Delhi International Arts Festival 2010. Dziennik indyjski 18

Udało się! Rozpoczął się czwarty Delhijski Międzynarodowy Festiwal Sztuk, ja zaś byłem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Inicjatorką całego przedsięwzięcia jest Pratibha Prahlad, znana tancerka bharatanatyam, od lat pełniąca ważną funkcję w Sangeet Natak Akademi. Pomimo niemłodego już wieku i niezbyt szczupłej figury smt. Pratibha wiele już razy zachwyciła mnie swoim tańcem. Zrobiła jednakże dla nas wszystkich znacznie więcej, gdyż dzięki jej determinacji w Delhi zakorzenił się jeden z największych w Indiach festiwali poświęconych sztuce. Miałem szczęście być na pierwszym jego otwarciu, później przez dwa lata zgrzytałem zębami otrzymując informacje o programie festiwalu na skrzynkę mailową w Polsce i oto okazało się, iż po dwóch sesjach psucia uzębienia będę obecny na czwartej odsłonie Delhi International Arts Festival.

 

 

   DIAF odbywał się w wielu miejscach przez 21 dni bodajże. Każdy wieczór poprzedzało odczytanie tekstu po angielsku mówiące o ambicjach założycieli festiwalu. Między innymi ma on pokazywać Indie jako „Soft Power”,  podkreślać rosnące znaczenie kraju na arenie międzynarodowej i jego sięganie po mocarstwową pozycję. Indie mają być jednak mocarstwem „miękkim”, o demokratycznym, kosmopolitycznym charakterze i wielkiej otwartości. DIAF 2010 dobrze wpisywał się w tę funkcję, pokazując obok tradycyjnej sztuki tańca i muzyki nowoczesne i śmiałe eksperymenty, oraz poświęcając dużo uwagi wystawom współczesnego malarstwa, przeglądom niszowych filmów, sztukom teatralnym, wreszcie ukazując różne światy idei – od hinduistycznego w swoich korzeniach bharatanatyam, czy kuchipudi, po suficką muzykę muzułmanów na najwyższym dostępnym poziomie (włączając w to artystów z Pakistanu, mimo ogromnie napiętych obecnie relacji między obydwoma państwami), oraz sztukę chińską, czy chóralną muzykę naszego kontynentu. Z perspektywy Chennaju, w którym teraz nadrabiam opóźnienia w pamiętniku, samo uznanie festiwalu za największy w Indiach stanowiło ogromną przesadę, stolica Tamilnadu może poszczycić się niejednym większym jeszcze festiwalem, choć nie może równać się z Delhi aż tak wielką różnorodnością prezentowanych zjawisk artystycznych.

   Festiwal odbywał się na wielu scenach i wielu miejscach. Obok Meghadoota Amphiteatre Sangeet Natak Akademi ważną trybunę festiwalową stanowiło ICCR z Azad Bhavan. Wiele przedsięwzięć na pograniczu eksperymentalnej muzyki popularnej, folkloru i klasyki miało miejsce na terenach Qutub Minar. W okolicach Nehru Park do akcji włączył się elegancki Ashok Hotel i Tree Murti Bhavan, swego rodzaju polityczno – religijny pawilon – pomnik postawiony dla uczczenia pionierskich lat niepodległej Republiki Indyjskiej. Kilka ważnych wydarzeń odbywało się nawet w pięknie zaprojektowanej, bahaistycznej Lotosowej Świątyni, jednej z większych atrakcji Subkontynentu dla miłośnika architektury współczesnej.

   Ja oczywiście pozostawałem wierny scenie Sangit Natak Akademi, czyli głównego urzędu zajmującego się w Indiach klasycznymi i ludowymi formami muzycznymi i tanecznymi. Amfiteatr tej instytucji należy do najbardziej nastrojowych miejsc w stolicy. Scenę stanowi plac ocieniony wspaniałym figowcem. Jego listki spadają na tancerzy w trakcie występów. Wokół miejsc i estrady znajduje się wiele rzeźb i starannie dobranych dekoracji, takich jak wielkie misy z pływającymi w nich kwiatami i lampkami oliwnymi. Przy scenie nie może nigdy zabraknąć wypożyczonego z muzeum przedstawienia Nataradży, czyli boga Sziwy wykonującego swój taniec zniszczenia. Podnóże rzeźby zawsze jest udekorowane kwiatami przez najlepsze delhijskie kwiaciarnie. Amfiteatr ma tylko jedną wadę. Jest nią temperatura, która w zimowych miesiącach stanowi wyzwanie dla osób nie słuchających zaleceń lekarza. W pokazach uczestniczy się siedząc na poduszkach, w tradycyjny, indyjski sposób. Jedynie dwa pierwsze rzędy stanowią wygodne fotele, przygotowane dla specjalnych gości. Oczywiście, tak jak wszędzie, dźwięk instrumentów jest elektrycznie wzmacniany, jednakże jakość mikrofonów i głośników znacznie przewyższa inne znane mi miejsca koncertowe w Delhi.

   Pierwszego dnia byłem tak ucieszony rozpoczynającym się festiwalem, iż przyszedłem dwie godziny za wcześnie. Nie mając co ze sobą zrobić wyruszyłem na spacer po pobliskich alejach, jednakże w taki sposób, aby nie narażać się na przeprawy przez liczne w sercu New Delhi ronda. Wędrując bez celu odkryłem wiele instytucji kulturalnych, wśród nich zaś takie, które wydają własne książki. Natknąłem się też na kolejne piękne budynki, zarówno te zbudowane w erze kolonialnej, jak i nowe, starające się z powodzeniem zaświadczać sobą o powadze znajdujących się w nich instytucji. Gdy wreszcie zasiadłem na zimnych już o tej porze poduszkach, oczekiwanie umilił mi improwizujący najwyraźniej dla własnej przyjemności flecista z zespołu mającego akompaniować Swapnie Sundari tańczącej kuchipudi.

   Tancerze bharatanatyam i kuchipudi często miewają nadwagę, lecz Swapna Sundari była najgrubszą tancerką, jaka stanęła przede mną na scenie. Z kuli jej ciała ledwie wyłaniały się nogi i ręce. Co jednak niewyobrażalne, była jedną z największych tancerek, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Mieściła się w rytmie idealnie, najbardziej zaś złożone ewolucje w jej wydaniu były idealnie precyzyjne, a jednocześnie naturalne. Choreografia jej tańców cieszyła bogactwem i harmonijnym powiązaniem wszystkich elementów. Występ iście rubensowskiej Swapny stanowił znakomite otwarcie festiwalu na scenie SNA (w kilku innych miejscach zaczęło się już wcześniej). No i do tego jeszcze kuchipudi, do którego mam ogromną słabość. Wyraźnie oparty na bharatanatyam, kuchipudi bardziej jest jeszcze nastawiony na opowiadanie mitycznych historii w sposób barwny i nie pozbawiony erotyki, od której kipią indyjskie eposy, i którą w dużej mierze wykastrowali reformatorzy bharatanatyam. A tańczyły goprzecież dewadasi, świątynne kurtyzany… Zespół akompaniujący grał bardzo dobrze i obsesyjnie. Obsesyjność akompaniamentu stanowi łatwo wyczuwalną swoistość kuchipudi.

   Następnie wystąpiła wielka tancerka Odissi, Madhavi Mudgal wraz z uczennicami. Madhavi jest drobną i wciąż piękną choć niemłodą już damą. Figurę ma idealną, Rubens z pewnością nie wziąłby się za jej portret. W tańcu słynie z niewiarygodnej precyzji. Celowo nie wprowadza do Odissi zbyt wielu nowych (i) lub zrekonstruowanych elementów. Tym niemniej choreografia, którą przygotowała, nie od razu mnie zachwyciła. Pierwszy utwór obciążony był kiczowatym akompaniamentem w stylu New Age, zaś podopieczne Madhavi nie wychodziły swoimi umiejętnościami poza poziom byle szkółki tańca. Później jednak robiło się coraz lepiej i wreszcie biłem na koniec brawa zupełnie szczerze, choć w głowie wciąż miałem wspaniały taniec Swapny Sundari.

 Następnego dnia miała do mnie dołączyć Kaja. Jako, że nie dało rady kupić biletów kolejowych, moja ukochana musiała jechać autobusem. Jako osoba już niemal w pełni zhindusiała, przepowiedziałem, iż jeśli nie wsiądzie w autobus przed południem, spóźni się na koncerty. Sam się sobie dziwiłem słysząc moje własne proroctwo. Bądź co bądź między dwunastą, a szóstą trzydzieści jest dość dużo czasu. Większość pociągów pokonuje ów dystans w trzy godziny. Nocne autobusy w cztery. Tym niemniej dzień na indyjskich drogach jawi się jako permanentny korek. Zaś jedną z głównych ośrodków korkowych jest Faridabad, miasto satelickie, do którego najbardziej północnej części można dojechać już metrem. Faridabad w złośliwy sposób ciągnie się jak taśma wzdłuż szlaku Agra – Delhi. W dzień biegnąca przezeń autostrada staje się bazarem, miejscem wieców i zwykłych spotkań, oraz parkingiem rozładowywanych tirów.

   Tak więc Kaja weszła dopiero w trakcie występu znakomitej tancerki bharatanatyam, Nartaki Nataraj. Pomimo, iż nie miała ona nadwagi, tańczyła świetnie, choć nie aż tak dobrze, jak Swapna Sundari. Z przyjemnością oglądaliśmy geometryczne układy tego najstarszego tańca Indii, a także naiwną warstwę aktorsko teatralną, z charakterystycznym zwrotem – gestem znaczącym tyle co „rozumiecie, co pokazałam?”. Oczywiście nie mogło zabraknąć scen z dzieciństwa boga Kriszny, zajętego wyjadaniem masła. Owa ras lila, boska zabawa, ma oczywiście w teologii hinduizmu drugie, w swoim gatunku bardzo ciekawe dno. Na pytanie o sens wszystkiego porządny hinduista zawsze znajdzie prostą odpowiedź – „bogowie się bawią”. Jednakże w kathaku owi bogowie bawią się jak poeci, zaś w bharatanatyam jak dzieci w piaskownicy. Wypływa to oczywiście z usunięcia erotycznych elementów tańca bharatanatyam po zabraniu go z rąk dewadasi. Wtedy też powstała nazwa bharatanatyam, znacząca po prostu „taniec Hindusów”. Jeśli chodzi o warstwę przedstawiającą łagodne, erotyczno – żartobliwe emocje, nic nie może się równać z tancerzami wciąż kultywującymi czystą, niezmienioną tradycję dewadasi. Paradoksalnie jednym z największych tego typu tancerzy jest młody półamerykanin, który przejął tę tradycję po swej babce, jednej z ostatnich dewadasi. Ów gentleman nazywa się Anuradha Knight.

   Następni w programie byli tancerze z Kathak Kala Kendra, najlepszej na świecie szkoły kathaku. Ucieszyłem się, że Kaja, która ruszyła w ich ślady, może to zobaczyć. W grupie nie było największych gwiazd, ale z pewnością sami znakomici tancerze. Choreografia była wysmakowana i zawrotnie trudna. Wykonujący złożone układy artyści trzymali się wyrafinowanych rytmów i nie gubili się nawet po dziesiątkach sekwencji, składających się na wspólną kulminację w jakimś odległym czasowo punkcie. Z młodych wirtuozów kipiała radość i specyficzna dla dobrych tancerzy charyzma. Zespół akompaniujący składał się ze znakomitych muzyków, pochodzących z rodów od stuleci nieraz akompaniujących w kathaku. Wielu instrumentalistów z Kathak Kala Kendra może śmiało prezentować niezależne od spektaklu ragi. Jedyną wadę stanowiło zbyt mocne nagłośnienie spektaklu, co zwłaszcza w SNA, gdzie dba się o dobry dźwięk, raziło. Spektakl przedstawiał historię tańca. Już nie po raz pierwszy przekonałem się, iż kathak jest szczególnie predestynowany do eksperymentów związanych z tańczeniem w większych zespołach. Dawniej tak bywało, o czym świadczą mogolskie i radżpuckie miniatury. Nic dziwnego, przedstawiano przecież między innymi literaturę epicką, tę dawną, jak i w owych czasach współczesną, mówiącą o wielkich czynach władców z zatrudniających tancerzy dynastii.

   Oczywiście, jako że w hotelach indyjskich pokój dla jednej osoby kosztuje tyle samo jak dla dwóch, przeniosłem się na czas pobytu Kai w stolicy na Pahar Ganj. Lakshmi Nagar tak silnie wplótł się w moje odczucie codzienności, iż po raz pierwszy chyba ujrzałem ową turystyczną, przydworcową dzielnicę oczami zwykłego mieszkańca Delhi. Brakowało mi na Pahar Ganju harmonii, która pomimo chaosu Indii wszędzie jest w nich obecna. Jedynie tam, gdzie bywa wielu turystów, pojawiają się zaburzenia, z którymi żaden Hindus nie daje sobie rady. Spośród moich znajomych delhijczyków wszyscy są zgodni co do tego, że Pahar Ganj nie jest atrakcyjnym miejscem zamieszkania. Kocie ścieżki, którymi poruszają się Hindusi, w tej dzielnicy nie działają. Zbyt wielu ludzi zadeptuje tu ślady, zagłusza znajome głosy, jest tylko na chwilę, bez swoich zdjęć i bogów.

 

 

   Piątego grudnia zachwyciła nas w SNA tancerka odissi Bojoiyini Satpathy. W przeciwieństwie do Madhavi Mudgal, jej taniec był gęsty, pełen znaczeń, choć trochę mniej rzeźbiarsko perfekcyjny. Pojawiały się zabawy z rytmem, nagłe wybuchy ekspresji. Najbardziej urzekł nas taniec poświęcony bogini Durdze walczącej z demonami. Moment, w którym z Durgi wyskakuje jej mroczne alter ego, czyli Kali, został wykonany wstrząsająco. Tancerka przez wiele minut utrzymywała doskonały nastrój grozy, przerażenia, a nawet obrzydzenia, by znów wrócić do słodyczy pomyślnej bogini. Tancerka, która jeszcze przed chwilą piła krew i rozszarpywała na strzępy wrogów (Kali używa własnych kłów i pazurów) znów stała się elegancką damą z indyjskiego Olimpu.

   Przy okazji DIAF piszę już od pewnego czasu o różnych tańcach, co może być ciężką lekturą dla osoby nie zorientowanej w indyjskich sztukach. Napiszę więc w dwóch słowach o co chodzi. Na Północy Indii istnieje jeden główny klasyczny taniec. Nazywa się kathak i zawiera w sobie wiele inspiracji sztuką irańską i turecką. Wśród wszystkich innych tańców indyjskich jest on najbardziej abstrakcyjny i związany ze swego rodzaju fabryką wyrafinowanych rytmów. Istotną cechą kathaku są suknie u tancerek (a nie spodnie używane w tańcach południowo indyjskich), postawa na wyprostowanych nogach (w tańcach południowych nogi są zawsze ugięte, najmocniej w mohiniyattam pochodzącym z Kerali), oraz piruety. Kathak ma długą i nieprzerwaną historię. Inaczej jest z odissi, który wyrósł ponownie, w XX wieku z podupadłego gotipua, tańca chłopców, który ostał się w paru tylko wioskach. Aby powrócić do klasyczności tego tanecznego stylu, wybitne tancerki rekonstruują go, opierając się najczęściej na przedstawieniach rzeźbiarskich. Odissi związany jest z Orissą. Towarzyszy mu regionalna odmiana klasycznej muzyki północnoindyjskiej, lecz wielu tancerzy lubi nazywać go tańcem południowym. Charakterystyczne dla odissi są ciągłe ruchy całego ciała, podzielonego na kilka sekcji mających niemal bez przerwy podlegać względem siebie symetrii. Bharatanatyam jest najstarszym tańcem indyjskim, najbardziej bezpośrednio związanym ze starożytnym traktatem Natyashastrą. Wywodzi się on ze sztuki świątynnych kurtyzan, dewadasi, którymi zaczęto pogardzać na skutek rozprzestrzeniania się w hinduizmie monoteistycznych, purytańskich nurtów, zainspirowanych islamem i chrześcijaństwem. W XX wieku bharatanatyam zaczęły tańczyć osoby spoza kręgu dewadasi, kastrując ów styl z elementów wysoce artystycznej erotyki. Wtedy też powstała nazwa, znacząca tyle, co „taniec hindusów”. Ze zmysłowości nie wyprano natomiast mohiniyattam, tańca uwodzicielki, zaplanowanego na wysoce wyrafinowanych elipsach, stwarzających konieczność poruszania się na ekstremalnie ugiętych nogach.  Również kuchipudi, swego rodzaju barwne i pełne ekspresji dziecko geometryzujące bharatanatyam, jest wysoce erotyczny. Ulubionym tematem tego tańca są sprzeczki pomiędzy boskimi kochankami – Sziwą i Parwati. Częstym symbolem pokazywanym przez tancerzy jest zespolenie lingamu (czyli fallusa Sziwy) z joni (czyli waginą Parwati). Kuchipudi jest jedynym tańcem indyjskich, w którym ważna jest tradycja tańczenia w parach zróżnicowanych płciowo. Nie jest to dawna tradycja, gdyż jeszcze wiek temu, albo dwa, kuchipudi był wyłącznie męskim tańcem, podobnie jak mohiniyattam kobiecym. Kuchipudi niekiedy trudno odróżnić od bharatanatyam, zwłaszcza iż nie brakuje tancerzy doskonalących się w obydwu stylach. Ogólnie podstawowa gramatyka jest ta sama, jednakże w kuchipudi ruchy są osadzone na liniach skośnych, zaś w bharatanatyam na liniach równoległych do boków tanecznego placu. Ciekawym elementem kuchipudi, nie spotykanym w innych tańcach indyjskich, jest taniec na tacy ofiarnej, wieńczący zwykle występ. Tyle na razie…

   Następnym punktem programu była choreografia Pratibhy Prahlad, założycielki całego festiwalu. Utrzymana w stylistyce czystego bharatanatyam, nieco nas rozczarowała po mistrzowskim zespołowym kathaku z dnia poprzedniego. Tańczyli ją też znakomici młodzi tancerze, lecz popełniali nieco zbyt wiele błędów. Ich występ, jako chyba jedyny, powtórzył się na festiwalu jeszcze dwukrotnie. Błędów za drugim razem prawie nie było, zatem pierwszy występ w SNA był zapewne nieco zaburzony oceanem obowiązków, który spoczywał na głowie Pratibhy Prahlad w związku z całym DIAF. Nie omieszkałem zatem podziękować pani dyrektor zarówno za cały festiwal, jak i występ jej tancerzy z Bangalore.

   Wcześniej, podobnie jak trzy lata temu, na pierwszym DIAF, miałem do czynienia z telewizją. Dziennikarka Doordarshanu zadziwiła mnie swoją wiedzą na temat muzyki, ja również wywarłem na niej pozytywne wrażenie. Przed kamerą wdaliśmy się w długą dyskusję na temat programu festiwalu. Ciekaw jestem, ile z tego w końcu zostało na srebrnym ekranie. Moja rozmówczyni zachęcała mnie między innymi do sufickiej części festiwalu, gdzie miał wystąpić nagrodzony niedawno przez SNA Warsi. Ja jednakże nasłuchałem się jego nagrań na wykładzie Irfana Zuberiego, większość z nich była zaś zestawiona z dokonaniami wielkiego i nie żyjącego już niestety Nusrata Fateha Ali Khana. Oczywiście, idiotyzmem by było wymaganie od każdego artysty najwyższej doskonałości uzyskanej przez któregoś z jego pośredników. Tym niemniej program suficki odbywał się w miejscach trudno osiągalnych metrem, a w między czasie działy się inne, nie mniej atrakcyjne rzeczy.

   Po tym wieczorze tanecznym w SNA znów musiałem się pożegnać z Kają. Rozstaliśmy się przy Pragati Maidan, nie mogłem bowiem odprowadzić mojej lepszej połowy na dworzec, gdyż tego dnia akademik był zamykany na noc zgodnie z zazwyczaj nieprzestrzeganymi zasadami. Kwestia nowego strażnika nadzorowanego przez właścicieli Ganga Nivas.

   Jak zwykle Rajnish koniecznie chciał, byśmy zjedli wspólnie kolację. Jak zwykle była ona upiornie ostra, choć bardzo smaczna. Nawet Aman, Hindus bądź co bądź, skarżył się na przesadną pikantność potrawki z sera. Rano zatem starałem się nie zamawiać śniadania z akademika, lecz wyszedłem na główną uliczkę mojej dzielnicy i tam zjadłem pyszne kaczori w małej restauracyjce, gdzie jadło się na stojącą w pomieszczeniu przypominającym zdezolowany dworzec na Ukrainie. Była nawet ciemno zielona, łuszcząca się farba w kolorze emerald green, której niegdyś nadużywano również w komunistycznej Polsce. Tym niemniej kaczori było świetne. Podawano je z sosem przepalającym talerz, ale samo w sobie nie było ostre.

   Jako, że ciężko się najeść kaczori, kolejnym moim śniadaniowym krokiem na Lakshmi Nagar był sławny sklepik z sokami wyciskanymi z warzyw i owoców. Aby do niego dojść zagłębiałem się w wąskie uliczki rodem z Opowieści Tysiąca i Jednej Nocy, stanowiące notabene najkrótszą trasę od Ganga Nivas do metra. Zanim rozpracowałem ten labirynt, chadzałem główną trasą dojazdową, narażając się na przeciskanie się pomiędzy motorami, samochodami i rykszami, oraz na częste w tamtym miejscu wylewy rur. Gwoli dokładności, na mojej trasie znajdowały się dwa punkty tego typu. Drugi z nich oferował dużo szerszą paletę soków, ale w dziedzinie napojów warzywnych nie był aż tak doskonały, jak ten osadzony w głębi dzielnicy. Za każdym razem z przyjemnością patrzyłem, jak sprzedawca wprawną ręką wrzuca do zniszczonego i pragnącego emerytury miksera całe garście marchwi, buraków, pomidorów, oraz granatów. Do tego miażdży w przypominającej dziadka do orzechów wyciskarce cytryny oraz imbir, mieli trochę pietruszki, dosypuje bagienną sól, przelewa tak uzyskany napój z naczynia do naczynia, po czym podaje, świeży i pieniący się. Myte tylko wodą szklanice nigdy rzecz jasna nie widziały płynu do mycia naczyń, a gdy wody po ich umyciu zostawało zbyt wiele, rozwolnienie było gwarantowane. Tym niemniej warto było to wszystko ryzykować, aby napić się wspaniałego soku.

 Ostateczne antidotum na skrajnie ostrą kuchnię Lakshmi Nagar stanowiły małe bary w metrze, gdzie zawsze mogłem wziąć sobie zupełnie nieostrą kanapkę z serem, czasem zapiekaną, czasem na chłodno. Sprzedawcy ogromnie mnie polubili, widząc z jaką lubością odpoczywam przy nich od jadanych przeze mnie zazwyczaj chilli i pieprzu. Indyjski chleb jest przedłużeniem angielskich tradycji, jest się więc czego bać. Tym niemniej Hindusi, którzy pielęgnują jedną z najlepszych na świecie kuchni, starają się jak mogą zrobić coś z tym pozbawionym smaku, lepiącym się świństwem. Nie jest jeszcze idealnie, lecz już teraz można powiedzieć, iż indyjska wersja angielskiego pieczywa jest przyjemna w smaku. Wypełniający to wszystko ser, lub warzywa, lub jedno i drugie, są oczywiście przepyszne. Moje nieostre śniadanie lubiłem jeść na skraju podestu metra (jeszcze przed bramkami, za nimi nie wolno jeść, palić, ani rzuć betelu). Przed moimi oczami rozciągała się przyjemna panorama Lakshmi Nagaru, z różnymi księgarniami i małymi prywatnymi ośrodkami szkoleń dla studentów. Z zaciekawieniem czytałem napisy typu – „HJC – poziom fundamentalny, średni i profesjonalny”, „IGO – wszystkie poziomy”, „AND – poziom 3, przygotowuje do UJJ”. I tak setki razy. Jak ci biedni ludzie radzą sobie w tym labiryncie angielskich skrótów? Najpewniej chcąc nie chcąc muszą i są w tym świetni…

   Następnego dnia spotkałem się z moim facebookowym znajomym, Kartikeyą. Już od ponad dwóch lat, ilekroć wchodziłem na Facebook, mogłem być niemal pewny ciekawej i nie narzucającej się rozmowy z tym młodym delhijczykiem. Podobnie jak w świecie wirtualnym, tak i w rzeczywistym, Kartikeya ma całkowitą obsesję na punkcie muzyki. Przed spotkaniem ze mną był w szkole muzycznej i nie omieszkał po drodze prezentować mi różnych rag i własnych kompozycji. Kartikeya gra na fletach i ma ich przeogromną kolekcję. Mieszka na Gurgaonie, czyli w mieście satelickim Delhi, jest jednak na tyle zahukany przez rodziców (brakuje mu roku do pełnoletniości), iż nie wie, gdzie jest Connaught Place (to tak jak mieszkać w podwarszawskim Józefosławiu na przykład i nie wiedzieć, gdzie jest Pałac Kultury i Nauki). Wyprawa metrem na spotkanie ze mną była dla Kartikeyi jedną z pierwszych tego typu przygód… Tym niemniej wspaniały człowiek ze wszelkimi zadatkami na wielkiego muzyka. Rozmowa z nim była przyjemnością, choć przeszkadzał mi nieco fakt, iż niektórzy przechodnie patrzyli się podejrzanie na znajomych mężczyzn przedzielonych iście internetową różnicą wieku. Nie byłem zły na przechodniów, uświadomiłem sobie po prostu, iż w Indiach istnieje turystyka seksualna i niektórzy majętni ludzie Zachodu wykorzystują dla swoich potrzeb również młodych chłopców.

   Oczywiście ja też nie omieszkałem popsuć nieco biednego Kartikeyi, choć oczywiście nie w tak okropny sposób. Wyciągnąłem go bowiem na obiad do indyjskiej restauracji. Mój internetowy przyjaciel chciał zmienić mój zamiar, zatrzymując się wymownie przy drzwiach do Subwaya, Dominos Pizza, McDonaldsa, etc., lecz nic z tego. Poszliśmy na Bengali Market, by zjeść tam indyjskie jedzenie, a nie te wszystkie drogie świństwa. „Czy jest tam higienicznie?” – pytał mnie co rusz Kartikeya, lecz po dotarciu na miejsce, był szczerze zachwycony. Było bowiem higienicznie, smacznie, oraz czterokrotnie taniej niż w Subwayu, gdzie jedna kanapka jest warta kilka smacznych indyjskich potraw. W międzyczasie Kartikeya chciał znaleźć dla mnie bin albo algozę i w końcu mu się to udało, choć instrument (bardzo niedrogi), kupiłem dopiero kilka dni później. Tego dnia byłem jeszcze całkowicie chory i myśl o graniu na jakimkolwiek instrumencie dętym była dla mnie odrażająca. Tym niemniej, aby wynagrodzić Kartikeyi różne szokujące wydarzenia, takie jak podróż metrem etc., zagrałem mu w końcu kilka średniowiecznych improwizacji, które wzruszyły go swoim pięknem do łez. Za te łzy artystycznych uniesień na twarzy nastolatka niemal nie trafiłem do aresztu, ale na szczęście spokój i hinduska powierzchowność uratowały mnie przed najgorszym.

    Zacząłem więc mniej się dziwić rodzicom Kartikeyi, którzy zezwolili mu na uczestnictwo jedynie na pierwszej części programu w SNA. A wpierw było jugalbandi, czyli duet dwóch tradycji, tym razem całkiem odległych, gdyż muzyki hindustańskiej, z muzyką karnatycką. Przedstawicielem pierwszej był tym razem Kamal Sabri, sarangistka z najświetniejszego rodu sarangistów, drugą zaś reprezentowała grająca na saraswati winie Suma Sibhindra. Raga wykonana przez nich bardzo przypadła mi do gustu. Udany koncert psuło nieco zbyt mocne wzmocnienie dźwięku sarang, oraz w pełni elektroniczna wina Sibhindry. Kartikeya, żyjący w swoim muzycznym świecie, był owym koncertem mniej niż ja zachwycony. Szkoda, że nie mógł zostać na następnym punkcie programu, wystąpił bowiem sławny, choć trudno dostępny śpiewak Madhup Mudgal.

   Madhup Mudgal jest uczniem wielkiego Kumara Gandharvy, który, jak wielu największych indyjskich muzyków, był wysoce kontrowersyjny. Dla jednych był on największym khajaliją w historii fonografii, dla innych postacią oczywiście godną uwagi, lecz bez przesady… Kumar Gandharva nie skupiał się jedynie na muzyce. Był erudytą chcącym połączyć wszelkie rodzaje sztuk. To w pełni popieram. Jednakże Kumar uparł się przy tym, iż korzeniem muzyki klasycznej jest muzyka ludowa. W związku z tym zaczął tworzyć dziesiątki rag opartych na tematach ludowych, niekiedy pozbawionych pełnej zgodności z klasycznym systemem nastrojów, pór dnia i roku, oraz oczywiście z tradycją malarsko – poetycką. Takie ragi stawały się bardzo powierzchowne, mimo oczywistego geniuszu śpiewaka – kompozytora. Moim skromnym zdaniem, nie można mówić, iż muzyka klasyczna wyrasta z ludowej. Obydwie powstały w momencie, gdy ludzie stali się rolnikami. Pojawiły się pierwsze ośrodki władzy, gdzie kwitła muzyka dworska, a obok nich ośrodki wiejskie, gdzie rozwijała się prostsza muzyka ludowa. Ta ostatnia bardzo często brała uproszczone inspiracje z muzyki klasycznej, czyli dworskiej, uczonej etc.

   Aktywność koncertowa Madhupa Mudgala stała się w tym sezonie wydarzeniem. Delhijska prasa poświęciła mu całkiem sporo stron. Podkreślano wszechstronność artysty, objawiającą się między innymi w mistrzostwie gry na tabli. Zwracano uwagę na fakt, iż jako nauczyciel, Kumar Gandharva dawał swoim uczniom wolną rękę. Uczył ich tylko alfabetu, solidnych podstawa, cała zaś reszta zależała już tylko i wyłącznie od smaku i wrażliwości studenta.

   Madhup Mudgal, siwy już i elegancki pan, okazał się doskonałym spadkobiercą Kumarowej erudycji i swobody. Podobnie jak jego mistrz, nie oszałamiał wspaniałym głosem, tak jak Bade Ghulam Ali Khan, czy Bhimsen Joshi, lecz za to zadziwiał świeżym i pełnym eleganckich detali spojrzeniem na prezentowaną ragę. Poczułem się mocno zachęcony do dokładniejszego poznania nagrań jego mistrza, których póki co nie ma za wiele. Koncert psuł nieco tablista, który nie stanął na wysokości zadania. Znakomity śpiewak, znając wyrafinowaną sztukę indyjskiego rytmu, co rusz poprawiał swojego kolegę. Widać było, iż tylko przez grzeczność nie wziął od niego instrumentu, by sobie samodzielnie akompaniować, co zdarza się na przykład Jasrajowi czy Ajayowi Chakraborti.

(ciąg dalszy nastąpi)  

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

szesnaście + szesnaście =