Na pytanie o to, co robił Rossini w wieku 12 lat istnieje prosta, choć nieco szokująca odpowiedź. Otóż przyszły demiurg opery pisał kwartety. W tym dziecięcym wieku nie znał jeszcze zasad kompozycji, jednakże intuicyjnie wyczuł, jak powinny wyglądać sonaty i pomijając kilka drobnych błędów dotyczących klucza harmonicznego strzelił w dziesiątkę. Dziecięcych sonat Rossiniego słucha się całkiem nieźle, nie trzeba brać poprawki na wiek ich twórcy. W utworach słyszalna jest pewna naiwność przynależna do dziecięcych lat, ale są zaplanowane z gustem i wyczuciem. Melodie są proste, ale zgrabne, ilość części graniczona jest z czterech do trzech, co jednak nie przeszkadza częściom wolnym wzruszać, zaś szybkim wciągać do świata muzyki.
NFM Ensemble, zespół zajmujący się grą dzieł kameralnym o nietypowym składzie instrumentów, osadzony jest wokół wiolonczeli i kontrabasu. Tym razem do trzonu zespołu doszli dwaj skrzypkowie, sonaty Gioacchino Rossiniego wykonywało zatem czterech muzyków: Marcin Danilewski – skrzypce, Wojciech Hazuka – skrzypce, Wojciech Fudala – wiolonczela i Janusz Musiał – kontrabas. Nie usłyszeliśmy wszystkich sześciu sonat, lecz trzy: III Sonatę a quattro C-dur, IV Sonatę a quattro B-dur i VI Sonatę a quattro D-dur. Zwłaszcza ostatnia z sonat zachwycała dojrzałością zaplanowania linii melodycznych oraz zagęszczającą się dramaturgią zwiastującą operowy talent Rossiniego, który miał wybuchnąć na cały muzyczny świat nieco później.
Ważnym momentem koncertu był Duet B-dur Domenica Dragonettiego (1763–1846). Dragonetti był Wenecjaninem, który rozwinął techniki gry na kontrabasie i uczynił go znacznie bardziej samodzielnym bohaterem świata muzyki. Większość życia spędził w Londynie, gdzie miał duży wpływ nie tylko na muzykę brytyjską, ale na muzykę klasyczną w ogóle. Pomógł on Beethovenowi zrozumieć potencjał kontrabasu, dzięki czemu wielki kompozytor, w którego cieniu nadal żyjemy, zamienił kwartet orkiestrowy na kwintet. Jak u Haydna czy Mozarta podstawą symfonii były dwie grupy skrzypiec, grupa altówek i wiolonczel, tak u Beethovena do tych grup doszły kontrabasy, które wcześniej były zależne od wiolonczel, podkreślając i rozwijając ich niższe partie. Na wrocławskim koncercie Duet B-dur Dragonettiego był najmocniejszym wykonawczo momentem. Kompozycja miała w sobie pewne elementy Beethovenowskiej architektoniczności i przestrzeni, świadczące być może o intelektualnym kontakcie z twórczością Mistrza z Bonn.
Na koncercie usłyszeliśmy także dzieło późniejsze, bo pochodzące z przełomu romantyzmu i modernizmu. Był to Kaprys koncertowy na motywach melodii norweskich Johana Halvorsena (1864–1935). Utwór został pomyślany jako błyskotliwy dialog i rywalizacja dwojga skrzypiec. Lekki, nieco już modernistycznie zagęszczony, pobudzał wyobraźnię. Norweskie motywy były rzeczywiście słyszalne, szczególne wrażenie robiło naśladowanie hardingfele, tęsknego I chłodnego norweskiego instrumentu smyczkowego, który fascynuje mnie szczególnie mocno, gdyż podobnie jak klasyczne instrumenty indyjskie ma struny rezonansowe, służące tylko do wpadania w rezonanse ze strunami melodycznymi. Powiększa to głębię brzmienia, i nadaje mu ton oddalenia i surrealistycznej wieczności dźwięku.