Piękny budynek wrocławskiego NFM i coraz świetniejszy poziom lokalnego życia muzycznego przyciąga do Wrocławia najlepsze orkiestry na świecie. Niedawno mieliśmy renomowanych sąsiadów z Drezna, z III Góreckiego i Krzysztofem Urbańskim, tym razem zaś nadodrzańska grawitacja przyciągnęła do nas legendarną Chicago Symphony Orchestra. I to na dwa koncerty! W obu pojawia się Mahler, więc początkowo myślałem, że będzie to dwukrotnie grany ten sam program, aby wszyscy melomani mogli zyskać bilety. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się jednak, że jest inaczej. W czwartek (22.05.2025) CSO zagrała VI Symfonię a-moll „Tragiczną” Gustava Mahlera, zaś dziś zespół zaprezentuje VII Symfonię e-moll tego samego kompozytora. Dwa wielkie freski romantyczno – secesyjnego twórcy staną się znakomitym polem do popisu jednego z najlepszych zespołów orkiestrowych na świecie. Poza Mahlerem równie doskonałym polem do prezentacji możliwości orkiestry mógłby być (ze znanych kompozytorów) chyba tylko Richard Strauss. Oczywiście nie twierdzę, że Mahler czy Strauss są lepsi od Mozarta, Brahmsa czy Beethovena. Faktem jest, że sami będąc znakomitymi dyrygentami i swoimi biografiami sięgając już śmiało XX wieku dysponowali oni znacznie bardziej rozbudowaną orkiestrą niż Beethoven i stosowali znacznie więcej orkiestrowych mikstur i sztuczek niż Brahms.

Jaap van Zweden / fot. Jason Bell/ ze stron NFM
Na obydwu koncertach CSO poprowadził dyrygent Jaap van Zweden, od którym wcześniej usłyszałem od znanych i zaprzyjaźnionych krytyków muzycznych, że „szkoda”, że „drewniany”. Mimo to przybyli, zakładając, że nawet jeśli dyrygent nie dopisze, to i tak warto będzie usłyszeć na żywo legendarną Chicago Symphony Orchestra, którą znamy przecież z tylu wspaniałych płyt zalegających na półkach w naszych domach. Ja CSO mam też na oryginalnych szpulach magnetofonowych RCA, więc o tyle jestem jeszcze bardziej bogaty w nagrania orkiestry z Chicago.
Jako, że ta recenzja z wczoraj i recenzja z dzisiejszego koncertu będzie o tym samym wykonawcach i tym samym kompozytorze, o kontrowersyjnym dla moich muzycznych (i nie tylko) przyjaciół dyrygencie Jaapie van Zwedenie napiszę w następnej recenzji. Teraz słów kilka o Chicago Symphony Orchestra.
Chicago Symphony Orchestra została założona w 1891 roku przez wybitnego dyrygenta Theodore’a Thomasa, który przyjął zaproszenie biznesmena Charlesa Normana Faya, by stworzyć w Chicago orkiestrę na światowym poziomie. Pierwszy koncert odbył się 16 października 1891 roku w Auditorium Theatre. Początkowo nazywana Chicago Orchestra, po śmierci Thomasa w 1905 roku przyjęła nazwę Theodore Thomas Orchestra, a w 1913 roku ostatecznie stała się Chicago Symphony Orchestra.
Następca Thomasa był Frederick Stock (1905–1942), który rozwinął edukację muzyczną i wprowadził nowe kompozycje, m.in. Ravela czy Sibeliusa. Następnie przyszedł czas legendarnego Fritza Reinera (1953–1963). Wzniósł on CSO na międzynarodowy poziom, nagrywając kultowe albumy dla wytwórni RCA. Wśród melomanów na całym świecie stał on się symbolem „twardego dyrygenta”, muzycznego autokraty, który aby uzyskać niezwykłe, jedyne w swoim rodzaju spójne, dynamiczne i wielobarwne brzmienie był w stanie dosłownie sterroryzować muzyków.
Reinera cechowała minimalistyczna technika dyrygencka. Dyrygował niemal mikroskopijnymi gestami, wymagając od muzyków absolutnej koncentracji. Jego batuta poruszała się w zakresie kilku centymetrów – każdy, kto nie śledził jej wzrokiem, ryzykował zgubienie tempa. Nie tolerował nawet najmniejszych błędów. Podczas prób potrafił zatrzymać orkiestrę po kilku taktach, krzycząc: „To nie jest muzyka, to chaos!”. Jego ulubionym powiedzeniem było: „Jeśli nie potraficie grać czysto, grajcie wolniej. Jeśli nie potraficie grać wolniej, nie grajcie wcale”. Zakazywał muzykom patrzenia na zegarki, rozmów podczas prób, a nawet… oddychania zbyt głośno. Gdy któryś z instrumentalistów popełnił błąd, Reiner często wyzywał go publicznie, np.: „Czy pan się dziś mył uszami? Bo nie słyszy pan, co gra?”.
Mówi się, że Reiner kładł na podium białą chusteczkę. Jeśli któraś partia brzmiała nieidealnie, rzucał ją w stronę winnego sekcji. Muzycy nazywali to „dostaniem chusty” – sytuacja była na tyle upokarzająca, że wielu muzyków po takim incydencie rozważało rezygnację. Pewnego razu podczas prób do „Święta wiosny” Strawińskiego Reiner miał oświadczyć: „Jeśli nie zagramy tego idealnie, publiczność uzna, że to zła kompozycja. A to wy będziecie winni”. Innym razem, gdy skrzypkowi drżała ręka ze stresu, Reiner przerwał próbę i warknął: „Niech pan przestanie się trząść! Albo się pan uspokoi, albo znajdziemy kogoś, kto nie ma parkinsona”.
Dzięki terrorowi Reinera CSO stała się jedną z najprecyzyjniejszych orkiestr na świecie, a nagrania dla RCA (m.in. dzieła Straussa, Bartóka) do dziś są wzorem brzmieniowej doskonałości. W okresie jego dyrekcji nawet 30% zespołu zostało zastąpione. Wielu instrumentalistów odchodziło z powodu wyczerpania nerwowego. Muzycy, którzy przetrwali jego rządy, nazywali siebie „Piratami Reinera” – byli dumni z umiejętności przetrwania, ale wspominali ten czas jak służbę w wojsku.
Następcą okrutnego i wspaniałego Reinera był Sir Georg Solti (1969–1991). Jego era przyniosła orkiestrze 31 z 62 nagród Grammy. Nagrania symfonii Mahlera czy Beethovena stały się legendarne.
Następnie był Daniel Barenboim (1991–2006). Poszerzył on repertuar o dzieła Wagnera i współczesnych kompozytorów.
I wreszcie Riccardo Muti (2010–2023), który wprowadził projekty społeczne, jak „CSOtv” podczas pandemii, i umocnił międzynarodową renomę zespołu.
Dziś Riccardo Muti i Daniel Barenboim są uznawani obok kilku innych artystów za największych żyjących dyrygentów. Ich związek z jedną z najwspanialszych światowych orkiestr nie jest zatem przypadkowy.
Dodam jeszcze, że sekcja instrumentów dętych blaszanych słynie z potężnego, charakterystycznego „Chicago Sound”. Jest to blacha jedyna w swoim rodzaju, wspaniała, plastyczna i potężna. Gdy zagrzmi ma się wrażenie żarzącej się rzeźby z dźwięków w przestrzeni.
Przejdźmy teraz do omówienia półtoragodzinnego fresku, który usłyszeliśmy z legendarną CSO. VI Symfonia Mahlera „Tragiczna” została skomponowana w latach 1903–1904 i okazała się być jednym z najbardziej przejmujących dzieł w historii muzyki klasycznej. Przydomek „Tragiczna” (niem. Tragische) nie pochodzi bezpośrednio od kompozytora, lecz został przypisany symfonii przez krytyków i wykonawców ze względu na mroczny, przepełniony niepokojem charakter symfonii. Sam Mahler początkowo używał tego określenia, ale później je porzucił. Mimo to nazwa przylgnęła do dzieła na stałe.
Symfonia utrzymana jest w tonacji a-moll, tradycyjnie kojarzonej z tragedią. Jej cztery ogniwa (Mahler zwykle pisał symfonie pięcioczęściowe) prowadzą słuchacza przez narastający dramat, kończący się katastrofą. I część (Allegro energico) to marszowy temat, który nie brzmi triumfalnie, lecz złowieszczo, jak „kroki fatum”. II część (Scherzo) ma groteskowy, niemal upiorny charakter, przypominający „tańce szkieletów”. III część (Andante moderato) przynosi chwilowy spokój, ale jego liryzm jest przesiąknięty melancholią. IV część (Finale) to 30-minutowy obraz apokalipsy, w którym Mahler wprowadza słynne uderzenia młota (symbolizujące ciosy losu). Pierwotnie planował trzy uderzenia, ale usunął trzecie, podobno z przesądnych obaw po śmierci córki w 1907 roku.
W finale heroiczne próby odzyskania nadziei (przepiękne tematy waltorni i skrzypiec) są niszczone przez kolejne uderzenia młota. Orkiestra stopniowo zapada się w ciszę, kończąc dzieło w atmosferze beznadziejności. Mahler podobno płakał po premierze w 1906 roku, mówiąc: „Czułem, jak cały ból świata uderza we mnie”. Kompozytor wstrząśnięty swoim własnym dziełem to także Chopin w Londynie, gdy grał swoją sonatę z marszem żałobnym. Gdy zaczął grać marsz, musiał przerwać z uwagi na wielkie emocje i przerażające wizje, które go dopadły. Jak wiemy, niedługo po swojej wizycie na Wyspach zmarł w Paryżu.
Chopin w Londynie był już jednak w terminalnej fazie swojej choroby. Inaczej Mahler, który tworzył VI Symfonię w okresie względnego szczęścia (był u szczytu kariery, miał szczęśliwą rodzinę). Mimo pogodnych lat życia kompozytora, jego dzieło zdaje się przeczuwać przyszłe tragedie: śmierć córki, rozpoznanie u kompozytora śmiertelnej wady serca, a także narastający antysemityzm w Europie.
Nic dziwnego, że VI Symfonia Mahlera długo uchodziła za „przeklętą”. Jej wykonania wiązano z nieszczęściami: dyrygent Wilhelm Furtwängler odmówił jej grania w czasie II wojny światowej, a Leonard Bernstein nazwał ją „proroctwem XX-wiecznych katastrof”. Dziś uznaje się ją za arcydzieło prekursorskie dla modernizmu, wpływające na kompozytorów takich jak Dymitr Szostakowicz czy Alban Berg.
Na koncercie we Wrocławiu Chicago Symphony Orchestra urzekła mnie cudowną miksturą brzmień. Niektóre barwy i odcienie smyczków i drewna słyszałem po raz pierwszy w życiu, gdyż jak widać nie oddają ich nawet najlepsze nagrania. Wiele struktur brzmieniowych u Mahlera dzięki CSO zrozumiałem i odczułem znacznie lepiej, niż wcześniej, bazując na nagraniach i gorszych orkiestrach słuchanych na żywo. Blacha CSO nie zatraciła swojej wyjątkowości i porażała swoim perfekcyjnym, ciepłym i mocarnym plastycyzmem. Nawet harfy brzmiały jakby przybyły z jakiegoś nierealnego miejsca, bez trudu grając wstrząsające forte, plastyczne i szerokie jak jakieś formacje skalne. Nie mam pojęcia jak harfy mogą brzmieć w ten sposób, a jednak tak brzmiały. Ba! Nawet krowie dzwonki w wolnej części, przywodzącej na myśl Mahlerowskie spacery wśród alpejskich łąk, były cudowne. Była to po prostu wirtuozeria krowich dzwonków. A jak dyrygent Jaap van Zweden? Na szczęście nie było aż tak „drewnianie” jak mnie ostrzegano. Było znacznie lepiej. Jaap van Zweden wysunął wszystko na pierwszy plan, jakby chcąc całkowicie pozbawić symfonię tak świetnych przecież u Mahlera efektów przestrzennych. Miałem wrażenie, że wszystko toczy się na pierwszym planie, jakby ktoś chciał naśladować orkiestrą brzmienie taśmy magnetofonowej. Zabrakło także metafizyki i dramatyzmu. Wykonanie było rzeczowe, obiektywne, prezentujące zawartość dźwiękową utworu. Zarówno ja, jak i moim znajomi krytycy muzyczni, odnieśliśmy wrażenie, że absolutnie doskonały instrument, jakim jest Chicago Symphony Orchestra znalazł się w rękach solidnego rzemieślnika nie starającego się nam opowiedzieć o uderzeniach losu i tragedii, o której sam Mahler miał powiedzieć: „Czułem, jak cały ból świata uderza we mnie”. Jakkolwiek by nie było, usłyszenie takiej orkiestry w pełni sił, w wielkim symfonicznym fresku, było wydarzeniem o którym będziemy pamiętać długo, może przez całe życie.