Na wstępie muszę wyjaśnić że ironia w tytule nie jest przypadkowa. Każdy kryzys czegoś nas uczy. W przypadku kryzysu ekonomicznego rozpoczętego w roku 2007 ta nauka była taka, jak ów kryzys – dużo głębsza. Kryzys ten zachwiał wieloma autorytetami i bezwzględnie przeegzaminował stan naszej wiedzy o globalnej ekonomii. Patrząc od tej strony trudno się od ironii uwolnić.
Wszystkie wspólczesne głębokie załamania globalnych rynków finansowych rozpoczynały się od pozornie błahych, a często też odległych zdarzeń. Kiedy w 1997 roku załamał się baht, waluta Tajlandii na elektronicznej giełdzie NASDAQ euforia trwała w najlepsze. Zarabiali wszyscy bez wyjątku, chodziło tylko o to, kto szybciej i więcej. Nowojorska ulica żyła euforią „nowej informatycznej ekonomii” zatem mało kto się jakimś dalekim bahtem interesował. Co dalej było wiemy wszyscy. Dewaluacja tajskiej waluty rozpoczęła kryzys finansowy, który jak zaraza rozprzestrzenił się po całym regionie Azji uderzając nawet w tak rozwinięte gospodarki jak Japonii czy Południowej Korei. Wirus „azjatyckiej grypy” dotarł również do USA. Indeks DOW Jones przeżył w październiku tego samego roku „mini krach”, ale ponieważ elektroniczny NASDAQ trzymał się dzielnie, DOW powrócił do wędrówki na nowe szczyty. To małe preludium do większych kłopotów zamgliło obraz rzeczywistości, dając złudne wrażenie że „najgorsze za nami”.
Teraz przyszła kolej na NASDAQ. „Dziecko nowej epoki”, nadmuchane ponad wszelkie granice rozsądku przez rewolucyjną rachunkowość odrzucającą konserwatywne reguły z Wall Street, rozpoczęło nowe tysiąclecie w nadzwyczaj optymistycznym nastroju. Irracjonalny strach przed „pluskwą millenijną” (Millenium Bug) przeszedł do historii jako następna bezsensowna fobia, co wyzwoliło nowe pokłady emocji, energii i pieniędzy. Pomimo że rynek ten od strony analitycznej wyglądał jak wielki, rozdęty balon i nawet Alan Greenspan, ówczesny szef Banku Federalnego próbował ostudzić ślepy entuzjazm, co w USA jest rzadkością, tłum nie chciał słuchać niczego i nikogo. I to był początek końca. Po osiągnięciu historycznych szczytów na początku roku 2000 główny indeks giełdy NASDAQ Composite rozpoczął dramatyczne spadanie. I spadał przez następne dwa lata tak nisko, aż osiągnął wartość taką, jaką miał przed 1997 rokiem, czyli dokładnie wtedy, kiedy to „jakiś tam” daleki baht bardzo się zdewaluował.
Kiedy kurz opadł a „Wall Street Journal” zapełnił się artykułami, które nie zostawiały na analitykach i piewcach „nowej ekonomii” suchej nitki, na rynkach zrobiło się spokojnie. Obie giełdy przestały spadać w tym samym czasie (druga połowa 2002 roku) i bezpośrednio potem rozpoczęły rosnąć, ale już w sposób umiarkowany. Ponieważ w czasie bessy indeks NASDAQ Composite stracił ok. 80% swej wartości a DOW Jones „tylko” ok. 30%, powrócił szacunek do starej, konserwatywnej rachunkowości, co widać było wykresach i tabelach – od tamtego czasu obydwie giełdy rosły w miarę spokojnie w podobnym tempie.
Kryzys roku 2007 chociaż przyszedł niespodziewanie (jak wszystkie załamania rynku) to nie dla wszystkich był zaskoczeniem. W 2003 roku sam byłem świadkiem kupna nieruchomości, gdzie potencjalni nabywcy przebijali wzajemnie swoje zasoby gotówki, a Ci z nich, którzy mieli, zgodnie z amerykańską tradycją tylko bankowe potwierdzenie pożyczki hipotecznej stali w cieniu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że rynek ten oderwał się od realiów. Na Wall Street mawia się, że wielu z nas potrafi trafnie przewidzieć, dokąd rynek zmierza. Natomiast nikt nigdy nie wie, kiedy to rynek zrobi. To przysłowie w 2007 roku potwierdziło się aż do bólu.
Kiedy pojawiły się pierwsze złe wiadomości z rynku pożyczek hipotecznych subprime, media finansowe nie traktowały tych sygnałów z wielką powagą. Wielu analityków i komentatorów bagatelizowało ten problem, twierdząc (słusznie zresztą) że pożyczki subprime to tylko nieduża część rynku pożyczek hipotecznych (mortgages). Dla nas, żyjących na co dzień z efektów własnych opinii nie było to takie oczywiste. Zwłaszcza, że pożyczki subprime na pewno były bliżej Wall Street niż baht w 1997 roku, a ceny nieruchomości bezpośrednio przedtem rosły w „niezdrowy” sposób. Jeżeli do tego dodać rekordowo niskie stopy procentowe (bo Bank Federalny próbował również poprawić gospodarkę i uciec od zbliżającej się recesji) to przyszłość rysowała się niepewnie. Rzeczywistość jednak przeszła najśmielsze nasze oczekiwania.
Kryzys roku 2007 był pierwszym, który miałem okazję obserwować z Europy. W Hiszpanii, gdzie wtedy mieszkaliśmy zaczęły bankrutować firmy pośrednictwa nieruchomościami, co tylko potwierdzało chodzące pogłoski o recesji na rynku domów. Mimo to resorty golfowe zamieszkałe głównie przez Brytyjczyków tętniły życiem, nowe dźwigi dużych budów wdzierały się w hiszpański krajobraz a lotniska pękały w szwach. Giełdy spadały, ale w sposób umiarkowany, co było postrzegane jako możliwa korekta rynku. Kiedy jednak we wrześniu 2008 roku pojawiły się pierwsze dramatyczne spadki, zauważyliśmy też pewne anomalie. Po pierwsze – media finansowe wydawały się być całkowicie zaskoczone krachem. Podawano wiele informacji, ale żadna z nich nie wydawała się tłumaczyć tak gwałtownych przecen. Po drugie – ówczesny Sekretarz Departamentu Skarbu USA Henry Paulson rozpoczął cyklicznie przemawiać… w niedzielę. Stało się zatem jasne, że ten przekaz nie był głównie adresowany ani do Amerykanów ani do Europejczyków. Pierwsze giełdy rozpoczynające pracę po weekendzie w globalnym cyklu to giełdy azjatyckie. Zazwyczaj jednak bardziej podążają one za Wall Street, niż nadają tempo rynkom globalnym. Dlatego wytłumaczenie tej kampanii mogło być tylko jedno – Paulson uspokajał Chiny, największego wierzyciela USA. „Uspokajanie” giełd przez polityków to zjawisko nienowe i zarazem błędne. Rynek jest w stanie strawić każdą informację, ale staje się irracjonalny, kiedy wie, że czegoś nie wie. Strach przed nieznanym prawie zawsze wywołuje panikę i powoduje, że tłum ucieka od logiki. Potwierdził to dobitnie J.W. Bush w najgorętszym okresie kryzysu. Kiedykolwiek publicznie „uspokajał” giełdy, to te spadały jeszcze szybciej. Po wielu próbach wreszcie zarzucił tę strategię i dołączył do nielicznej grupy polityków nauczonych, że z giełdą nie można wygrać. Szkoda, że tak późno.
Nie inaczej się stało ze strategią przyjętą przez Paulsona. Same spadki są częścią natury giełd, ale ich szybkość może być zabójcza. Ponieważ stało się jasne, że sytuacja jest poważna rynki reagowały histerycznie. Tylko na przełomie września i października 2008 roku Wall Street została „odchudzona” o ponad 8 trylionów dolarów, pociągając za sobą inne giełdy na całym świecie. Okazało się, że kryzys na rynku hipotek subprime był tylko wierzchołkiem góry lodowej a upadek banku Lehman Brothers był jednym z wielu ogniw tego spustoszenia. Prawdziwym motorem tego kryzysu był „credit crunch”, załamanie systemu wzajemnych powiązań bankowych służących do zabezpieczania kredytów. Nie wchodząc w tłumaczenie natury CDOs (collaterized debt obligation) można w dużym uproszczeniu powiedzieć, że banki znalazły sposób, jak pożyczkę obywatela X użyć jako … zastaw pod następną pożyczkę. Sama idea CDO była już od początku krytykowana przez wielu analityków, akademików i inwestorów (łącznie z Warrenem Buffettem) ze względu na ukryte ryzyko takiego instrumentu, ale tak naprawdę problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy zawiódł system jego oznaczania. Dlatego CDOs, które rozeszły się po całym globalnym systemie bankowym były istotnie, jak powiedział Buffett „finansową bronią masowego rażenia”. Stąd właśnie przyszedł blady strach na Wall Street. Cała światowa bankowość siedziała na bombie, która mogła w każdej chwili wybuchnąć.
Kiedy na wykładach i szkoleniach przed rokiem 2007 mówiłem o ryzyku, często dyskutowaliśmy o obligacjach. Wielu studentów i bankowców podawało obligacje rządu USA jako przykład inwestycji bez ryzyka. Kiedy w odpowiedzi pytałem: „a co, jeśli rząd USA zbankrutuje ?” widziałem wszędzie uśmieszki, świadczące o tym, że ryzyko takie było traktowane jako nierealne. Od roku 2008 nikt już się w takich momentach nie śmieje. Po raz pierwszy od wielu dekad amerykański system finansowy stanął przed obliczem ryzyka załamania.
Jak Ameryka i Europa z kryzysami walczyły – Kryzys 2007 część II
Czy rząd USA może zbankrutować?
Jak rząd chce rozwiązać narastanie zadłużenia wewnętrznego?
1. Każdy rząd może zbankrutować. 2. W czasie prezydentury Obamy deficyt się zmniejszył (w procentach GDP utrzymuje się na tym samym poziomie), więc nie jest to obecnie priorytetem. Zresztą ekonomiści spod skrzydeł GOP od lat twierdzą, że nie jest to problem. (Od razu wyjaśniam, że nie jest to moje zdanie). 3. Założeniem tego artykułu jest pokazanie mechanizmów globalnego rynku kapitałowego, a nie obrona strategii finansowej USA.