Polecam książkę postmodernisty Vonneguta z 1963 roku. Ale polecam czytanie krytyczne. Kocia kołyska jest powieścią science fiction posiadającą także cechy satyry politycznej. Narrator utworu, John (lub Jonah), zamierza napisać książkę o Feliksie Hoenikerze, twórcy bomby atomowej, która wybuchła nad Hiroszimą. Zbiera do niej materiały wśród dawnych współpracowników konstruktora. Przepytuje także jego dzieci i trafia na ślad tajemniczej substancji, nad którą rzekomo pracowali Amerykanie, a znanej pod kryptonimem lód-9.
Poszukiwania prowadzą go na karaibską wyspę San Lorenzo rządzoną przez Papę Monzano. Monzano sprawuje dyktatorską władzę i próbuje na wyspie zbudować utopię. Jego jedynymi przeciwnikami są wyznawcy bokononizmu, niezwykle oryginalnej religii stworzonej przez samozwańczego proroka Bokonona. Po śmierci Monzano lód-9 (który zamarza w temperaturze pokojowej) wymknie się spod kontroli i spowoduje światową katastrofę.
Jej założycielem miał być Bokonon – wędrowny prorok z wyspy San Lorenzo ukrywający się przed prześladowaniami lokalnego dyktatora, „Papy” Monzano. Swe poglądy zawarł w „Księdze Bokonona”. Bokononizm przeciwstawia się powadze i upartemu drążeniu rzeczywistości („Kierujcie się w życiu taką fomą (nieszkodliwym łgarstwem), która da wam odwagę, dobroć, zdrowie i szczęście” – „”Live by the foma that make you brave and kind and healthy and happy””, Księga Bokonona 1,5). Mówi, że religia, chcąc osiągnąć swe cele, może, a nawet powinna posługiwać się kłamstwem, przy czym trudno jednoznacznie stwierdzić, co jest prawdą, a co nią nie jest. W tej książce nie ma ani słowa prawdy – to zdanie z książki, którego prawdziwości właściwie nikt nie ma prawa i nie może stwierdzić.
Powieść skrzy się humorem, np:
– Aha. Tak więc podczas jednej z takich bezsennych nocy zostałem z ojcem. Staraliśmy się znaleźć jakiegoś żywego pacjenta, którego można by leczyć, ale w łóżku, za łóżkiem znajdowaliśmy same trupy. I wtedy ojciec zaczął się śmiać! Nie mógł przestać. Wyszedł na dwór z ręczną latarką. Chichotał bez przerwy, a promień światła z jego latarki tańczył po trupach ułożonych w stosy. Położył dłoń na mojej głowie i wie pan, co mi wtedy powiedział ten wspaniały człowiek?
– Nie.
– Synu – powiedział do mnie ojciec – pewnego dnia wszystko to będzie twoje.
Mam jednak jedno poważne zastrzeżenie. Vonnegut prezentuje naukę jako nieubłaganą, nieczułą siłę, która niszczy wszystko na swej drodze, zaś pewną fikcyjna wersję buddyzmo-hinduizmu (bo abrahamową dogmatyką bokononizm raczej nie jest) jako coś bezpiecznego. Być może w czasie zimnej wojny nauka kojarzyła się z siłą niszczącą, i fajnie, że pisarz przypomniał, że prócz nauki istnieje też kultura „duchowa”, ale przecież wojna zimna pozostała zimną, bo sobie naukowcy na chłodno wyliczyli, że nie opłacałaby się. O wiele gorzej byłoby mieć do czynienia z ludźmi negującymi rzeczywistość, np. z pakistańskimi generałami, którzy wierzą w 72 dziewice w raju, i chcą wykorzystać dżiny czyli pustynne duchy jako źródło energii…
Ja to widzę inaczej. Vonnegut pokpiwa ze śmiertelnie poważnie traktowania nauki, ale jeszcze bardziej kpi z religii. W którymś miejscu pisze, że „nic tam nie było oprócz zwiędłych liści” więc trzeba było coś ludziom dać, dlatego Bokonon wymyślił religię. Te głębokie opisy „duchowości” to pastisz na nasze przepastne księgi, opisy stanów błogosławionych, biografie nawiedzonych etc. Bokonon wymyślił trochę głupot i głupoty zaczęły żyć własnym życiem, łącznie z coraz „głębszym życiem duchowym” zbudowanym na religijnym substytucie sexu (boko-maru) i zwiędłych liściach.