck zmienił swe zapatrywania porzuciwszy Narodową Partię Liberalną (Nationalliberale Partei) i wolny handel na rzecz Konserwatystów i protekcjonizmu, wtedy porzucił też w dużym stopniu nieudane inicjatywy Kulturkampfu. Odtąd Centrum czasem popierało go, w końcu katolicy to często konserwatyści nie tylko w mitach, ale i w rzeczywistości. Co prawda jezuitów ustawowo trzymano na dystans aż do 1917, o czym skwapliwie informuje nas nasz tropiciel katolickich krzywd Kuehnelt-Leddihn.

Dalej niestety Kuehnelt-Leddihn znowu kłamie o KrK. Twierdzi np., że Kościół nigdy nie był potężny, nawet w średniowieczu, bo np. inkwizycje były organizacjami państwowymi (s. 206), co jest prawda tylko w odniesieniu do hiszpańskiej i portugalskiej, a i to nie do końca, ponieważ narodowy katolicyzm służący królowi to też działalność katolicka, skoro nie chcieliby być inkwizytorami państwowymi, trzeba się było sprzeciwić, ale wtedy żegnajcie synekury… Kuehnelt-Leddihn wątpi czy jakąś epokę można faktycznie nazwać chrześcijańską, jak widać szarogęszenie się KrK we wszystkich dziedzinach życia w takim XII, XV czy XVII wieku i sprowadzenie wszystkich spraw społecznych do abstrakcji i wiary nie wystarczają mu. Modernizm (np. tzw. amerykanizm potępiony w 1899 roku, domagający się wolności indywidualnej w KrK, by u wiernych rozwijać osobistą niezależności) końca XIX wieku uważa Kuehnelt-Leddihn za świadomą próbę laicyzacji KrK, bardzo „niebezpieczną dla wiary” czytamy na stronie 207 (swoja drogą jak coś może być niebezpieczne dla czegoś tak subiektywnego jak wiara?). Jednak gromi też pryncypialny anty-modernizm, który wprowadził szpiclów na Watykan i sprowadzał potępienie na autorów takich jak Enrica Handel-Mazetti, za to że umieściła w swej powieści: Jesse unud Maria postacie m.in. dobrych ewangelików i złych katolików (s. 207). Pius X potępił modernizm katolicki, immanentyzm i agnostycyzm, a w 1910 nakazał składanie przysięgi antymodernistycznej. Jeszcze Leon XIII zakażał stosowania nazwy: „chrześcijańska demokracja”. Zabawne, że w 1950 potępiono historycyzm, chociaż w sumie samo chrześcijaństwo jest odmianą historycyzmu. Kuehnelt-Leddihn chwali wszystkie te tyrańskie zapędy powstrzymania myśli ludzkiej, próbuje też ośmieszyć krytykowany przez „oświeconych filistrów” zwyczaj „błogosławienia broni”, tłumacząc, że oficerowie po prostu wyciągają szable na znak szacunku wobec monstrancji (s. 208), ale każdy wie, że biskupi kochają kropić karabiny i armaty. Zdania typu” „…z chwilą rozpoczęcia II wojny światowej, chrześcijanie (którzy jako dzieci światła nie są tak mądrzy jak dzieci ciemności) nie byli przygotowani… nie mieli dokładniejszych wiadomości o losach Żydów” (s. 212) – te zdania, a zwłaszcza odjazd z „dziećmi światła” pokazują nam, że Kuehnelt-Leddihn nie jest człowiekiem zdolnym do jakiegokolwiek obiektywizmu w ocenie KrK. Bardziej niż dziwaczna polityka Piusa XII wobec faszyzmu i nazizmu irytuje go jego ekumenizm, podobnie jak „lewicowe” inicjatywy kardynała Casarolego wobec Bloku Wschodniego, a także protestantyzm zarówno ten liberalny spajający się katolickim modernizmem, jak i ten purytański skierowany przeciw KrK jako zbyt świeckiemu zachowany w USA.

Ciekawszy jest rozdział o Żydach, którzy pierwotnie nie dawali się zamykać w gettach europejskich ponieważ byli uzbrojeni (s. 224). Nie umiem zweryfikować owej informacji, ale muszę potwierdzić informację, że rzymskie getto było najbezpieczniejsze jeśli chodzi o prześladowania i pogromy. W Rzymie XVII i XVIII wieku jak informuje Andrieux było ich ok. 5.000. Byli bezpieczni, ale upośledzeni, próbowano im, dość nieskutecznie, narzucić skromny, a nawet biedny tryb życia. Tylko na żydowskich zaręczynach, ślubach i podczas rytuału obrzezania, przy czym wszyscy muzycy musieli być Żydami i mogli zarobić co najwyżej 3 paoli na głowę podczas jednego wieczora. Kobiety mogły nosić co najwyżej 5 rzędów pereł, a mężczyźni chodzić w ciemnych strojach. Żony żydowskich bankierów chciały jednak być rozrzutne jak Włoszki, musiały jednak się z tym kryć. Wszyscy musieli nosić żółtą chustę sciamano. Nie mogli też mieć koni, powozów, ani nawet pracować jako woźnice. O czym Kuehnelt-Leddihn pewnie nawet nie pomyślał, a co dopiero nie napisał, uzasadnieniem tej przymusowej skromności było to, żeby nie wydało się, iż „prawowierny” chrześcijanin nie jest biedniejszy od Żyda! Kuehnelt-Leddihn uznaje zasługi oświecenia w ruszeniu sprawy emancypacji Żydów, lecz zauważa pewne tarcia między judaizmem a oświeceniem (s. 226) (faktycznie np. deista Voltaire Żydów nie lubił, a ekumenista protestancko-deistyczny Lessing owszem). Dalej Kuehnelt-Leddihn narzeka, że za wszystko co złe krytykuje się Żydów, bo są inni, i stara się wykazać, że było wśród nich wielu konserwatystów. Kuehnelt-Leddihn niczym amerykański baptysta uważa założenie chrześcijaństwa jako sukces Żydów, i jest w stanie uwierzyć, że są oni narodem wybranym (s. 228 – przecież takie fanaberie to nacjonalizm właśnie!). Dla Kuehnelt-Leddihna sprawa jest prosta wielu mających urazy do chrzescijan Żydów wybrała Darwina a więc… holocaust (sic! s. 231). Chyba zapomina o hiszpańskiej doktrynie lim pieza de sangrie – czystości krwi, która kazała Żydów wyrzucić z Hiszpanii w XV wieku. Przy okazji cytuje Kuehnelt-Leddihn Davida Hume’a, który uważał, że zasady moralne nie wypływają z myślenia (zgadza się ale z objawienia też nie, wg. Hume’a moralność jest wynikiem doświadczenia czyli procesu historycznego, ale o tym już łgarz Kuehnelt-Leddihn nie napisze). Kuehnelt-Leddihn stara się połączyć ataki na Żydów i ataki na chrześcijan, w jedną całość jako prześladowania ludzi księgi, co jest absurdem ponieważ SS-mani byli niemieckimi katolikami (rzadziej protestantami, bo rekrutowano ich gł. z południa i z Austrii).

Rozważania Kuehnelt-Leddihna o liberalizmie pokazują wyraźnie, że nie ma o nim najmniejszego pojęcia; np. uznaje, że to Adam Smith wprowadził do Brytanii liberalizm pod koniec XVIII wieku (s. 234), podczas gdy wówczas już od niemal stulecia idee liberalne Tolanda, Locke’a, Hume’a, Adddisona, Steela od dawna władały elitą tego kraju. Najlepszy dowód, że dla Kuehnelt-Leddihna liberalizm to wolnorynkowy konserwatyzm, nie wie też, że liberalizm ekonomiczny Smitha stworzyli de facto Nicolas Barbon i David Hume. Kuehnelt-Leddihn obraża też liberałów twierdząc, że są to zwykle zdecydowani silni ludzie (esprits forts), którzy jednak nie potrafią uwierzyć w żadne wartości absolutne, no ale wolność jest właśnie zasadą absolutną Herr Kuehnelt-Leddihn! „Wczesnym” liberałowm to jest tym… XIX-wiecznym, kiedy liberalizm miał już wiekową tradycję avant la lettre, zarzuca Kuehnelt-Leddihn dogmatyzm i brak tolerancji wobec socjalistów i chrześcijan jako „wrogów wolności” (s. 235), no niestety prawica i lewica faktycznie wolności nie cenią Herr Kuehnelt-Leddihn. Mimo to ceni Kuehnelt-Leddihn u tych wczesnych („klasycznych”) liberałów ich niechęć do demokracji. Znane i opisane przez Ericha Fromma niewyrobienie partyjne mas każące im wybierać socjalistów, lub ewentualnie katolików zamiast konserwatystów czy liberałów, uważa Kuehnelt-Leddihn za stałą i niezmienną wadę demokracji z rozszerzonym prawem wyborczym. Kuehnelt-Leddihn uważa, że do dziś konserwatyści a także klerykałowie zbyt często „nie wiedzą nic o gospodarce” (s. 239), tj. popierają protekcjonizm bo tak należałoby chyba odczytywać język Kuehnelt-Leddihna. Zdaniem autor prawdziwy klerykalizm powstaje tylko wówczas, gdy gdzieś brakuje szlachty i kler pełni funkcję także stanu II (s. 240), przy tak zawężonej definicji nic dziwnego, że nie rozumie on postulatów nie tylko antyklerykałów, ale i zwykłych społecznych liberałów. Kuehnelt-Leddihn za prawdziwych konserwatystów uznaje jedynie konserwatystów protestanckich, ponieważ reformacja chciała zahamować modernizację KrK, stad jego zdaniem rolę partii z konserwatyzmem w nazwie w świecie katolickim pełnia partie chadeckie (s. 240), które zwykle mają znacznie bardziej zróżnicowany szerszy elektora. To ciekawa interpretacja. Równie ciekawe są rozważania Kuehnelt-Leddihna o tym, dlaczego w krajach anglosaskich nie powstały silne ruchy socjalistyczne (zresztą zapomina on o Australii), cytuje progresywnego liberała Harolda Laksiego, iż zapobiegły temu: dwupartyjność i wspólny język (public philosophy) obu Patrii (s. 241), i ustrój nie ma tu znaczenia (UK, USA). Sam Kuehnelt-Leddihn dolicza do tych przyczyn jeszcze oświeceniowy relatywizm, a brak absolutu wyklucza rewolucję (s. 242), w sumie niechcący udowadniając wartość oświeceniowego relatywizmu. Liberałowie, zdaniem Kuehnelt-Leddihna, mogą liczyć jedynie na poparcie mas, jeśli za Benthamem obiecują „jak najwięcej szczęścia dla jak największej liczby ludzi”, inaczej ich hasła wolności np. słowa nie zainteresują ludzi spoza elit. Tu jednak się myli, jest wiele wolności np. religijnych czy społecznych, które interesują jak najbardziej masy (np. obecna walka o legalizację nieszkodliwej marihuany w USA). Po raz kolejny widać, że Kuehnelt-Leddihn to zwykły absolutysta chrześcijański, który nie wie co to liberalizm. Szkoda tylko, że sam uważa się za liberała i pisze 700-stronicową książkę by to udowodnić… Kuehnelt-Leddihn cytuje Eduarda von Hartmanna, który zauważał znudzenie świata parlamentaryzmem przy końcu XIX wieku, zuważa też, że Wilson i jego ulubieniec Kiereński (którzy nota bene są znakomitymi przykładami masowych polityków liberalnych, ale Kuehnelt-Leddihn tego nie widzi), byli naiwniakami dającymi się wieźć na pasku przez socjalizm, lub miękkimi politykami niedostatecznie przeciwstawiającymi się radykałom (s. 243). Są to jednak słowa rzucone na wiatr i nie rozwijane dalej.

O przyczynach I wojny światowej, pisze Kuehnelt-Leddihn, podobnie jak Frederic Mitterrand (zob. książkę Francuza: „Podcięte skrzydła. Upadek dynastii Habsburgów, Hohenzollernów i Romanowów”), że głównym jej powodem była nuda (s. 249). Do tego w Niemczech na przykład rozpętano kampanie propagandowe przeciw bezbożnej Francji, czy kupczykowskiej Anglii. O Sarajewie i 1914 roku, pisze Kuehnelt-Leddihn – tu bez niespodzianek – z pozycji Austrii, która chciała dostępu do śledztwa spr. G. Principa, lecz Serbowie uznali go już powszechnie za bohatera i odmówili temu faktycznie dość ograniczonemu żądaniu. Dlatego Rosja i Anglia zachęcały Serbów do przyjęcia ultimatum. Wojna wybuchła więc głównie z powodu podejrzeń Wilhelma II, że Mikołaj II jego kuzyn, chce go napaść i kłamie zaprzeczając rzekomej mobilizacji na granicy (s. 253). Jaures socjalistyczny przywódca we Francji, chciał zachować pokój, ale nacjonaliści go zamordowali – najlepszy dowód, że te dwie ideologie się jednak nie lubią, wbrew temu co twierdzi Kuehnelt-Leddihn, potem poszło o Belgię i belgijski ruch oporu, wtedy taka partyzantka była zakazana, oraz o brytyjskie bajki o obcinanych przez Niemców rączkach belgijskich niemowląt (s. s. 254). Liberalni demokraci w osobie Wilsona wygrali tą wojnę, a socjaliści byli przeciw (s. 256).

O USA pisze Kuehnelt-Leddihn jako o kraju arystokratycznym rządzonym przez anty-demokratyczą elitę (znajacą w deklaracji niepodległości nie równość demokratyczną lecz równość Amerykanów i Brytyjczyków! – s. 259 – ciekawa interpretacja), przynajmniej do czasów Andrew Jacksona. Kuehnelt-Leddihn stara się obalić tezę, że że nowożytna demokracja zrodziła się za Atlantykiem, podczas amerykańskiej wojny o niepodległość i stamtąd została przeniesiona do Francji, i twierdzi, że to raczej z z Francji importowano do USA ten „jakobiński wynalazek”.. Powiadano o amerykańskich Ojcach Założycielach, że nienawidzili demokracji bardziej niż grzechu pierworodnego (antydemokratyczne opinie Washingtona, Johna Adamsa, Madison, Hamiltona, Waszyngtona, Fishera Amesa i G. Morris). W 1815 r. Guverneur Morris, w swoim czasie poseł w Paryżu, świętował: „Europa znów jest wolna. Burbonowie wrócili na tron”: „…Dla przeciętnego Amerykanina słowa te są równie niezrozumiałe jak założenie, że wolny naród może być rządzony przez jakiegoś władcę, lub okrzyk Hamiltona skierowany do Waszyngtona: Naród, Sir, naród jest wielką bestią” (s.260)… wczesny, heroiczny i zarazem bardzo elitarny etap amerykańskiej historii zakończył się wraz z wyborem Andrew Jacksona. Ten przystojny, niemal niepiśmienny (choć uzdolniony) mężczyzna sprowadził do Stanów Zjednoczonych obcą francuską ideologię: demokrację. Natychmiast zdemokratyzował administrację, ponieważ w każdej fachowej wiedzy dopatrywał się elitaryzmu i wprowadził spoils-system, który z niewielkimi zmianami funkcjonuje do dzisiaj… Dotyczy to, rzecz jasna, stanu po roku 1828, ponieważ to właśnie wtedy rozpoczęła się w historii USA epoka demokracji. Alexis de Tocqueville, który w latach 1830-1831 odwiedził Stany Zjednoczone, napisał po tej wizycie swoją słynną pracę „O demokracji w Ameryce”, której podstawowym wątkiem była nie Ameryka, lecz właśnie demokracja”. (s.260-261). Niestety dalej powtarza zasłyszane jakby od amerykańskiej prawicy kłamstwa, że czarny robotnikom bywało gorzej na północy niż niewolnikom na południu (s. 262). Amerykanów jednak uważa Kuehnelt-Leddihn za protestanckich rasistów, którzy wojowali z Meksykiem z pobudek rasistowskich i ideologicznych. To wybiórcze dostrzeganie rasizmu jest zastanawiające.

Największą niechęcią darzy Kuehnelt-Leddihn prezydenta Wilsona, znajdującego się pod wpływem George’a Herrona – religijnego „socjalisty” (s. 265), który przekonał Wilsona, że pokój powinien być bezkompromisowy, bo kompromisowy „złamałby bogu serce” (s. 266). Kuehnelt-Leddihn jest wściekły na Wilsona, że ideologizował on I wojnę światową jako starcie postępu z anty-demokratycznym zacofaniem (world safe for democracy). Według Kuehnelt-Leddihna to zacofana Austria, była prawdziwie liberalna, bo inaczej niż Francuzi, Włosi i Brytyjczycy, nie internowano tam w 1914 roku cudzoziemców (s. 272). Kuehnelt-Leddihn stara się udowodnić, iż większe zacietrzewienie miało miejsce w obozie demokratycznym wojny (owczarek alzacki, zabijanie jamników, palenie niemieckich fortepianów, Windsor w Anglii, liberty cabbage w USA, propaganda odnośnie Belgii, która przyczyniła się potem do niedawania wiary informacjom o holokauście !, francuscy księża przeklinający Watykan za pacyfizm, plotki, że niemieckie trupy śmierdzą bardziej od francuskich). Zapewne znalazłoby się trochę odwrotnych przykładów. Najbardziej jednak wyrzeka Kuehnelt-Leddihn na Wilsona, który mylił Słowaków ze Słoweńcami, i był przeciw wejściu Austrii do Niemiec, bo wtedy katolicy mieliby tam większość (s. 275). Podobne braki widzi u Brianda i Lloyda George’a. Najlepiej wykształcony był w sumie jego zdaniem, ten przebrzydły anty-katolik Vittorio Orlando (s. 276). Wilson i Lansing pouczali papieża, że „w wojnie chodzi o kwestię moralną, która nie może zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”, ta wypowiedzi i nagany Roosevelta pod adresem Piusa XII oczywiście bardzo gniewają ultrakatolika Kuehnelt-Leddihna. Herron przekonał Wilsona by stolicą LN była Genewa miasto kalwina (s. 277). Georges Brenanos uważał, że dwa najmądrzejsze narody świata Francja i Niemcy zabijają się z pożytkiem dla amerykańskich dzikusów. Wojnę krytykował też Anatole France, krytykują aliantów za jej przeciąganie i brak elastyczności w sprawie pokoju uznając, że demokracja jest bezlitosna. W rozdziale następnym czytamy: „We Włoszech żył pewien człowiek i istniała pewna niewielka grupa, stworzona w łonie Partii Socjalistycznej, których uczucia były nie tylko socjalistyczne, ale i nacjonalistyczne, reprezentowały zatem dwie kolektywistyczne tendencje lewicowe. Mężczyzna, o którym mówimy, w czasie wieloletniego pobytu w Trydencie musiał nie tylko nawiązać kontakty z czeskimi nacjonalistami, lecz również wzbudzić w sobie pełną szacunku nienawiść do naddunajskiej monarchii… Czytelnik domyślił się już zapewne, że chodzi o Benito Mussoliniego. To on doprowadził do rozbicia jedności włoskich socjalistów i stanął na czele interwencjonistycznego skrzydła partii (po wybuchu pierwszej wojny światowej). Francuzi dofinansowali „profesora Mussoliniego” sporym zastrzykiem pieniędzy na kampanie prasowe, które wsparły wejście Włoch do wielkiego przymierza.” (s.280-281).

Proroctwo France’a o niemieckiej dumie i rewanżyzmie wynikającej z surowego pokoju, i poczuciem moralnej wyższości w obliczu porażki działało też w odniesieniu do Włoch, które obiektywnie zyskały jednak na pokoju. Co innego Austriacy, którzy zawsze mieli pesymizm we krwi (s. 283). Poza tym w tych czasach Niemcy były już w USA mniej lubiane niż Wiedeń. Kuehnelt-Leddihn uważa, że zachowanie monarchii powstrzymałoby faszyzm i nazizm. W Wersalu pocięto Europę dość arbitralnie tworząc np. Czechosłowację, która od początku była dziwnym tworem, czy odrywając połowę Wegier i przyłączając ją do Rumunii, jak pisze Kuehnelt-Leddihn, wynikało to jego zdaniem z niewiedzy i niechęci w stosunku do Europy Wschodniej. Co ciekawe granice Polski uważa Kuehnelt-Leddihn za nieco lepiej wytyczone (s. 289).

W 1918 roku Lloyd George obiecywał rodakom powiesić Wilhelma II i wycisnąć Niemców jak cytryny, podobnie Clemenceau, podczas gdy Wilson pogubił się (s. 290). Wielu Alzatczyków wolała pojechać do Niemiec, niż należeć do Francji, mimo iż władze niemieckie często traktową łych ich nie fair. W sprawie Śląska decydowała komisja pod przewodnictwem Chińczyka Wellingtona Koo (Vi Kyuin, ur. 1887, zm. 1985. w latach 1915-1920 chiński ambasador w Waszyngtonie. Reprezentował Chiny na paryskiej konferencji pokojowej w 1919. Jako jedyny jej uczestnik nie podpisał traktatu wersalskiego, na skutek czego Chiny nie przyjęły go). Zapewne by było jak najbardziej bezstronnie. Jednak zdaniem Kuehnelt-Leddihna „reakcyjna” Polska nie miała najlepszej prasy u zachodnich dyplomatów (lepsze miały „masońskie” Czechy Masaryka – s. 294). Niepotrzebnie zdaniem Kuehnelt-Leddihna zmuszano Niemców do podpisania paragrafu 231, który uznawał Niemcy za jedyny kraj odpowiedzialny za wybuch wojny (s. 295). Racja, ale czy przecież Wilhelm II swoim panikarstwem nie był głównym odpowiedzialnym? Parę stron wcześniej, przecież sam Kuehnelt-Leddihn tak pisał. Jednak mimo wszystko można by potraktować Niemców nieco wspaniałomyślniej, wypada zgodzić się tu z cytowanym przez Kuehnelt-Leddihna, J. M. Keynesem. Przy okazji Kuehnelt-Leddihn zamieszcza jeszcze fatalistyczny akcent ultrakatolicki:

„…Portugalski delegat Batalha Reis… protestował przeciwko temu, że – w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych paktów – nie wymieniono na pierwszym miejscu Trójcy Świętej … (ponoć sprzeciwiali się temu pogańscy Japończycy). Pewne jest jednak, że znany ze swej pobożności lord Hugh Cecil wyjaśnił Iberyjczykowi z uśmiechem, że tym razem trzeba wziąć ryzyko na siebie; traktat się utrzyma! Jak to się skończyło, wiemy wszyscy” (s. 297). I dziwi się Kuehnelt-Leddihn, że katolików nie traktuje się poważnie… Dalej pisze o tym, że Niemcy w nowej Republice Weimarskiej przyzwyczaili się do idei prawa narodów do samostanowienia, i zaczęli myśleć o zebraniu ziem niemieckich razem (s. 299). Zdaniem Kuehnelt-Leddihna. Dziwi się Kuehnelt-Leddihn, że niemieccy rewanżyści nie preferowali mieć Polski (ma sympatię do wielonarodowej RP) jako bufora przed Rosją, lecz chcieli coś z niej uszczknąć. Tymczasem w Republice Weimarskiej rozgorzał antysemityzm jak pisze na str. 309 Kuehnelt-Leddihn (jakby go nie było wcześniej). Świadczy o tym, zdaniem Kuehnelt-Leddihna, zamordowanie monarchistycznego przemysłowca Walthera Rathenaua, czy posła Centrum Mathiasa Erzbergera. Weimarska republika szybko stała się państwem, w którym parlamentarzyści z góry odrzucają wszystkie wnioski kolegów ze względu na duże rozbieżności ideowe (s. 310). Centryści i socjaldemokraci niejednokrotnie nawet nie słuchali o czym mówią nacjonaliści i wracali tylko na samo głosowanie. Nie powstał dwupartyjny bufor laskiego ani dialog. Austriacy pogodzili się zdaniem Kuehnelt-Leddihna z porażką wojenną, ale Węgrzy – nie (s. 319).

Przechodząc do nazizmu i faszyzmu, Kuehnelt-Leddihn znowu uprawia propagandę; katolików rzekomo więcej wśród ofiar, mniej wśród zwolenników NSDAP (s. 344). Jeśli nawet to co z tego? W 1933 roku katolicka Partia Centrum poparło Hitlera, tak samo jak konserwatyści. O większej liczbie katolickich niż ewangelickich SS-manów już wspomniałem. Nieco ciekawiej pisze Kuehnelt-Leddihn o tym jak cały ten radykalizm wyglądał z USA i Brytanii:

„Bez trudu można sobie wyobrazić, że pojawienie się włoskiego faszyzmu sprawiło, iż marksistowscy uczeni w piśmie opętani wizją postępu i przyszłości mieli mieszane uczucia. Narodowy socjalizm też nie pasował do ich światopoglądu i rozumienia człowieka. W gruncie rzeczy nawet demokraci, poprzednicy marksistów, byli niemile poruszeni, gdyż nie można było zaprzeczyć, że wielu, bardzo wielu ludzi zapaliło się do „nowego”. Gdy Renzo de Felice wyjaśnił w swej obszernej biografii Mussoliniego, że w latach 1935-1936 większość Włochów była oddana Duce, lewica głośno wyraziła swoje oburzenie, ponieważ święcie wierzyła w dogmat nieomylności drogiego ludu, „vox populi”, kojarzonego wyłącznie z większością … Nie można też wątpić, że narodowi socjaliści, którzy w 1932 r. uzyskali względną większość głosów, po przejęciu władzy – lata 1935-1940 – opierali się na większości bezwzględnej. Dla poczciwych demokratów w Anglii, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie Rousseau dawno już wyparł Kalwina, była to rzecz nie do pojęcia. Narodowi socjaliści? To efekt „spisku” garstki złych facetów. Logiczne jest zatem, że proces norymberski był postępowaniem sądowym toczonym przeciwko nazi conspirators. Ze względu na Rosjan nie można było użyć sformułowania national socialists, ponieważ zgodnie z moskiewskimi regulacjami językowymi narodowi socjaliści to wyłącznie „faszyści” albo „hitlerowcy”, sformułowanie przy którym lewica do dziś obstaje z fanatyczną wręcz zawziętością (s.344-345).

Dyskusja na temat tego na ile NSDAP jest bardziej lewicą czy bardziej prawicą jest bardzo stara i dość podstawowa. Tak naprawdę obie strony maja trochę racji. Kuehnelt-Leddihn pokazuje pogląd socjalistów, którzy brali NSDAP za ostatni Zrew ginącego wielkiego kapitału i oczywiście obśmiewa ją (s. 345). Według Ludwiga von Misesa, fabrykanci zasilili NSDAP pieniężnie głównie ze strachu i za pięć dwunasta; Hebry Ford robił to od początku, ale np. koncern Boscha zwalczał nazizm (wielu z bezpiecznej emigracji). Innych argumentów na rzecz uznania NSDAP za jakoś powiązaną z konserwatyzmem Kuehnelt-Leddihn nie przytacza co nie dziwi, byłoby tego sporo: irracjonalizm, romantyzm, volkizm, mesjanizm – czy to wszystko nie zbliża jednak NSDAP do prawicy? Czy kartele nie różnią się jednak od kołchozów? Czy drobnomieszczanie i weterani, tak często obecni wśród szeregów SA to nie prawica? No zawsze można uznać, że co masowe to nie prawica, co nie egalitarne to nie prawica, ale czy to jest uczciwe postawienie sprawy? Czy masy nie mogą wyznawać prawicowego światopoglądu? Czy rasa panów jest faktycznie egalitarna? Kuehnelt-Leddihn nawet nie zaczął Mierzyc się z tym tematem.

Oczywiście austrofaszyzm zdaniem Kuehnelt-Leddihna jest całkowicie OK., patriotyczną bezbronną ofiarą NSDAP i Anschlussu (s. 357). Podobnie Franco to łagodny baranek „wplątany w spisek w większości republikańskich oficerów” (s. 375). Umniejsza też tragedię miasta Guernica rzekomo rozdmuchaną przez lewicę po wojnie. Chociaż w hiszpańskiej wojnie domowej zginęło mniej więcej tyle samo cywilów po obu stronach, Kuehnelt-Leddihn oczywiście wybiela frankistów. Jest to ta część jego książki która jest zupełnie nie do strawienia. Ciekawiej natomiast opisuje on różnice ideologiczne między frankistami a hitlerowcami, np. na przykładzie Rosenberga, który myślał ponoć, że hiszpańska wojna domowa jest wynikiem reakcyjnych rządów dawnej inkwizycji i jej antysemityzmu i uważał Hiszpanię za kraj zacofany. Zdaniem Kuehnelt-Leddihna to „jednoznacznie lewicowy pogląd” (s. 379), jednak wcale nie jest to jednoznaczne; zacofanie np. technologiczne Hiszpanii wobec Niemiec było oczywiste, zaś uwaga odnośnie inkwizycji mogła wynikać po prostu z niewiedzy. Podobno Hitler żałował w czasie II wojny światowej, że poparł frankistów czyli reakcjonistów – wspominał o tym Albert Speer w Spandauer Tagebucher (s. 379). Zwycięstwo GOP w USA w 1952 roku, dało, jak pisze Kuehnelt-Leddihn oddech frankistom (s. 380). Kuehnelt-Leddihn gani etatyzm i interwencjonizm frankistowskiej Hiszpanii, choć poza tym ma do niej sympatię. Chwali Opus Dei za próby uczynienia pracy cnotą, wbrew hiszpańskiej tradycji społecznej (s. 381). W 1958 roku Franco, jak pisze, Kuehnelt-Leddihn, odmówił sugestiom OD by dewaluować pesetę i wprowadzić wolny handel na wzór RFN, jednak w końcu się zgodził wobec zastoju ekonomicznego. Wg. Kuehnelt-Leddihna KrK nigdy nie miał władzy w Hiszpanii, nawet za Franco (s. 383), zapewne presję społeczną nie uznaje za władzę. Kuehnelt-Leddihn przedstawia Hiszpanów jako anarchistów, a nie autorytarystów, ale to właśnie takimi kolczastymi duszami łatwo rządzić, bo nie są zorganizowani oddolnie, niesolidarni i leniwi umysłowo.

Według Kuehnelt-Leddihna Anthony Eden przez swoje sankcje przeciw Italii, pchnął Mussoliniego w ramiona Hitlera (s. 385). Kuehnelt-Leddihn ma pretensje do Brytyjczyków, że nie ratowali Austrii przed anszlusem, uważając, że nie wierzyli wcale w sfałszowane wybory anszlusowi, lecz tak naprawdę uważali państwo Dolfussa i Schuschigga za pro monarchistyczne i katolickie, co kojarzyło im się z Filipem II (dość odważne założenie, może po prostu nie uważali, że gra jest warta świeczki), ma też za złe szefowi socjaldemokratów Karolowi Rennerowi, że poparł anszlus, co ma w myśl Kuehnelt-Leddihna dowodzić, że socjaliści i narodowi socjaliści trzymają się razem zwł. przeciw Kato-faszystom (zazwyczaj Rennera tłumaczy się tym, iż miał nadzieję, że nazizm to przejściowy fenomen społeczny, o tym jednak Kuehnelt-Leddihn nie wspomina), za to usprawiedliwia kardynała Initzera, który również głosował za anszlusem, że witał Hitlera nie jako zwolennik nazizmu lecz typowy Deutschnational, czy miłośnik Św. Cesarstwa Rzymskiego, za to przemówienie zakończył słowami: Heil Hitler, ponieważ zmylono go, iż tak czynią biskupi w III Rzeszy (s. 385-391). Możliwe, tylko Czemy Initzer zasługuje na przywilej wątpliwości, a Chamberlain i Renner już nie? Kuehnelt-Leddihn uważa, że Hitler nienawidził Austrii, lecz nie przytacza żadnej wypowiedzi, lub faktu, który by to potwierdzał. W Czechosłowacji, też Kuehnelt-Leddihn tropi rzekome pokrewieństwo ideowe wszelkiej lewicy. Edvard Beneš, jako mason, socjalista (Česká strana národně sociální powstała w 1897 przez odłączenie się od ruchu socjalistycznego), miał ponoć liczyć, że ze względu na jego niechęć do Habsburgów, Hitler zostawi jego kraj w spokoju (s. 392). Niemcy sudeccy odwoływali się do ideałów rewolucji 1776 roku, by uzasadnić swój separatyzm, jednak Czechosłowacja jako demokracja, miała być uratowana przez Lavala i Chamberlaina. Jednocześnie Kuehnelt-Leddihn wspomina o części arystokratów-konserwatystów w Anglii, którzy mieli wyjątkową słabość do Hitlera, komentując, że „odjęło im rozum” (s. 3939), moim jednak zdaniem świadczy o to o pewnym pokrewieństwie romantycznym i sentymentalnym między konserwatyzmem a nazizmem, którego Kuehnelt-Leddihn nie pojmuje, inaczej nie napisałby całej tej 600-stronicowej księgi o tym jak to każda „masowość” i plebejskość w polityce jest lewicowa. Odwołanie się do ludu, jako źródła władzy nie może być jedynym kryterium lewicowości, bo nie brakowało też koncepcji rozmaitych królów-patriotów, głoszonych przez monarchistów i konserwatystów w XVII i XVIII wieku. Poza tym, jeśli król według monarchisty Kuehnelt-Leddihna jest symbolem narodu, to gdzie jest tu prawdziwa różnica? I monarchia i republika demokratyczna są w tym przypadku narodowa, zresztą konserwatyści wierzą w ducha narodów (Maistre, Hegel), a więc… Zostawmy to jednak i wróćmy do Czechosłowacji. Kuehnelt-Leddihn jednocześnie atakuje Chamberlaina, głównie za ignorancję w sprawie tego kraju, a zaraz potem go broni, mówiąc, że reprezentował rozbrojony kraj – UK (s. 394). Potem pisze o sprzeciwie w łonie Wehrmachtu wobec aneksji Sudetów (spisek Becka i Hadlera), i o tym, że próbowali oni wpłynąć na brytyjskiego premiera by nie układał się z Hitlerem, ten jednak wobec opinii w Anglii o Hitlerze jako „postępowcu” (w odróżnieniu np. od opinii o klerykalnym Mussolinim czy Franco), którą podzielał do pewnego i momentu stopnia nawet Churchill, czy Stephen King-Hall, nie posłuchał ich. Bardzo złe wrażenie wywierała tam także ponoć Polska przez swój klerykalizm i przyłączenie Zaolzia. Kuehnelt-Leddihn zarzuca więc Londynowi, że w swojej polityce zagranicznej kierował się pozorami i sympatiami politycznymi, ale czym wobec własnego rozbrojenia miałby się kierować? Swoją drogą majstersztykiem propagandy klerykalno-konserwatywnej , jest pisanie przez 2 strony o Słowacji w 1939 roku, nie wspomniawszy ani słowem o księdzu Tiso (Jozef Tiso – słowacki ksiądz katolicki, doktor teologii, polityk i lider Słowackiej Partii Ludowej, przywódca Słowacji w latach 1939-1945, państwa satelity nazistowskich Niemiec. Po zakończeniu II wojny światowej, Tiso został skazany i powieszony za zbrodnie wojenne).

Kuehnelt-Leddihn pisze o słabości Hitlera do Anglików, i jego przekonaniu, że po pokonaniu II RP, pogodzą się z nim (s. 402), a dalej o sojuszy z ZSRR, w którego kontekście znów próbuje insynuować pewne pokrewieństwo ideowe Hitlera ze Stalinem, chociaż szybko rezygnuje, zdając sobie chyba sprawę, że jest to mało wykonalne, mimo pewnych słów Ribbentropa o sympatii wobec radzieckich towarzyszy. Kuehnelt-Leddihn wyklucza sojusz polsko-niemiecki, pisząc, że kraj pozbawiony kopalni i dostępu do morza umarłby i tak (s. 404). Zwraca też uwagę Kuehnelt-Leddihn na stygmatyzowanie autorów anglosaskich (np. tych z Comitee for Cultural Freedom), którzy wykazywali pewne paralele między III Rzeszą a ZSRR, jako „faszystów”, co wynikało z nadziei przeciągnięcia ZSRR na stronę antyhitlerowską (s. 305). Dziwi się, też Kuehnelt-Leddihn, że Hitlera jako miłośnika nordyckości nie zaniepokoił los Finlandii. Cóż polityka oparta jest na interesach, a nie sentymentach. Warto zauważyć, że Kuehnelt-Leddihn nie lubi ani polityki opartej na interesach, ani na sentymentach, bo np. sojusz państw postępowych to byłby związek ideowo-sentymentalny. W pewien sposób Kuehnelt-Leddihn próbuje zrównać aliantów z Hitlerem w łotrostwie, wspomina o radości Lloyd George’a z upadku II RP, i o pogwałceniu neutralności Norwegii przez Aliantów, tak samo jak przez Niemców (s. 409). Pisze też o zlekceważeniu konwencji np. uroczystego wypowiadania wojny (mający moralne wątpliwości gen. Hans Oster ostrzegł Holendrów przed inwazją, ale nie uwierzyli mu) podczas II wojny, co tak jego zdaniem kontrastuje z bardziej rycersko-prawicową I wojną światową. Tu jednak trzeba uzupełnić, że również w dawnej historii ataki bez wypowiedzenia wojny nie były niczym szczególnym; w 1701 roku Ludwik XIV po prostu rozbroił Holendrów na granicy belgijskiej bariery, a cztery dekady później Fryderyk II zajął Śląsk jako „sojusznik” Austrii, podobnie toczone były w renesansie wojny w Italii. Kuehnelt-Leddihn, jako nie-historyk, pewnie ma znikomą wiedzę o tycz czasach i postrzega dawne dzieje jako jeden wielki raj chrześcijańskiej miłości, ale to już jego problem. Rozpoczynanie wojny bez deklaracji, zawsze spotykało się z krytyką i nadal się z nią spotyka, jednak – jak przekonują pozostali – gdyby Obama bawił się w grzeczności z rządem Pakistanu, nie dorwano by ibn Ladena. Czy wojna bez deklaracji, jest gorsza? Czy narody i rządy nie czują, i tak, że są zagrożone? Czy formułka czyni wojnę lepszą? To trudne pytania, natomiast z pewnością Kuehnelt-Leddihn ma rację, że nie trzeba szczuć narodów przeciw sobie przez indoktrynację (s. 410).

Kuehnelt-Leddihn uważa, że narody Północy Europy walczą z powodu przywiązania do dyscypliny, południowe zaś tylko za wyraźnie wytoczoną i konkretną sprawą; mimo to Rudolf von Gersdorff w swej książce Soldat im Untergang uznał, że Francuzi są obok Niemców najlepszymi wojownikami (s. 411). Swoją drogą zaliczanie Francuzów do krajów południa, jest nieco naciągane. Historia Francji (widoczny kalwinizm, oświecenie, rewolucja, demokracja) przybliża ją do angielskiej, a oddala od włoskiej, czy nawet niemieckiej. „Masowość” wojny z nalotami dywanowymi, Kuehnelt-Leddihn uważa za dowód jej demokratyzacji (zabić ilu się da cywilów lub żołnierzy), i przytacza przykład bombardowania Hawru przez Aliantów w 1944, które zabiło 4.000 Francuzów, i ani jednego Niemca, bo ci zdążyli się wycofać. De Gaulle dziwił się po co w ogóle robić takie bombardowanie, nawet gdyby Niemcy nadal byli w mieście (s. 413). Zobojętnienie na śmierć tysięcy jest jednak typowe dla każdej przedłużającej się wojny; coraz łatwiej wodzowie tłumacza sobie przypadkowe ofiary. Przy okazji pisze Kuehnelt-Leddihn, że wskutek alianckich bombardowań zginęło ok. 67 tys. Francuzów i powołuje się na obliczeni Roberta Arona z 1954 roku, lecz wbrew temu co pisze (s. 413), więcej jednak Francuzów zginęło od kul Niemców (już w samej kampanii 1940 roku to było ok. 110 tys. żołnierzy). Problemem wojny jest to, że tak bardzo chcesz oszczędzić swoich ludzi, że zaczynasz stosować różne taktyki spalonej ziemi, własnej lub cudzej, ponieważ stawka jest zbyt wysoka. Nie sądzę by miało to coś wspólnego z demokracją. W czasie I wojny światowej nie bombardowano miast pozbawionych obiektów wojskowych, bo samolotów było za mało i były zbyt kiepskie, więc trudno tu porównać stopnień rycerskości dowódców obu wojen. W odniesieniu do Vichy, twierdzi Kuehnelt-Leddihn, że nie było aż tak konserwatywne ideowo jak się pisze, lecz stanowiło zlepek rozmaitych ugrupowań, Pétaina uważa nie tyle za konserwatystę co raczej za pragmatyka, który zresztą starał się pomóc Brytyjczykom, powalając im w razie potrzeby zatopić flotę w Tulonie, gdyby Niemcy chcieli ją zdobyć. Londyn przyznał się do korespondencji z wodzem Vichy dopiero w 1979 roku (s. 417). Dość ciekawa jest opinia Kuehnelt-Leddihna o działalności ruchu oporu; uważa, że na Zachodzie, gdzie nie było groźby eksterminacji całych narodów – skrytobójcze akcje partyzantów tylko wzmagały brutalność wojny, co innego w Polsce, gdzie naród miał być istotnie wytępiony (s. 419). Uważał przestrzeganie konwencji haskiej przez Niemców i Brytyjczyków na Jersey za wzór a nie powód do wstydu. Ciekawy głos. W Japonii dla porównania nie było anty-amerykańskiego ruchu oporu, z szacunku do cesarza i z powodu wschodniego fatalizmu (shikata Ga nai – nic nie można przecież zrobić s. 420). Dziwi się Kuehnelt-Leddihn, ale nie tylko on, że Hitler nie dobił targu z Ukraińcami, którzy od 1923 mieli swój narodowy komitet w Berlinie (s. 425). Przy okazji cytuje Ernsta Jungera, a własciwie jednego oficera WH, który zapytany przez Jungera, jak może mieć na piersi ordery ludobójczej II Rzeszy, odparł: „może kiedyś moja młodsza córka spłaci to w burdelu dla czarnych” (s. 426). Wiele mówi o bzdurnej moralności owego oficera, bardzo katolickiej, gdzie liczy się grzech a nie osoba. Nic dziwnego, że katolicyzm i nazizm nie kolidowały ze sobą, aż tak bardzo jak chciałby Kuehnelt-Leddihn. Przy okazji Kuehnelt-Leddihn znów zachowuje się trochę jak rewizjonista, gdy porównuje zbrodnie nazizmu, z wydaniem przez Brytyjczyków kozackich SS-manów sowietom. To było wredne, ale zupełnie nieporównywalne, niemiecki patriotyzm odbiera Kuehnelt-Leddihn dystans, nie tylko zresztą w tym punkcie. Kuehnelt-Leddihn twierdzi, że Truman nie zawahałby się zrzucić bomby A na Niemcy (s. 427). To znowu zadanie rzucone na wiatr; a co na skażenie powiedzieliby europejscy alianci, a sąsiedzi Niemiec, albo gen. Eisenhower – w końcu Niemiec z pochodzenia. Nigdy się nie dowiemy co by się stało.

Ciekawie pisze Kuehnelt-Leddihn o udziale USA w II wojnie światowej, np. wspomina, że Jerome Frank, choć Żyd, działał w America First, bo bał się, wysyłać amerykańskich żołnierzy do Europy za sprawę Żydów. Twierdzi też Kuehnelt-Leddihn, że Roosevelt nie chciał nigdy wojny z Rzeszą, natomiast dążył do wojny z Japonią, o której wiedział, że nie może wygrać wojny z USA. Ultimatum USA z 1941 roku wycofania się z Chin dało przewagę militarystom w Tokio, ponieważ nie można było tak po prostu zrezygnować z owoców czteroletniej wojny, a groźby amerykańskiego embargo na scrap iron (odpady żelazne) i ropę nie pomagały. Albert Jay Nock uważał, że na takie ultimatum wojna odpowiedziałoby nawet Monako. Adm. Nomura i negocjator Kurusu, zdaniem Kuehnelt-Leddihna, wcale nie maskowali ataku Japonii na Hawaje, lecz starali się właśnie ocalić pokój przed własnymi militarystami i Rooseveltem (s. 429). Powołuje się tu Kuehnelt-Leddihn na ustalenia George’a Morgensterna i Harry Elemra Barnesa. Natomiast uważa, że jednak prowokacja Roosevelta miała swoje granice; rozmiary ataku na Hawaje zaskoczyły go, i prawie na pewno nie grupował floty w jednym porcie by zwiększyć straty i wojowniczość kongresu (s. 428). Kuehnelt-Leddihn dziwi się Hitlerowi, że nie zerwał z Japonią po jej ataku na USA, ponieważ zawsze mu było niewygodnie z tymi „honorowymi aryjczykami”, nie musiał wypowiadać wojny USA (po wojnie gub. Bawarii George N. Shuster pytał Göringa po co właściwie III Rzesza wypowiedziała wojnę USA 11 grudnia 1941 roku. Marszałek Rzeszy był przekonany, że inaczej USA zrobiłyby to same, Shuster był przekonany, że tak by się nie stało – s . 431). Kuehnelt-Leddihn zwraca też uwagę na to, że sprzęt aliancki szedł do Władywostoku bez przeszkód ze strony Japonii, a więc lojalność Hitlera wobec Japonii była błędem. Nie za bardzo wiadomo jednak, co Kuehnelt-Leddihn chce osiągnąć przedstawiając owe historie alternatywne. Faktem jest, że współpraca Osi była dość kiepska.

Ciekawe są uwagi Kuehnelt-Leddihna o Chinach i interesach Amerykańskich w tym kraju; o YMCA jako wylęgarni marksizmu, i o bezrobotnych misjonarzach amerykańskich, którzy po sukcesie Mao przenieśli się do Ameryki Łacińskiej, przyczyniając się po części do dzisiejszego wyraźnego antyamerykanizmu tego kontynentu (s. 434). Pisze też o pragmatyzmie chińczyków, którzy z tego powodu mają predyspozycje do marksizmu, jednocześnie jednak są nacjonalistami (co pozwoliło Mao zwrócić się dość łatwo przeciw ZSRR), i rasistami (prześladowanie studentów-mieszańców w Szanghaju przez chińskich kolegów przed wojną – s. 434). Jednocześnie jednak trzeba sprostować, że konfucjanizm i komunizm nigdy się nie przystosowały do siebie wzajem o czym ciekawie pisze m.in. Oscar Weggel. Amerykanom, z kolej zarzuca Kuehnelt-Leddihn, „antykolonialne przesądy” wynikające z błędnej interpretacji własnej historii (s. 436), Japończykom zaś absolutyzowanie wojny (niewola to dyshonor) typowe dla narodów nie-teistycznych (s. 437), chociaż islamistom teizm nie przeszkadza, uczestnikom krucjat też nie. Spłyca Kuehnelt-Leddihn antyeuropejskie przesądy Japończyków do efektu „obrzydliwych intryg Holendrów” przeciw Hiszpanom w XVII wieku (s. 438), chociaż Hiszpanie przez swa uparta misyjność (Holendrzy powstrzymali się od misjonarstwa) i tworzenie obozu arystokratów-konwertytów, sami są sobie winni. Po raz kolejny widzimy tu przykład katolickiej propagandy połączonej z totalną ignorancją historyczna odnośnie czasów przed XVIII wiekiem. Wiadomości odnośnie Europejczyków i misji Japonii jakimi chwali się Kuehnelt-Leddihn, wydają się wzięte z jakiegoś kościelnego pamfletu. Dawny szogunat oskarża Kuehnelt-Leddihn o uprawianie totalitarnej inżynierii społecznej mające na celu utrzymanie populacji Japonii na stałym poziomie (poprze m.in. sztuczne poronienia i promocję homoseksualizmu – sic! – s. 439), a także tworzenie dystansu między tenno a ludem, przez wmówienie temu ostatniemu, że cesarz jest zbyt święta postacią by się doń zwracać (fryzjer mógł go ostrzyc jedynie jeśli ten udawał śpiącego). U poważnych specjalistów od historii Japonii, takich jak Kenneth G. Henshall, nie znajdziemy niczego na potwierdzenie żadnej z tych tez. Henshall pisze, że homoseksualizm był typowy dla samurajów, nie znających chrześcijańskiej homofobii, i typowy dla miasta-obozu Edo, w którym był dość długo niedobór niewiast, że sztuczne poronienia były wynikiem raczej biedy i przeludnienia, a nie świadomej polityki kogokolwiek, natomiast nie wiadomo czy szoguni potrzebowali tworzyć dystans między cesarzem a ludem, skoro i tak władca przebywał niemal pod kluczem w Kioto, a szoguni rządzili krajem z Edo. Natomiast pewien totalitaryzm istotnie wynikał z instytucji sąsiedzkiej współodpowiedzialności przed władzą – jak to w feudalnym kraju, bez konstytucyjnie chronionych praw jednostki.

Kuehnelt-Leddihn uprawia więc zupełna propagandę wobec kultury brutalnej, ale nie zasługującej na podobne uogólnienia. Natomiast ma sporo racji twierdząc, że żądania całkowitej kapitulacji wobec Niemiec i Japonii tylko przedłużyło i sfanatyzowało wojnę, a dodatkowo uniemożliwiło nawiązanie współpracy alianckiej choćby z niemieckim ruchem oporu (s. 445). Już niekoniecznie ma rację węsząc niechęć do kościołów i zabytków u anglosaskich protestantów (zbombardowanie Monte Cassino nastąpiło jednak z przyczyn praktycznych, chociaż faktycznie można by przypuszczać, ze gdyby domagający się tego nowozelandzki generał był katolikiem możny je oszczędzono wbrew logice taktycznej, trzeba jednak pamiętać, że uczyniono to po wielu wątpliwościach). Jeśli chodzi o Teheran i Jałtę, Kuehnelt-Leddihn, powołując się na książkę Ciechanowskiego Defeat in Victory, uważa, że Roosevelt z gapiostwa obiecał kresy wschodnie najpierw Stalinowi , a niedługo potem Mikołajczykowi (s. 450). Możliwe, choć ostatnio historycy piszę, że Mikołajczyk jednak wiedział o postanowieniach teherańskich, ale ku irytacji Churchilla postępował jakby nigdy o tym nie słyszał. Także możliwe.

W opinii Kuehnelt-Leddihna Churchiil to cyniczny agnostyk (jego zdaniem to oczywiste, że agnostyk musi być cynikiem, bo Kuehnelt-Leddihn uznaje jedynie absolutny etos), który miał gdzieś Europę, zaś Roosevelt to rurytański fantasta (455), który lepiej się orientuje w wymyślonych państwach niż w prawdziwych. Generalny obraz alianckich liderów to obraz fantastów i ignorantów oraz fanatycznych postępowców, co jednak nie zmienia faktu, że to konserwatyści i katolickie Centrum umożliwili Hitlerowi dojście do władzy.

Nieco więcej światła na prawdziwe poglądy Kuehnelt-Leddihna rzuca ta wypowiedź: „marksizm nie dlatego jest zły, że jest bezbożny, lecz dlatego jest bezbożny, ponieważ jest z gruntu zły” (s. 467). Kuehnelt-Leddihn jest więc człowiekiem, który rozumuje podobnie jak np. Reagan, na którego się jakoś nigdy nie powołuje (pewnie dlatego, ze protestant i jednak demokrata), który widzi świat w barwach czarno białych na zasadzie suwaka między dobrem a złem. Mamy dwa języki moralne; język albo-albo – albo zło, albo dobro, albo język: „bardziej-mniej”, którego typowym przedstawicielem jest Montesquieu i w ogóle liberałowie. Kuehnelt-Leddihn miota się między obu tymi założeniami, bowiem zło postrzega raz absolutnie, a raz w pewnym konkretnym stężeniu. Najzabawniejsze, że jego pretensje do „lewicy” o próby wprowadzenia raju na ziemi, można też odnieść do niego, kiedy mówi, ze jeszcze nie było na ziemi prawdziwie chrześcijańskiej epoki. A przecież w chrześcijaństwie podobno chodzi o indywidualne zbawienie, a nie o inżynierię społeczną. Niechęć Kuehnelt-Leddihna do chadeków (w końcu to demokraci) niewiele tu zmienia. Narzeka też Kuehnelt-Leddihn, na to, że KrK częściej zwalcza nie liberalny relatywizm, lecz wolnorynkową ekonomię, ponieważ gospodarka sterowana paradoksalnie wydaje mu się bardziej stabilna i… konserwatywna! (s. 470). Niewątpliwie ciekawa myśl. Kuehnelt-Leddihn chciałby, by KrK powrócił do romańskiego anarchizmu, przez co rozumie np. wolny rynek, nie rozumie jednak, że nie da się mieć społeczeństwa zdezorganizowanego i całkowicie konserwatywnego zarazem. Jego równanie konserwatyzm=wolność jest miazmatem.

Dość karkołomnie wyjaśnia Kuehnelt-Leddihn naturę sporu de Gaulla z Leonem Blumem przed wojną jako sporu o pieniądze i o powstanie nowej kadry przywódczej armii, postrzeganej jakoby prze Bluma jako potencjalne zagrożenie dla republiki (s. 477). Uważa że de Gaulle pokonał w życiu niemal wszystkich wrogów, lecz w końcu dopadła ich typowa dla Francuzów zazdrość (s. 483). Dalej Kuehnelt-Leddihn broni honoru swojej ojczyzny Austrii, która miała swój ruch oporu (wcześniej uważał, że w sumie ruch oporu jest bezsensowny, ale tym razem to Kalemu kradną). Po 1945 roku mawiano, że Austriacy są sprytni bo przekonali świat, że Beethoven był Austriakiem, a Hitler Niemcem”. Kuehnelt-Leddihn pisze o rozmaitych dziwactwach i pomyłkach okupacji Austrii; gen Alexandrze, który obwieszczał na plakatach, iż Brytyjczycy wkraczają do Austrii nie jako wyzwoliciele lecz zdobywcy, o zakazach mówienie „dzień dobry” i „dziękuję” jakie wydano brytyjskim żołnierzom, o omyłkowym wydaniu Polakom dyplomaty Gustawa Struve, zamiast esesmana Gustawa Struwe (s. 490), po przemówieniu Churchilla w Fulton, jednak dobre maniery powróciły, za to ZSRR przestawał być przyjacielem (ZSRR bał się, że jego żołnierze zbyt się zachodnią, więc w latach 50. Opuścił Austrię). Z upodobaniem przytacza Kuehnelt-Leddihn przejawy chęci zemsty na Austriakach, a także Niemcach za II wojnę (propozycja Morgenthaua zamiany Niemiec w pastwisko, pomysł Hemingwaya by wysterylizować wszystkich Niemców s. 493), zapomina jakby o emocjonalnej stronie człowieczeństwa; któż wtedy nie chciał posłać aroganckiego narodu, który nie umie usiedzieć w swoich granicach? Co tu jest ważniejsze tak naprawdę; konserwatyzm czy niemieckość Kuehnelt-Leddihna? Amerykanie utożsamiali niemieckie zbrodnie z butą, a tą z elitaryzmem; stad zwalniano na przykład niemieckich urzędników za „von” lub tytuł szlachecki (s. 495). W słynnym Zook-Report za winnych nazizmowi uznano tez konserwatywną kulturę niemiecką i patriarchalizm (s. 497). Stąd zakazywano np. wypożyczanie (w strefie amerykańskiej) książek o I wojnie jako szerzących militaryzm – s. 496 (w sumie może to nie był najgorszy pomysł). Jedynie Francuzów uważa Kuehnelt-Leddihn za wolnych od skłonności do owego purytańsko-demokratycznego prania mózgów. Był też problem kim zastąpić urzędników z legitymacjami NSDAP, ponieważ nie było demoliberalnego ruchu oporu. Według Kuehnelt-Leddihna „środek” nie rodzi bohaterów (s. 499), wniosek ten jest chyba największą bzdurą tej książki. Natomiast wyrzucanie ludzi z „von” w nazwiskach musiał bardzo „zranić” Erika VON Kuehnelt-Leddihna…

Dość ciekawie pisze Kuehnelt-Leddihn o anty-elitaryzmie w USA. Austriaccy szlachcice lubią drążyć ten temat; Ludwig von Mises poświęcił temu zagadnieniu wiele stron w swojej „Mentalności antykapitalistycznej”. Tom Dewy ponoć przegrał z Trumanem w 1948 roku, m.in. z powodu wąsów (s. 502), a Dean Acheson podpadał tym, że jego matka pochodziła z Kanady, a on nosił półcylinder (Anthony-Eden-hat). Zarzuca też Amerykanom zafiksowanie na punkcie wyglądu; np. wierzono Algerowi Hissowi, że nie jest komunistą, bo był przystojniejszy od oskarżającego do Whittakera Chambersa (s. 505). Zgadza się, lecz ten sam zarzut można postawić i dawnym monarchiom, dzielącym ludzi na good sort i bad sort w zależności od prezencji i manier, stąd znakomite książki Prevosta, Defoe i Henry’ego Fieldinga o ludziach udających gentlemanów. Kuehnelt-Leddihn zrzuca na Hissa cześć winy za Maccartyzm, bowiem mógł się po prostu przyznać, a sprawa nie nabrałaby takiego rozpędu. Jednocześnie przyznaje rację tropicielowi komuchów z Wisconsin, że USA były pełne komunistów, ale nie rozumiał, czemu zwolennik demokracji się tym tak denerwował i tak temu dziwił, wszak dla Kuehnelt-Leddihna demokrata to też quasi-komunista (s. 508). Cóż z demokracji można wywieźć komunizm, ale komunizm nie ma wolnych wyborów, i de facto nie interesuje się tym czego chcą ludzie, a to podstawowa różnica, której Kuehnelt-Leddihn nie rozumie, tak samo jak np. Reagan myślał od razu o łagrach, jak widział realizację programów zdrowotnych. Z umiarkowanej monarchii też można wywodzić straszliwe despocje, so what? Ceną wolności jest nieustanna czujność jak mawiał Jefferson i ta czujność potrzebna jest przy każdej formie rządów. Ciekawe, że miłość do klanu Kennedych interpretuje Kuehnelt-Leddihn jako tęsknotę za monarchią. Również ciekawie pisze Kuehnelt-Leddihn o wojnie w Wietnamie, uważa, że demokratyzm przeszkodził rządowi w wyjaśnieniu narodowi sensu wojny w Wietnamu, i przekonanie kongresu do czegoś więcej niż tylko bombardowań i obrony pozycyjnej (s. 513-529). Krytykuje nie wypowiedzenia wojny Wietnamowie, co umożliwiło protesty antywojenne bez bycia posądzonym o zdradę, wybiela też sajgoński rząd, zapewne m.in. dlatego, że byli w nim katolicy, oraz krytykuje papieża za pacyfizm w obliczu zagrożenia wietnamskich katolików. Zabawne, że rzeczywiście uważa, że USA miały obowiązek prowadzenia wojny w Wietnamie. Jaki? Dalej wybiela też do pewnego stopnia kolonializm białych w Afryce, pisząc, że faktycznie misjonarze i urzędnicy wiele wnieśli w rozwój tych krajów. Tylko kto ich o to prosił? Do pewnego stopnia broni też RPA i apartheidu, twierdząc, że wziął się on z różnic w wydajności robotników białych i czarnych (s. 544), co pozwala mu przerzucić część winy na lewicę, i dowodząc, że np. lud Bantu miał raczej kompleks wyższości wobec białych (białasy nie potrafią przeżyć na pustyni itd.), więc raczej śmiał się z głupich zasad, poza tym nawet Progressive Party była przeciw zniesieniu apartheidu z obawy o los Hindusów, bardziej jeszcze znienawidzonych przez Bantu, niż biali.

W przypadku Ameryki Łacińskiej Kuehnelt-Leddihn uważa, ze wyznający legenda negra, Bolivar źle doradził porywczym Latynosom i Indianom demokrację, podczas gdy lepiej było posłuchać monarchistę San Martina (s. 551), co przy braku kartezjańskiej logiki, oraz etosu pracy (przytacza opinię sekretarza chadecji peruwiańskiej, o „biednych japsach”, którzy wykonywali niegodne szlachetnych Peruwiańczyków prace, mimo iż się dzięki nim bogacili – s. 558), doprowadza do tego, że elita jest zbyt szczupła by ją opodatkować, a zazdrość zbyt wielka by lud czuł przywiązanie do jakiegokolwiek rządu (nawet bogaci Latynoamerykanie pozwalali swym synom być radykałami i terrorystami, tak niski był etos pracy). Wszystko to ciekawe uwagi, niestety nie wiadomo w jaki sposób rewolucyjność znowu np. w przypadku Urugwaju łączy on z antyklerykalizmem, skoro zaraz potem pisze o tym, że księża podzielają zwykle antykapitalistyczne nastawienie ogółu (s. 561). Siłe antyrewolucyjną i stabilizacyjna postrzega Kuehnelt-Leddihn w kobietach, które próbowały wiązać koniec z końcem, podczas gdy ich rozpasani seksualnie mężowie-macho, bawili się w rewolucjonistów (s. 565). Dziwi się dlaczego lewica tak łatwo broniła konstytucji przez Pinochetem, skoro państwa socjalistyczne uważały konstytucje za burżuazyjny świstek papieru – jest to jednak straszliwe uproszczenie. Ciekawe jest jego podejście do NRD, uważał, że w tym jedynym ewangelickim państwie-kolonii ZSRR, nie może rozpocząć się rewolucja antykomunistyczna, bo to katolicy są anarchistami, a nie protestanci (s. 588) – mylił się. Do innych nieco dziwnych poglądów Kuehnelt-Leddihna należy stwierdzenie chadecy włoscy (demochristiani) stanowią rozproszona i pozbawioną programu grupę, słabszą od reppublicani (miłośnicy tradycji Garibaldiego i Mazziniego) czy burżuazyjni liberałowie-wolnorynkowcy (s. 597). Pamiętamy jak chadecy w postaci Berlusconiego trzęśli całą prawicą włoską, czyli i tu przewidywania Kuehnelt-Leddihna były błędne. Tak samo decyzje chadeków i ich reformy wcale nie są nie-konserwatywne (np. dot. aborcji), a z deklaracji anty-lewicowych Berlusconi słynie. Pisze też Kuehnelt-Leddihn (książka obejmuje dzieje do 1984 roku), że hiszpańska clase media jest rewolucyjna i skrajna w poglądach, a to nie gwarantuje stabilnej sceny dwupartyjnej (s. 601) – dziś widzimy, że mylił się i w tym. Kuehnelt-Leddihn ma wyraźną sympatię do Żydów, ale nie pochwala pretensji ich do Palestyny, wolałby widzieć Jerozolimę jako terytorium międzynarodowe. Uważa, że pretensje Żydów wobec Palestyny, to jak żądania Irlandczyków wobec Tyrolu, który 1700 lat temu był celtycki (s. 607). Czyni z tego tytułu kolejny argument na rzecz zdziczenia naszych czasów, choć przecież dawni monarchowie mieli pretensje do wielu ziem, gdzie kiedyś rządził ktoś narodzony z rodzinnej spermy ! (np. polityka reunionów Ludwika XIV). Myli się też Kuehnelt-Leddihn uznając Kuehnelt-Leddihn za państwo etniczne a nie religijne, bo wpuszcza ono do kraju Żydów-ateistów, ale nie Żydów-chrześcijan (s. 611), tu Kuehnelt-Leddihn ociera się wręcz o idiotyzm, bowiem to właśnie dowodzi etniczności Izraela, (przy jednoczesnej ostrożności wobec zakusów Watykanu). Dużo bzdur jest też w następnym rozdziale o podziałach w świecie islamu, dobrze, że chociaż widzi Kuehnelt-Leddihn, iż sterylność anty-reformatorska w tym rejonie wynika z upośledzenia kobiet (s. 615). W przedostatnim rozdziale poświęconym ONZ autor krytykuje sam zamysł spotkań dyskutantów nie wyznających wspólnych wartości, co jego zdaniem tylko powiększa spory (s. 620), choć przecież ONZ zajmuje się głównie interesami, a nie wartościami, a te mogą być wspólne mimo braku wspólnej płaszczyzny etycznej.

W podsumowaniu Kuehnelt-Leddihn wraca do narzekań na to, ze postęp techniczny niewiele dał przeciętnemu człowiekowi, że ludzie coraz rzadziej uczą się historii (s. 624, zapomina chyba że historia trafiła do szkół dopiero w XVIII wieku!), że ludzie głupieją i są coraz większymi ignorantami (s. 627, nawet jeśli to z drugiej strony jest Wikipedia, do której niemal każdy ma dostęp, ale kiedy Kuehnelt-Leddihn pisał tą książkę publicznego Internetu jeszcze nie było, pewnie i tak skrytykowałby www). Pisze też Kuehnelt-Leddihn, że rządzenie wymaga coraz większych umiejętności, a ludzie nie mądrzeją wbrew nadziejom postępowców (s. 632), co jest bzdurą ponieważ naukowiec z XVII wieku, a nawet z połowy XIX wieku wiedziałby o rzeczywistości mniej niż przeciętniak dzisiejszy. Pisze Kuehnelt-Leddihn, że demokracje trwają jedynie dzięki fachowcom, którzy wyręczają polityków-ignorantów (racja), że w wyborach zawsze wygrywa Benthamowska „Patria Świętego mikołaja”, która daje i daje (s. 635) – nieprawda wygrywają też partie nawołujące do oszczędności (np. CDU) czy cięcia podatków (np. Republican Party – GOP), że demokracja sprzyja radykalizacji w polityce zagranicznej (dyskusyjne), że bez absolutnej – najlepiej katolickiej – moralności świat się sypie, a statystyki kryminalne straszą (s. 641) – bzdura na resorach ateistyczne kraje jak Czechy czy Szwecja są bezpieczniejsze, a absolutna moralność nie będzie nigdy uniwersalna i bywa często niemoralna. Na sam koniec książki Kuehnelt-Leddihn wraca jeszcze na chwilę do różnic między faszyzmem a nazizmem – zapewne dlatego, że faszyzm był austriacki i bardziej katolicki:

„Między faszyzmem i niemieckim narodowym socjalizmem istniał oczywiście szereg podobieństw, jak zresztą między wszystkimi lewicowymi partiami i ideologiami (to samo dotyczy narodowego socjalizmu i internacjonalizmu). Hitler był jednak prawdziwym przywódcą i pełnokrwistym demagogiem, Mussolini zaś typowym włoskim politykiem i w przeciwieństwie do Hitlera prawdziwym rewolucjonistą. Podstawą jego ideologii nie był jednak naród, rasa lub klasa, lecz państwo. Pod tym właśnie względem faszyzm różnił się zasadniczo od narodowego socjalizmu i to nie Mussolini, ale Hitler zapisał ponurą kartę dziejów. Już choćby dlatego pojawia się pytanie, czy wolno mówić ogólnie o „globalnym” zjawisku faszyzmu. „Faszystowskie” nie są ani rumuńska „Żelazna Gwardia” ani hiszpańska „Falange”, portugalska „Phalange”, a już na pewno nie narodowy socjalizm” (s.672-674).

Nawet jeśli to na pewno można mówić o epoce brutalnego autorytaryzmu, zwł. w krajach katolickich Europy i Latynoameryki, więc jest to spór czysto semantyczny, mający zapewne zdjąć odium słowa „faszyzm” z tego czy owego ugrupowania.

Nie mogę uwierzyć, że świat jaki opisuje Kuehnelt-Leddihn i ten który ja sam widzę są tym samym światem. Zbrodnie pierwszej połowy XX wieku nie były aż tak wyjątkowe w historii ludzkości, choć rozumiem, że były wyjątkowe dla autora, który wtedy przeżywał swą młodość i dojrzałość. Zbrodnie te lepiej tłumaczy jednak Frommowska teoria niewyrobienia demokratycznego u wcześniej rozczłonkowanych ludów, której się zjednoczyły (Niemcy i Włochy), i różnice ideologiczne między demokratycznym Zachodem i autorytarnym centrum Europy. Niewyrobienie chrześcijańskie czy islamskie w IV w. p.n.e. czy VIII wieku niosły większe żniwo śmierci. Jednak kiedy np. RFN stało się prawdziwie demokratyczne, nie mamy już jakoś wojen w Europie. Nie pojmuje jednak jakim cudem, Kuehnelt-Leddihn, który uważa się za człowieka praktycznego skupionego, na prawdziwych problemach i rzeczywistym cierpieniu tego nie zauważa i choć trochę nie docenia. Najbardziej nie rozumiem, jego pretensji do monopolu katolicyzmu na moralność, i totalnego rozdzielenia wolności i równości, skoro wolność wymaga m.in. równości wobec prawa (co niestety oznacza rezygnację z pretensji „von”), i wolności i bezpieczeństwa – słabe państwo-minimum nigdy nikogo nie ochroni i taka jest prawda. Po lekturze książki mam wrażenie, ze tak naprawdę chodzi tu głównie o urażona dumę austriackiego szlachcica, i katolika, który nie może znieść amerykanizacji, którą ja osobiście jako człowiek Oświecenia i liberał sobie chwalę.

O autorze wpisu:

Piotr Marek Napierała (ur. 18 maja 1982 roku w Poznaniu) – historyk dziejów nowożytnych, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii. Zajmuje się myślą polityczną Oświecenia i jego przeciwników, życiem codziennym, i polityką w XVIII wieku, kontaktami Zachodu z Chinami i Japonią, oraz problematyką stereotypów narodowych. Wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów w latach 2014-2015. Autor książek: "Sir Robert Walpole (1676-1745) – twórca brytyjskiej potęgi", "Hesja-Darmstadt w XVIII stuleciu, Wielcy władcy małego państwa", "Światowa metropolia. Życie codzienne w osiemnastowiecznym Londynie", "Kraj wolności i kraj niewoli – brytyjska i francuska wizja wolności w XVII i XVIII wieku" (praca doktorska), "Simon van Slingelandt – ostatnia szansa Holandii", "Paryż i Wersal czasów Voltaire'a i Casanovy", "Chiny i Japonia a Zachód - historia nieporozumień". Reżyser, scenarzysta i aktor amatorskiego internetowego teatru o tematyce racjonalistyczno-liberalnej Theatrum Illuminatum

  1. Zbyt bardzo pan wybucha gniewem. Za rządami demokratycznymi stoją tak naprawdę konkretne elity, które traktują lud instrumentalnie. Im nie chodzi o dobro ludu czy też awans ludzi z niższych klas społecznych. Im chodzi jedynie o podminę elit, a lud ma nadal być ludem, bo bez ludu oni nie istnieją, nie mają kogo „wyzwalać od złych panów”. Chodzi o zamianę elit tradycyjnych szlachckich, mieszczańskich, przedsiębiorczych itp. na pseudo-moralizatorskich szczekaczy którzy nawiązują niby do ludu, a na każdym kroku muszą się szczycić i chwalić przed tym samym ludem swoim tytułami z marksisotwskich uniwersytetów. To zniesienie monarchii i demokratyzacja mas utorowała drogę do władzy psychopoatom takim jak Robespierre, Lenin, Hitler itp. Zgodnie z utopią demokratyczną całe społeczeństwo ma rządzić i odpowiadać zbiorowo za państwo czyli także za jego wojny. Tak więc w ostateczności dochodzi do demokratyzacji wojny. Każdy plebusz zdolny do noszenia broni staje się żołnierzem masowej armii ludowej którą oczywiście przewodzi ludowy wódz. Demokratyczni wodzowie dają już plebeuszom nie tylko kartę wyborczą ale broń i żołnierski plecak i kopa w tyłek na rozpęd. Koreańska Reublika Ludowo-Demokratyczna opiera się właśnie na tego typu totalitarnej demokracji i społeczeństwie masowym podatnym na kolektywistyczne i totalitarne ideologie z ich gruszkami na wierzbie, obiecujące spełnienie zachcianek motłochu, które i tak nigdy będą zrealizowane. W KRLD panuje ideologia dżucze, która nie jest religią w tradycyjnym rozumieniu, a świecką religią polityczną jak komunizm, narodowy socjalizm, jakobinizm, faszyzm włoski itp. Dżucze to właściwie sysnteza komunizmu i pewnych wynalazków autorskich Kima. Ideogię tą popierał nawet jakiś rumuński dykator i komunista Nicolae Ceaușescu. Kim nie jest traktowany przez koreański lud jako król, książę albo cesarz i suweren. Tylko jak wódz ludu, jeden z ludu, ucieleśnienie woli ludu itp. czyli dokładnie tak samo jak Stalin, Mao, Pol Pot czy Hitler. Ustrój KRLD ma elementy demokratyzujące i nawet jeśli całe wybory zmienia aklamację to i tak pierwiastek plebiscytarny jest podtrzymywane. Ciągłe konstultacje i przemówienia wodza do ludu itp. Reżim na wskroś plebejski. Z resztą sąd się wywodzi jego ród? Z arystokracji wojskowej? Koreańskiej szlachty? Wywodzi się z typowych dołów społecznych które zwalczały restaurację koreańskiej monarchii i wybijały koreańskie elity szlacheckie. Rodzina Kimów to tak jakby we Polsce rządziła rodzina Bierutów. W każdym razie żaden z Kimów nie zdobył władzy po ojcu, dziedziczenie jak się wmawia ludziom. Musiał on zabiegać przez wiele lat u boku ojca o akceptację całego aparatu partyjnego i wojskowego i zabiegać o tytuł „błyskotliwego towarzysza”. Mało brakowało a w ogóle by nie rządził, bo koreańska nomenklatura komunistyczna ceni sobie „starszeństwo”.

  2. Erik von Kuehnelt-Leddihn ma całkowitą rację – jego logika jest spójna, konsekwentna i zrozumiała. Wypowiedź autora (p. Napierały) zo zawistny bełkot czepiający się szczegółów nie mających wpływu na esencję logiki Austriaka. Szkoda czasy na polemikę z autorem, bo reprezentuje on zatwardziałą, podobną do komunistów retorykę… najwyraźniej ma problemy emocjonalne sam ze sobą w starciu z tak uporządkowanymi argumentami których nie jest w stanie obalić.

  3. W twoim tekście widać, że jesteś uwięziony w klatce ideologicznej i jest zapewne wywiedzione z domu. Mój przyjaciel jest niestety dzieckiem starych aparatczyków komunistycznych i mówi nieraz, że ojciec pomieszał mu w głowie. Matka kłuci się wiecznie w domu z ojcem, że komunizm popieprzył mu w głowie. Prawica jest wywiedziona z życia, a nie teorii. Wolisz kwadratowy równy las przemysłowy, czy różnorodny park narodowy. Wolisz betonową pustynie, czy naturalne. Lewica może pozwolić sobie prać głowy dzieciom jak pedofile, bo są bezbronni i nie mają doświadczania. Znam cała masę znajomych, którzy byli lewicowi i stali się konserwatywni, bo życie weryfikuje lewicowe bzdury, a jak nie wyrośnie będzie się męczył lub zostanie menelem. Tragedia

  4. Kuehnelt-Leddihn był człowiekiem przepotężnej wiedzy, a próba krytyki Pana Napierały obszerna, aczkolwiek kulawa i niemerytoryczna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *