Z wyjątkowo dużym opóźnieniem zasiadam do tej recenzji, choć koncert był bardzo intrygujący, a miał miejsce 27 lipca. Dzień po koncercie stałem się niezawinioną ofiarą wypadku drogowego i wciąż wracam do siebie. Oczywiście stereotypy dotyczące Fryderyka Chopina, Orfeusza z Warszawy (bo tam zasadniczo spędził młodość), mogłyby wskazywać, że recenzent muzyczny będący w złym stanie lepiej powinien zrozumieć twórczość geniusza, który w swoim najlepszym okresie skazany już był na powolne umieranie i z pewnością nie zawsze czuł się najlepiej. Ale to tylko stereotypy. Już Artur Rubinstein dokładał wszelkich starań, aby wyrwać muzykę Chopina z wydelikaconej, pensjonarskiej matni, w którą to wpychali arcydzieła kompozytora wykonawcy tej klasy co Alfred Cortot, jeszcze bardziej chyba wzdychający nad Schumannem.
Innym obiegowym poglądem na temat Chopina jest przekonanie iż między Chopinem a fortepianem istnieje znak równości. Chopin to fortepian, zaś w dużej mierze fortepian to Chopin. Nie było drugiego takiego mistrza fortepianu i drugiego tak wielkiego kompozytora, który by w przytłaczającej większości swoich dzieł opierał się na fortepianie solo, zaś w nielicznej grupie dzieł innych też fortepianu nie porzucał. Ten obiegowy pogląd nie jest stereotypem, lecz opisaniem faktu. Tak właśnie jest. Chopin to fortepian i zważywszy na wielkość i znaczenie jego twórczości nie doczekał się chyba tak wielu transkrypcji na inne instrumenty jak Bach czy Beethoven. Najbardziej udane, moim zdaniem, są próby grywania Chopina na organach. Wprawdzie piszczałki i miechy nie oddają milionów odcieni fortepianowych strun, lecz potrafią zwrócić naszą uwagę na to, że Chopin nawiązywał całkiem chętnie do muzyki Bacha i był konstruktywistą, a nie tylko marzycielem. Z jednej strony łączył tony nie mniej progresywnie niż Wagner wyprzedzając go w oczywisty sposób, z drugiej strony znacznie mniej chętnie zrywał z przeszłością niż kompozytorzy z których kręgu wyrastał ów nieco mroczny czarodziej opery.
Za sprawą Polish Cello Quartet pod koniec lipca we wrocławskim NFM usłyszeliśmy Chopina na cztery wiolonczele. Wkrótce powstanie płyta, jak zapewniali muzycy, zatem będzie można owych transkrypcji Chopina słuchać w dowolnej chwili. Muzycy przedstawili nam: Walc cis-moll op. 64 nr 2, Nokturn cis-moll op. posth., Preludium gis-moll op.28 nr 12, Preludium Des-dur op. 28 nr 15, Mazurek F-dur op. 68 nr 3, Walc Des-dur op. 64 nr 1. Opracowań na kwartet wiolonczelowy zadedykowanych Polish Cello Quartet dokonali P. Moss, S. Meck i L. Kołodziejski. Te opracowania nie transponowały muzyki Chopina w dół, zatem nie brakło śmiałych i niekiedy nieco karkołomnych pasaży na najwyższych dźwiękach wiolonczel. Kompozytorzy dokonali swojego dzieła w sposób nie oczywisty. Była to muzyka Chopina, bez żadnych udziwnień w stylu Beria, Schönberga i innych stylistów. A jednak odnosiło się wrażenie, że ów Chopin jest bardzo dwudziestopierwszowieczny. Zestawienia dźwięków świadczyły o epoce upojnej różnorodności i niechęci dla narzucania słuchaczowi konkretnych dróg przez muzykę. Jednocześnie sama natura ciepłego brzmienia wiolonczel pozostawiała transkrypcjom i wykonaniu swoje zabarwienie, czyniąc Chopina bardziej romantycznych niż zdradza to zazwyczaj fortepian. Zniknęła ostrość konturów, ustąpiła miejsca momentami zaskakującej kolorystyce, z pewnością bardziej lirycznej niż melancholijnej. Bardzo się cieszę, że muzyka Chopina zdobywa nowe terytoria, podziwiam kunszt wiolonczelistów, ale czuję, że Chopina na wiolonczelach będę musiał się jeszcze nasłuchać i nauczyć. Jeden koncert to dla mnie za mało, aby w pełni pojąć co się w tej muzyce teraz dzieje.
Druga część koncertu nie stanowiła dla mnie już tak śmiałego wyzwania estetycznego, ale była bardzo piękna i pasowała do zadumania i nawet niepokoju jaki pozostawiły we mnie transkrypcje muzyki Chopina.
Do wykonawców dołączyła Orkiestra Międzynarodowej Akademii Wiolonczelowej, znakomicie przygotowana, brzmiąca jak stale grający i doświadczony zespół. Dyrygował, bardzo porządnie i z fantazją, Francesco Bottigliero. Wpierw zaprezentował Oliviera Messiaena Louange à l’éternité de Jésus z Quatuor pour la fin du temps w opracowaniu na wiolonczelę solo i orkiestrę wiolonczelową F.J. Herferta. Dyrygent poprzedził wykonanie przemową uchylającą rąbka tajemnic zarówno dotyczących miłości do muzyki Messiaena jak i arkanów własnego dzieła, które nastąpiło później, a inspirowane było filozofią Kanta. Messiaen wypadł bardzo nastrojowo i metafizycznie. Choć, wbrew temu co sądził sam Messiaen i wbrew słowom wstępu, mnie duchowość francuskiego twórcy wydaje się bardziej nowoczesna niż tradycyjnie chrześcijańska. Mimo częstych odwołań do starannie zgłębianej teologii katolickiej Messiaen jawi mi się przede wszystkim jako modernista, nieodrodnie związany z czasem odkryć i postępu, który, mam nadzieje, że nie przeminął, mimo coraz bardziej widocznych kryzysów świata Zachodu i nieznośnej totalitarności Chin Ludowych, mających, być może ów świat Zachodu, na ludzkie nieszczęście, zastąpić. Zatem paradoksalnie dzieło Messiaena, pisane w nazistowskich obozie jenieckim, brzmiało jak głos spadkobiercy wiary w postęp i rozwój ludzkości.
Prawykonane Sentieri interrotti na cztery wiolonczele i orkiestrę wiolonczelową Bottigliero okazało się dziełem znakomitym, bardzo wciągającym i nie tyle wieńczącym cały koncert, co będącym jego jasną gwiazdą. Po tym pierwszym wykonaniu odniosłem wrażenie, że jest to neoromantyzm przetkany delikatnie drugim planem muzycznym kojarzącym się z kosmosem, myślą, techniką i przekraczaniem granic, albo po prostu dochodzeniem do jasnego sformułowania rzeczywiście twórczych myśli. Sentieri to bardzo piękny utwór i poczułem się zaszczycony mogąc być na jego prawykonaniu.