W słoneczny czwartek (5.09.2025) rozpoczął się 60 festiwal Wratislavia Cantans, będący, jak wszyscy wiemy, jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce. Dla Wrocławian jest to też świat, który formuje ich wrażliwość i wyobraźnię. Ja sam, od kiedy zacząłem być choć trochę świadomym melomanem, pamiętam Wratislavię Cantans jako okno na muzyczny świat i krainę wyjątkowych przeżyć. W moich licealnych latach, na przełomie PRL i wolnej Polski Wratislavia była sklejona z pięknymi zabytkowymi wnętrzami Wrocławia, gotyckimi kościołami, ratuszem, Aulą Leopoldina oraz wieloma innymi. Jednak 10 lat temu doszła do tego wszystkiego wyjątkowa przestrzeń koncertowa, jaką są sale Narodowego Forum Muzyki. Nie mają one wspaniałych gotyckich sklepień takich jak kościoły św. Elżbiety, św. Marii Magdaleny czy św. Krzyża, nie zdobią ich wspaniałe barokowe rzeźby, malowidła i sztukaterie, tak jak w uniwersyteckiej Auli Leopoldina czy pobliskim uniwersyteckim kościele im. Jezus. Jednak prosta funkcjonalna forma sal NFM zapewnia koncertom niebywałą akustykę, zaś publiczności szczególnie wygodną przestrzeń do delektowania się muzyką. Dlatego też ja bardzo się cieszę, gdy koncerty Wratislavii odbywają się w NFM. Nie jestem wtedy skazany na błądzące szaleńczo echa gotyckich kościołów, które w dniach mojej młodości przeinaczały niemal karykaturalnie wspaniałe dzieła Pendereckiego, których w związku z tym nie doceniałem. A podczas 60-ej Wratislavii celebrujemy też dziesiątą rocznicę związanego ściśle z Wrocławskimi Filharmonikami i innymi zespołami NFM. Oczywiście wiele koncertów Wratislavii Cantans odbywa się nadal w zabytkowych wnętrzach i będę jeszcze o nich pisał. Tym niemniej koncert inauguracyjny zabrzmiał w Sali Głównej NFM i podobnie będzie, o ile dobrze pamiętam program, z koncertem finałowym.

Przed 60 odsłoną Wratislavii Cantans zmienił się jej szef artystyczny. Wielkiego włoskiego barokowca Giovanniego Antoniniego zastąpił na tej funkcji maestro Andrzej Kosendiak, który w międzyczasie odszedł z funkcji dyrektora całego NFM, do którego powstania walnie się przyczynił, zapisując się złotymi głoskami w historii Wrocławia i polskiej muzyki. Dzięki Wratislavii Giovanni Antonini stał się wraz ze swoim zespołem Il Giardino Armonico stałą częścią życia muzycznego NFM, nie tylko podczas wrześniowych odsłon Wratislavii. I wszystko wskazuje na to, że tak pozostanie, bowiem pomimo (a może dzięki niej) zmiany kierownictwa Wratislavię Cantans otwierał ze swoim zespołem i z chórem NFM przygotowanym przez Lionela Sow Giovanni Antonini. Program był mozartowsko – beethovenowski. To wcale nie dziwi, bo po wielkich sukcesach w wykonywaniu włoskiego baroku Giovanni Antonini wkroczył mocno w świat muzyki doby klasycyzmu biorąc się za komplet wszystkich symfonii Haydna, przedsięwzięcie szeroko komentowane i entuzjastycznie nagradzane w magazynach muzycznych. Po drodze też powstał znacznie krótszy od haydnowskiego komplet symfonii Beethovena dla SONY (Haydn jest dla Alphy). W IX Symfonii wystąpił też Chór NFM, z którym Antonini od dawna już współpracuje i tak też było na koncercie czwartkowym.
Koncert zaczął się od Uwertury do opery Idomeneusz, król Krety KV 366 Mozarta. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony. Dawno już nie słyszałem tak śpiewnego drewna w orkiestrze, przez co uwertura stała się jakby mikrooperą bez śpiewaków. Il Giardino Armonico brzmiało barwnie i swobodnie, smyczki stworzyły ciepłe, niemal baśniowe ramy dla śpiewających instrumentów dętych.
Z kolej Kyrie d-moll KV 341 pokazało żywioł, którego w pozostałych ogniwach koncertu Antonini raczej unikał. Wykonanie tego dzieła było romantyczne i ekspresyjne. Mimo, że mieliśmy do czynienia z orkiestrą grająca na instrumentach dawnych poczułem patos i emocje godne Mozarta pod batutą Karla Böhma. Rozmawialiśmy później z przyjaciółmi, też (między innymi) krytykami muzycznymi o rzeczowej, niemetafizycznej i oświeceniowej drodze wykonań klasycyzmu przez orkiestry wyrastające z historycznie poinformowanego baroku i jakoś w tych naszych rozmowach uciekło nam to Kyrie, a w nim w zasadzie Antonini pokazał, że potrafi być żarliwie romantyczny, jednak na co dzień woli podążać inną drogą.
Kolejnym ogniwem koncertu była majestatyczna i żywiołowa Msza C-dur KV 317 „Koronacyjna” Mozarta. Tu zdania z krytykami mieliśmy podzielone. Oni uznali, że wykonanie jest szybkie i bardzo ekspresyjne, ja stwierdziłem, że większość „Koronacyjnych” jakie mam w mojej domowej kolekcji jest jeszcze bardziej żywiołowa, ekspresyjna, wręcz buntownicza. Nie tylko na dawnych instrumentach – weźmy choćby takiego Igora Markiewicza ze współczesną orkiestrą. Z innych Wratislavii też pamiętam bardziej rewolucyjne i buntownicze „Koronacyjne”. Ale nie jest to oczywiście zarzut z mojej strony. Nikt nie ma obowiązku kruszyć tych czy innych murów tą mszą, choć ona do tego zachęca mając w sobie coś z czarowania, z mocno wypowiadanych słów inwokacji (chrześcijańskiej rzecz jasna, choć może i masońskiej?). Dla mnie Antonini stał się w tym utworze mistrzem pastelowych barw, pięknych współbrzmień, delikatności i spójności. To był Mozart nieco w stronę konsonansowego, ale też i pełnego w swej estetyczności Palestriny. Mozart rzymski i doskonały. Z uwagi na takie podejście dyrygenta mogłem śledzić w tej muzyce detale, które zwykle umykają w „dzikich” wykonaniach, w zamian natomiast traciłem masywne i energetyczne kulminacje rozmaitych struktur, które są atrakcją tego utworu i na które czasem wręcz czekam. Jakkolwiek by nie było, Antonini mnie zaskoczył – nie dał mi tego, na co czekałem, proponując w zamian coś innego, dzięki czemu rozwinąłem się bardziej w rozumieniu i przeżywaniu tego arcydzieła. Jeśli chodzi o kwartet wokalny, wymienię sopranistkę Anett Fritsch, Niemkę urodzoną w 1986 roku i specjalizującą się w rolach mozartowskich, znaną już z najświetniejszych festiwali gdzie słucha się często Mozarta (Glydenbourne, Salzburg). Odcinała się ona od pozostałych śpiewaków, których występ był dobry, poprawny, ale nie wybitny. Anett Fritsch zaskoczyła mnie nośnym i głębokim głosem, mającym w sobie też coś brutalnego, ale bardzo ciekawym i wartościowym dla budowania struktury mszy, dla której partia sopranu ma duże znaczenie. Moi znajomi krytycy oczywiście krytykowali (cóż innego mają robić krytycy?) nierównomierność rejestrów śpiewaczki, ale mi to szczególnie nie przeszkadzało. Znacznie ważniejsza dla mnie była głębokość i siła głosu, w którym mogła się odbić cała orkiestra. Chór NFM został świetnie przygotowany, niuanse dynamiczne były lepiej dopracowane niż podczas wielu wcześniejszych Wratislavii, w czym wielka zasługa Lionela Sow. Momentami tylko chór spowalniał nieco szybkie tempa Antoniniego, gdy struktura mu oddana stawała się gęsta i wymagała precyzji w polifonicznym prowadzeniu głosów. Było dobrze, ale chciałbym, aby chór wręcz nieco wyprzedzał orkiestrę. Jestem przekonany, że chórzyści wraz ze swoim szefem do tego dążą, a tak czy siak są jednym z najlepszych chórów w naszym kraju.
No i po przerwie była III Symfonia Beethovena „Eroica”. To właśnie od niej wziął swoją nazwę cały koncert – „Pamięci wielkiego Człowieka”. Początkowo tym wielkim Człowiekiem w partyturze Beethovena miał być Napoleon, ale został wydrapany, gdy kompozytor republikanin zorientował się, że jego niedoszły idol koronował się na cesarza. Eroica, podobnie jak III Koncert fortepianowy to zaanonsowanie przez Beethovena jego epoki, czyli epoki romantyzmu, w której od 200 lat żyjemy, nawet jeśli nie słuchamy muzyki klasycznej (choć oczywiście warto naprawić taki błąd). Co ciekawe później Beethoven poszedł z tworzeniem romantyzmu i muzyki na najbliższe wieki w nieco innym kierunku. V i VII Symfonie należą już do innego świata, podobnie jak IV i V Koncerty fortepianowe. Wolę ten drugi świat i zauważam, że melomanii dzielą się na tych, którzy w dorobku Beethovena cenią szczególnie Eroicę i na tych od innych symfonii. Ja też należę do tej drugiej grupy, dla mnie Eroica jest genialnym eksperymentem, a nie szczytem dokonań Beethovena. Giovanni Antonini w swoim obrazie Eroici okazał się być zadeklarowanym klasycystą. Wyobraziłem sobie, że tak Eroicę grałby Haydn ze swoimi zespołami. Czyli wspaniałe detale, cudownie wysmakowane barwy, wspaniała motoryka całości. A romantyzm? To dla dzieciaków wierzących w jakieś ludowe klechdy i biegających na bosaka w poszarpanych żabotach. Inna rzecz, że mistycznego romantycznego Beethovena najlepiej wyrażają współczesne orkiestry. Pytanie, czy Beethoven by ich chciał, podobnie jak współczesnych fortepianów? Myślę że tak. Wszystko to powstawało dla niego i w cieniu jego muzyki. Mieliśmy zatem znakomitą, godną płyty, klasycystyczną Eroicę. Pokazującą wiele rzeczy, które umykają romantykom i obojętną na wiele rzeczy, które romantycy w tym dziele kochają, choć może one zostały zauważone już długo po śmierci samego kompozytora.
Podsumowując. Rocznicowa Wratislavia zaczęła się od arcydzieł w znakomitym wykonaniu skłaniającym jednocześnie do refleksji, dyskusji a nawet sporów. Czy może być lepiej? Chyba nie…