#MiniOpera

 

Drugi dzień festiwalu Musica Polonica Nova poświęcony był operze. W książce programowej, zgodnie z ideą #sieci jakiej  z koncertu na koncert nadaje znaczenie w tym roku Nova pojawiły się rozważania na temat aktualności opery we współczesnych czasach. Czy jest ceniona, czy jest popularna, jakie wyzwania podejmują współcześni następcy Verdiego?

 

Moim zdaniem narodziny opery współczesnej są jak nowy podmuch wiatru w żagle dla sztuki teatru. Nagle okazało się, że kompozytor ma znacznie większą swobodę w kreowaniu muzyki i wyborze tematu opery. Po Wagnerze, Puccinim i Albanie Bergu muzyka stała się wyjątkowo spójna ze słowem w operze, wręcz organiczna. Oczywiście nikt nie zabrania powrócić kompozytorowi do postbarokowej estetyki opery, złożonej z arii i wprowadzających słów, czy recytatywów – tak robił już Strawiński.

 

Inną kwestią, która umyka osobom skupionym tylko na teatrze europejskim, jest fakt, że to teatr śpiewany jest osią tradycji teatralnych, zaś teatr tylko mówiony jest tylko drobną odmianą ogólnej tendencji. Widać to nawet w kinie – w końcu quasi – operowy Bollywood ma większą rzeszę widzów niż producenci europejskiego kina, wygrywa nawet z Hollywoodem jeśli chodzi o oddziaływanie na świecie. Oczywiście Bollywoodu dotykają te same obelgi, jakie rzuca się na operę – że kicz, że przestarzałe, że pozbawione głębi, że za dużo o miłości etc.

 

Jeśli chodzi o „za dużo o miłości” opera współczesna doskonale oderwała się od tematycznego minimalizmu (który wcale nie jest wadą, ale pewną cechą) i poszła daleko w bardzo różne tematy. Tu znów Alban Berg dokonał bardzo wiele, rewolucjonizując nie tylko stylistykę muzyczną, ale również tematykę. Inne takie rewolucje możliwości tematyki operowej to choćby Nixon w Chinach Adamsa i jego inne opery opisujące politykę i historię nam współczesną, bez ideologicznych alegorii. Taka opera faktu.

 

Jednak, na przykład na Netflixie (mówienie o #sieci zobowiązuje) nie znajdziemy żadnej opery, choć na szczęście jest bardzo wiele po części muzycznych filmów Bollywoodzkich z Indii i ich wybór jest dokonany przez osoby znające się na kinie z Mumbaju. Jeśli chodzi o klasykę, na Netflixie jest tylko ekranizacja Dziadka do Orzechów Czajkowskiego i dwa czy trzy dokumenty o muzykach klasycznych, może też Jezioro Łabędzie. Na szczęście teatr muzyczny jest szeroko obecny w formie filmów z Indii. Są też oczywiście amerykańskie musicale, lecz mniej liczne.

 

Jakkolwiek by z tą operą w mainstreamowej i legalnej internetowej kulturze dziś nie było, drugi dzień Novej, zatytułowany #MiniOpera udowodnił, że sztuka opery ma się świetnie, choć czasem ma problemy z reklamą, z dostępnością w takich #sieciowych miejscach jak Netflix czy HBO. Usłyszeliśmy bowiem dzieła czterech twórców i każde z nich było wciągające, poruszające i intrygujące estetycznie, a niekiedy również fabularnie. Odniosłem też wrażenie, że opera może mocniej wciągać w muzykę współczesną niż muzyka symfoniczna czy kameralna. Obecność słowa i fabuły prowadzi słuchacza przez indywidualne wybory stylistyczne kompozytora, często też spaja w jeden muzyczny świat mnogość punktów odniesień danego twórcy.

 

Zanim przejdę do omawiania koncertu, mam jeszcze jedną uwagę. Otóż książeczka programowa Musica Polonica Nova zawiera przede wszystkich równoległe rozmyślania na temat koncertów. Najistotniejsze informacje można chyba zdobyć na spotkaniach z muzykami i znawcami muzyki współczesnej poprzedzających koncerty. Tym razem te równoległe rozmyślania z książeczki mocno dotyczyły też strony czysto finansowej opery – dowiadujemy się, że powstały nawet dzieła opowiadające o problemach z wystawianiem oper. Jak wynika z kolei z moich równoległych rozmyślań, teatr muzyczny ma się świetnie i jest głównonurtowy w stosunku do mówionego, gdy spojrzymy na rzecz całą globalnie i sięgając głębiej w czasie. Jeśli opera miewa czasem problemy, jeśli jej nie ma na przykład na Netflixie, to jest to tylko błąd reklamy i może niechęć do tematyki miłosnej, a nawet weselnej (musicale i indyjskie filmy), którą teatr muzyczny lubi już od wieków. Być może jakiś ambitny mecenas kultury, prywatny czy państwowy, powinien zastanowić się któregoś dnia, jak sprawić, aby jego opera znalazła się na Netflixie nie płacąc za to oczywiście Netflixowi, lecz czerpiąc zeń „po bożemu” zyski. Być może bardziej tradycyjne potraktowanie libretta stanie się arką dla bardzo wartościowej muzyki, wyniesionej w ten sposób przed oczy dziesiątków milionów widzów. Bollywood nawet w bardzo ambitne filmy o Afganistanie czy prawach kobiet potrafi wrzucić poruszający i bardzo tradycyjny wątek miłosny (czasem i ze ślubem), przez co teatr muzyczny Indii dociera zarówno do wyrafinowanych odbiorców jak i do szerokich mas. Są tu dwa bieguny, jak u Mozarta – prostota (nawet prostacka) i wyrafinowanie (do dziś zrozumiałe dla nielicznych, w końcu Mozart był odważnym kompozytorem współczesnym w swoich czasach).

 

Joanna Freszel, fotografia pochodzi ze stron NFM

 

Cztery miniopery nie zalśniłyby na koncercie tak wielkim muzycznym blaskiem, gdyby nie znakomici wykonawcy. Mieliśmy zatem Ensemble Platypus wywodzący się ze swoistego kolektywu młodych kompozytorów – Verein Platypus. Celem jest tu przełamywanie stereotypów wykonania i sprawiedliwe dopuszczanie do głosu twórców. Mieliśmy zatem zespół w takim oto składzie instrumentalistów: Iva Kovač – flety, Ryuta Iwase – klarnety, Sophia Goidinger-Koch – skrzypce, altówka, Tomasz Skweres – wiolonczela, Frederik Neyrinck – fortepian i Mateusz Ryczek, Katarzyna Dziewiątkowska – elektronika. Dyrygował sprawdzony w muzyce współczesnej słowacki dyrygent Ivan Buffa, który jest między innymi przewodniczącym Stowarzyszenia Kompozytorów Słowackich i dyrektorem artystycznym Quasars Ensemble. Gwiazdą całego przedsięwzięcia była znakomita polska sopranistka Joanna Freszel, posiadająca znakomicie plastyczny głos, radzący sobie ze wszelkimi łamańcami zaplanowanymi przez śmiałych kompozytorów, z utrzymywaniem długich i ekstremalnie wysokich dźwięków, z aktorską melorecytacją. Mimo całej tej akrobatyki, głos Freszel pozostawał dźwięczny i wysoce estetyczny. Jej partnerką była japońska sopranistka Kaoko Amano, posiadająca sprawny sopran i swobodę w niekonwencjonalnych jego użyciach. Muzykom towarzyszyła dwójka aktorów i recytatorów – Anna Rakowska i Kamil Król. Szczególnie spodobała mi się gra Rakowskiej, wchodząca w neoekspresjonizm i nieosymbolizm, przewrotna i dynamiczna. Również jej recytacja przywodziła na myśl zwariowane pomysły Schönberga. Aktorka nadawała swój własny wyraz utworom, w których wykonywaniu aktywnie uczestniczyła i miało to ogromny urok, choć przenosiło dzieło w stronę ekspresjonizmu i symbolizmu. Kamil Król też wywiązywał się ze swych zadań solidnie. Reżyserką minioper była Małgorzata Kazińska i operując takimi a nie innymi środkami odniosła duży sukces, doskonale oddając ekspresję prezentowanych oper i przykuwając uwagę widzów w sposób zręczny i przemyślany. Za kanwę librett służyły teksty Erny Rosenstein, polskiej malarki surrealistycznej i poetki o żydowskich korzeniach, 

 

Katarzyna Dziewiątkowska, fotografia pochodzi ze stron NFM

 

Pierwszą minioperą była Bajka Katarzyny Dziewiątkowskiej, opowiadająca o gościnnej i dobrej staruszce, która zaprasza do swojego domu księżyc, brzozę i wiatr, na końcu zaś małą dziewczynkę, która okazuje się być jej duszą. To libretto to czysty symbolizm i ekspresjonizm, powrót do pięknych korzeni modernizmu w muzyce. Staruszka nie chce darów za gościnę, zatem odwiedzający ją obsypują darami cały świat. W końcu jej dusza – dziewczynka zmusza ją, aby uszyła jej suknię z tych darów i tak nadchodzi pogodna śmierć. Dziewiątkowska nadała tej fabule porywającą i bogatą muzykę, o wielu nakładających się na siebie głosach i stylistykach. Byłem zupełnie oczarowany. Scena wejścia brzozy do domu staruszki była po prostu rewelacyjna. Nastroje tajemnicy, nadziei, poetyckości i grozy zlały się w jednym tyglu muzycznego piękna. Szczególnie zasłużeni dla powodzenia całości była sopranistka Joanna Freszel i niepokojąca, tajemnicza, baśniowa Anna Rakowska.

 

Katarzyna Dziewiątkowska obok kompozycji zajmuje się również wokalistyką i dało to jej doskonałe zrozumienie wykorzystania materii ludzkiego głosu. Podobnie przydała się jej wiedza o kompozycji komputerowej (którą studiowała u sławnego Duchnowskiego) oraz filmowej i teatralnej. Miniopera Bajka był to teatr żywy, wręcz namacalny, a jednocześnie nie dosłowny. W muzyce nowej i we współczesnym teatrze panuje czasem moda na realizm, tak jakby Balzac nie żył w połowie XIX wieku, ale był modnym młodzieniaszkiem urodzonym już w XXI wieku. Dziewiątkowska uniknęła też „postnuklearnego pejzażu”, który nieodmiennie i od dekad narzuca wielu twórcom sytuacja porzucania tonalności przez muzykę nową. Dziewiątkowska operowała zręcznie wszystkimi nastrojami, inny niż u Beethovena język muzyczny nie owocował u niej nastrojem postapokaliptycznej samotności i ciężkiego egzystencjalizmu, jak to się dzieje u wielu twórców, będących czasem niewolnikami swojego języka muzycznego, a nie jego władcami.

 

Następna miniopera była dziełem Tomasza Skweresa, kompozytora mocno związanego z Wiedniem i grającego też na wiolonczeli w Ensemble Platypus. Dzieło nazywało się Desiderium i również było po części ekspresjonistyczno – symboliczne. Opowiadało o relacji dwojga osób – starej kobiety jeżdżącej z pustym wózkiem (lub z lalką, to nie było jasne) i starego znieruchomiałego mężczyzny, ni to zmarłego, ni to posągu, ni to niedołężnego męża przykutego do fotela w domu. Nad całością unosił się Becketowski klimat, doskonale oddawany przez muzykę. Niestety, muzyki było trochę za mało, za dużo zaś było wykładu na temat „było, jest i będzie”. „To co jest już było, to co będzie będzie teraz” itp. itd. Głos narratora wpajający nam taką niezbyt wyrafinowaną i ograną „filozofię” psuł nieco znakomitą część muzyczną miniopery. Ale i tak mi się podobało.Jak zauważyliście, nie opisuję opowiadania Rosenstein, ale to, co wypływało z samej opery. Możliwe, że w samym opowiadaniu "pseudofilozoficzny jeleń na rykowisku" jakim są wariacje na temat "było, jest, będzie" nie był tak wyeksponowany, możliwe, że był nawet bardziej wyeksponowany. Również w bajce o staruszce na starcie pojawia się takie naiwne zafascynowanie czasem, zupełnie in crudo, jakby od co najmniej 450 lat literatura europejska i później nauka nie powiedziały wielu świeższych, trafniejszych uwag na ten temat, mądrzej i bardziej atrakcyjnie. Oczywiście kompozytor temu nie był winny, mógł jednak sprowadzić ten wykład do stosownego, krótkiego wymiaru, lub wogóle pominąć, tak jak pomijała sporą część bajki Rosenstein Joanna Woźny, o której już za chwilę. 

 

Joanna Woźny w swoim Krajobrazie Śniętym też sięgnęła po tekst o staruszce I jej gościach wierzbie, księżycu, wietrze etc. Nie wiem, dlaczego pojawił się ten sam tekst Erny Rosenstein, znacznie lepszy od dość oklepanych rozważań o czasie i wogóle dobry, zapewne było to wyjaśnione podczas spotkania. Tak czy siak było to ciekawe. Tym razem muzyka nie była magiczna, ale szmerowa, postapokaliptyczna, ostateczna. Kompozytorka pocięła słowa baśni o gościnnej staruszce, wiele uwagi też zajęły jej naiwne opisy jakiegoś raju z „zajączkami luster na dywanach”. Nie był to już zatem ekspresjonizm i symbolizm, ale bardziej postmodernizm ciążący w mroczną, pełną pustki stronę całkowitej dekonstrukcji.  To też była ogromnie ciekawa miniopera. Joanna Woźny studiowała najpierw filozofię w Katowicach a dopiero później kompozycję w Grazu. Być może to sprawiło, że postanowiła nie wracać do modernizmu w swoim ujęciu baśni o staruszce, lecz zdecydowała się na postmodernistyczny dekonstruktywizm. Kompozytorka ma już na swoim koncie wiele kompozycji i sukcesów na arenie muzyki nowej, sądząc choćby po przedstawionej nam minioperze, jak najbardziej zasłużonych. U mnie modernizm nieodmiennie wygrywa jednak z postmodernizmem, wolałem zatem jeszcze bardziej pierwszą wersję Bajki, naprawdę mocną muzycznie i zapadającą w pamięć. No i owa postapokaliptyczna łatwość płynąca z porzucenia tonalności… To jednak jest pewne cliché… Moim zdaniem szukanie jak największej liczby nastrojów, również jasnych, barwnych i tajemniczych gdy jesteśmy poza tonalnością (a możemy być poza nią na miliony sposobów) jest ważnym wyzwaniem dla twórców nowej muzyki. Próba wielobarwności ściąga swoją drogą język muzyczny w stronę tonalności – tak samo u sławnego Crumba jak i u intrygującej tego wieczoru Katarzyny Dziewiątkowskiej, której pewnie dostanie się od niektórych krytyków, że jest u niej jasna, dobrze zarysowana fabuła, co w operze zawsze powinno być zaletą a nie wadą, bo nikt mi nie wmówi, że więcej niż 5% pibliczności operowej najpierw obowiązkowo przeczyta zbiór opowiadań średnio znanej pisarki, a później dopiero uda się do swych lóż. Na pewno tak nie będzie. 

 

Ostatnią operą był Poławiacz Cieni Mateusza Ryczka. Tu słowo zostało sprowadzone niemal do minimum, do jakichś niejasnych dźwięków i głosów (nie odrobiwszy lektury zbioru opowiadań nie wiem więc, o czym to de facto było). Jednak pojawiły się w tej operze ciekawe elementy grozy, jakiś totemiczny demon, nagłe zamieranie, czy wprost umieranie muzyków, jak i poławiacza cieni próbującego zamknąć je w worku (który jednak świecił – powinien chyba mrocznieć, ale nie czytałem tego dzieła Rosenstein). Muzyka bardzo ciekawa, polistylistyczna – od szmerowej po glassowski minimalizm w małych dawkach, ale zabrakło mi w tym spójności. Mateusz Ryczek kształcił się we Wrocławiu i ma na swoim koncie już wiele kompozytorskich sukcesów, czemu się nie dziwię, gdyż potrafi budować nastrój i mocne kulminacje. Wśród jego utworów znajdziemy też takie miłe Wrocławianinowi perełki jak Requiem dla Przejścia Świdnickiego na elektronikę (2016). Ja swoją drogą uważam, że jest teraz lepiej z tym Przejściem Świdnickim, gdyż Świdnicka przestała być rozcięta i można pójść prosto na linii ulicy, o odtworzenie tego traktu staromiejskiego bardzo zabiegali historycy sztuki. Lecz cóż, do tej polemiki potrzeba nie tyle historyka sztuki co innego kompozytora.

 

Reasumując – drugi dzień Musica Polonica Nova okazał się świetny. Rzadko się zdarza, aby jeden koncert gwarantował tyle przeżyć, refleksji, tak bardzo otwierał wyobraźnię. Wielkie brawa należą się wszystkim wykonawcom i czwórce kompozytorów, których dzieła, nawet jeśli dopatrzyłem się pewnych wad, okazały się być świetnymi adwokatami żywotności sztuki operowej w XXI wieku. A teraz warto zdobyć Netflix!

 

 

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

2 Odpowiedzi na “#MiniOpera”

  1. Świetny tekst! Pan chyba jako jedyny spojrzał na MiniOpery głęboko i zadał sobie trud refleksji… 

    1. Dziękuję za miłe słowa! Wydaje mi się, że gdy chodzi o nowe kompozycje, które jeszcze nie były często wykonywane, trzeba się starać. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

15 − dwa =