Wróciłem właśnie z urlopu na indonezyjskiej wyspie Bali, słynącej między innymi z pięknej gamelanowej muzyki, która spełnia wszelkie warunki sztuki klasycznej. Niestety, na tej wyspie poranka świata ciężko nabyć naszą muzykę klasyczną, co pozbawia tamtejszych artystów cennego źródła inspiracji. W drugą stronę to działa – swego czasu gamelany (choć jawajskie) zainspirowały Debussy’ego do jego muzycznej rewolucji, zaś wiek później w jego ślady poszedł Philip Glass.
Z parnej i deszczowej tym razem wyspy poranka świata znalazłem się niemal od razu we wrocławskim NFM (10.02.23), gdzie czekał mnie bardzo dobrze ułożony koncert, poświęcony zasadniczo muzyce hiszpańskiej i Hiszpanią inspirowanej. Było to też spotkanie z kolejnym, ciekawym dyrygentem, który poprowadził Wrocławskich Filharmoników. Maestro Karel Mark Chichon jest brytyjskim dyrygentem, związanym w ostatnich latach, jako szef artystyczny, z Niemiecką Radiową Orkiestrą Symfoniczną z Saarbrücken, z Łotewską Narodową Orkiestrą Symfoniczną i, obecnie, z Orquesta Filarmónica de Gran Canaria. W sieci znajdziemy jego płyty dla wytwórni niemieckich, Deutsche Grammophone i Hänsslera. DG to obecnie głównie recitale wielkich śpiewaków, w Hänsslerze znajdziemy więcej typowej symfoniki. Jeśli chodzi o Wrocław, już po raz kolejny nieznany mi wcześniej dyrygent bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Batutę Chichona charakteryzuje duża precyzja, plastycyzm, stosunkowo szybkie tempo i duża wrażliwość dynamiczna, która okazała się bardzo pomocna w Concierto de Aranjuez Joaquína Rodriga, nie jest bowiem łatwo pogodzić tak cichy jak gitara instrument z orkiestrą symfoniczną, nawet jeśli jest ona w stosunkowo kameralnym składzie.
Jedynie pierwszy utwór piątkowego koncertu nie miał żadnego związku z Hiszpanią. Było to Prelude. Light łotewskiego kompozytora Andrisa Dzenitisa, wybór repertuarowy będący śladem osobistych związków dyrygenta z tym krajem.
Tak zresztą wypowiedział się o Dzenitisie i jego twórczości sam Chichon:
Od początku naszej współpracy uważam, że Andris Dzenitis jest wzorem tego, czym powinien być współczesny kompozytor w naszych czasach. Regularnie wykonuję muzykę Andrisa, ponieważ posiada ona silny przekaz emocjonalny i artystyczny. Dzenitis bardzo dobrze pisze na orkiestrę, co sprawia, że muzycy bardzo szybko rozumieją jego intencje konstrukcyjne i muzyczne. Właściwie to właśnie dlatego jego muzyka odnosi taki sukces, ponieważ publiczność natychmiast słyszy muzykę, która dociera do ich serc i umysłów, a tym samym odnosi się do zbiorowej siły muzycznego doświadczenia. Andris jest również głęboko zaangażowany w kształtowanie wykonania swoich dzieł. Zawsze był obecny na próbach do wszystkich moich wykonań jego kompozycji. To dążenie do doskonałości jest kolejnym powodem, dla którego współpraca z nim teraz i w przyszłości to wielka przyjemność.
I rzeczywiście, trzeba przyznać, że muzyka łotewskiego twórcy urodzonego w 1978 roku jest wyjątkowo komunikatywna i mimo stosowania wielu nowinek ze świata muzyki nowej nie oderwana od klasycznie rozumianej melodyjności. Nie jest to jeszcze nowy romantyzm, ale coś na pograniczu tego żywiołu i modernistycznego konstruktywizmu. Na mnie utwór Dzenitisa wywarł mocne wrażenie. Piękna, zaczynająca się solem harfy struktura narastała rozładowując się w wyjątkowo efektownych kulminacjach mogących kojarzyć się z nagłymi błyskami słonecznego światła. Wrocławscy Filharmonicy, mający już ogromne i docenione na świecie doświadczenie w wykonywaniu twórczości innych bałtyckich kompozytorów, odnaleźli się w tej muzyce jak ryby w wodzie.
José María Gallardo del Rey, zdjęcie ze strony artysty
Kolejnym utworem, który to najpewniej przyciągnął do Sali Głównej rekordową ilość publiczności, był Concierto de Aranjuez Joaquína Rodriga. Choć gitara nie należy do najistotniejszych instrumentów w muzyce klasycznej, dzieło to, dzięki swojej pięknej melodyce stało się prawdziwym przebojem, zaś jego wolna część znalazła się w wielu kompilacjach typu „the best of classical music”. Ten populistyczny aspekt recepcji koncertu opiewającego piękne ogrody królewskie, okraszony jeszcze wiedzą o niewidomym kompozytorze, nie umniejsza tego, że samo dzieło, choć bardzo stylistycznie konserwatywne jak na rok 1939, jest bardzo udane i stanowi bez wątpienia jeden z najlepszych utworów XX wieku z gitarą w roli głównej. Przez subtelny, poetycki i stylizowany na ludowo świat Rodriga poprowadził nas hiszpański gitarzysta i kompozytor José María Gallardo del Rey. To znany muzyk, obecny na wielu nagraniach, również obok takich gwiazd jak Placido Domingo, choć obecnie, podobnie jak wielu innych muzyków, postawił na własną działalność fonograficzną. Jego gitara brzmiała ciepło, plastycznie a jednocześnie ekspresyjnie. Było to granie śpiewne, pełne głębi, efektowne lecz nigdy efekciarskie, bardzo eleganckie. Słychać było duende, specyficznego melancholijnego ducha flamenco, którym gitarzysta także się para. Nie było to jednak duende nowoczesne, krzykliwe i nieco sportowe, ale to znane z nagrań dawnych mistrzów, nieco introwertyczne i bardzo melodyjne. Chichon z Wrocławskimi Filharmonikami otoczyli partię solisty bardzo uważnym akompaniamentem, dbając o przyjazną dla gitary dynamikę, przez co orkiestra niemal szeptała i całość koncertu była dla publiczności doskonale czytelna.
Po przerwie usłyszeliśmy największego hiszpańskiego modernistę, czyli Manuela de Fallę i jego II suitę z baletu Trójgraniasty Kapelusz. De Falla zawsze zaskakiwał mnie niezwykłym połączeniem ludowej stylizacji z ultranowoczesnym, motorycznym konturem dźwięku. Ten specyficzny chyba tylko dla niego idiom kojarzy mi się z jaskrawością mozaik Gaudiego czy śmiałymi liniami prac Picassa, który zresztą stworzył dekoracje plastyczne do premiery Trójgraniastego Kapelusza dla Baletów Rosyjskich Diagilewa. Chichon i Wrocławscy Filharmonicy odnaleźli się w tej unikatowej stylistyce z wielką ekspresją i wigorem, byłem naprawdę pod wrażeniem.
Następnym dziełem zaprezentowanym na koncercie były Sevilla i Granada z Suite Española Isaaca Albéniza w orkiestracji znanego dyrygenta Rafaela Frühbecka de Burgos. Po de Falli był to powrót do bardziej „normalnego” świata malowniczej, mocno ocienionej romantyzmem, symfoniki. Na koniec wreszcie było nemezis Ravela, czyli Bolero, napisane również dla związanej początkowo z Baletami Rosyjskimi tancerki Idy Rubinstein. Akurat Bolero zatańczyła już dla swojego własnego przedsięwzięcia tanecznego, po śmierci Diagilewa. I tak oto Ravel, twórca pełen finezji, miłośnik wyrafinowanej techniki, stał się, niechcący, prekursorem minimal music. Wrocławscy Filharmonicy z Chichonem na czele zagrali ten finałowy utwór koncertu z odpowiednim narastaniem obsesyjnej melodii, żegnając nas finałowym akordem.
To był bardzo udany koncert, mimo zmęczenia podróżą pełna barw muzyka hiszpańska uniosła mnie na skrzydłach duende.