Choć jestem ateistą, znam pewnego księdza, którego zawsze warto posłuchać. Przypuszczam też, iż nie jestem jedynym bezbożnikiem, który się ze mną w tym względzie zgodzi.
Nie chodzi tu oczywiście o żadnego papieża, choć ci ostatnio stali się całkiem sprawnymi specjalistami od kreowania wizerunku. W razie czego w sukurs przychodzą im media, które zawsze źle tłumaczą – w jedną, lub drugą stronę, w zależności od potrzeby. Czegoż mógłby dokonać papież, nawet gdyby nie był specjalistą od PR, tylko osobą mówiącą rzeczywiście rzeczy, w które wierzy i które uważa za słuszne? Jedyną perspektywą jest wleczenie się za świecką etyką z opóźnieniem wieku. Dobry papież musiałby być zaprzeczeniem papieża, bowiem jego zadaniem byłoby powiedzenie, iż jest tylko zwykłym człowiekiem, który nie ma żadnych dowodów na istnienie tego, czy innego boga, bogini, bogiń lub bogów. Papież udający rozluźnianie dogmatycznych reguł, lub nawet robiący coś w tę stronę, zniewala tylko więcej osób, poszerza łańcuch, za który nie mogą wyjść ludzkie umysły. Siłą tego łańcucha jest indoktrynacja dzieci gotowych na przyjęcie najbardziej nawet dziwacznych autorytetów. Ksiądz, którego zawsze warto posłuchać, byłby zatem osobą o wyraźnie negatywnym stosunku do lekcji religii. I to nawet, jakby jeszcze zakładał jakiegoś boga. Cóż to bowiem za bóg, który wymaga bycia wpojonym bezbronnym intelektualnie dzieciom?
Księżmi, których zawsze warto posłuchać nie są też księża dysydenci. Oczywiście, chwała im za to, iż uciekają spod kieratu niesprawiedliwych, autorytarnych zasad. To dobrze, że obnażają niemożność papieży – zręcznych PRowców. Ale nawet jak dochodzą do końca swojej drogi ku pełnej mądrości i porzucają wiarę w bóstwa, to nagrodą jest po prostu normalność. Normalność to wielka rzecz, jak i niezbyt pospolita, jednakże normalny człowiek nie zawsze musi być świetnym i fascynującym mówcą. Nie każdego zatem byłego duchownego warto zawsze posłuchać, bo nawet porządny i uczciwy wewnętrznie człowiek może niekiedy zanudzić.
Oczywiście nie dotyczy to tylko byłych duchownych. Mało który człowiek jest w stanie zapewnić wysoką jakość swoich przemyśleń i wypowiedzi non stop. W uprzywilejowanej pozycji są w tej sytuacji muzycy, a zwłaszcza kompozytorzy. Możemy ich słuchać na dwa sposoby – jak każdego (i wtedy niejeden nas znudzi w rekordowo szybkim tempie) i jako twórcę dzieła sztuki dźwięku, którego poznajemy nie za pomocą słów, ale jego muzycznych tworów.
Jak się domyślacie, zagadka już została wyjaśniona. Takim księdzem, którego zawsze warto słuchać jest oczywiście Antonio Vivaldi. Użyłem czasu teraźniejszego, gdyż sztuka, w przeciwieństwie do wiary religijnej, zapewnia pewien rodzaj nieśmiertelności. Po namyśle stwierdzam, że raczej powinienem napisać „długowieczności”, niż „nieśmiertelności”. Jeśli gatunek ludzki kiedyś wymrze (a ciągle mu to grozi), to nie mamy żadnej gwarancji, że jacyś meduzowaci archeolodzy – astronauci z, dajmy na to, Beta Centauri, dokopią się właśnie do dzieł Vivaldiego. A nawet jeśli, to niekoniecznie będą umieli przełożyć sztukę Homo sapiens na estetykę Meduzowatus Astronauti sapiens. Może się nawet okazać, iż tacy astronauci, którzy po eonach odwiedzą wymarłą Ziemię, nie będą mieli nawet zmysłu słuchu, tylko jakieś inne zmysły. Wtedy dalsza recepcja sztuki Antonio Vivaldiego będzie znacząco utrudniona. Ale może jednak jej się uda i przeżyje nasz gatunek? To by było dopiero coś!
Wracając do ram mniej futurystycznych, muszę napomknąć, że nawet wśród Homo sapiens sztuka Vivaldiego nieomal nie wymarła. Jej formą przetrwalnikową stały się organowe dzieła Jana Sebastiana Bacha. Okazało się, że jego koncerty organowe są w przeważającej mierze transkrypcjami dzieł innych twórców z epoki. Te najlepsze były oparte na dziełach Vivaldiego. Najzabawniejsze jest to, że również Johann Sebastian Bach wymagał reanimacji (oczywiście chodzi o dzieła, nie samego człowieka, który umarł, tak jak wszyscy umrzemy). W pewnym momencie znane były tylko ćwiczenia Bacha na instrument klawiszowy, zaś znacznie popularniejsi byli jego synowie, teraz niemal całkowicie skryci w cieniu ojca.
Pierwsze już w pełni udane próby przywrócenia dzieł Vivaldiego do życia miały miejsce w latach 60ych i 70ych XX wieku. Jean Claude Malgoire dokonywał tego na instrumentach będących kopiami instrumentów barokowych, zaś sir Nevil Marriner czynił to z pomocą zwykłej orkiestry kameralnej, Saint Martin in the Fields. Później ruszyła lawina – Trevor Pinnock, Christopher Hoghwood i wielu, wielu innych. Prawdziwym przełomem byli włoscy skrzypkowie, których gwiazdy muzyczne zajaśniały w latach 90ych XX wieku – Fabio Biondi i Carmignola. Oczywiście dziełem Vivaldiego, które jako pierwsze zaskarbiło sobie miłość słuchaczy, były „Cztery pory roku”. Do nich Vivaldi napisał sonety, objaśniające to, co się dzieje w muzyce. Sonety te nie mają żadnych odniesień religijnych, co nie dziwne. Ze stosunkowo niewielkiej ilości rzeczy, jakie wiemy o Vivaldim, wynika, iż kompozytor był prześladowany za to, iż nie ma zamiaru odprawiać mszy, gdyż w pełni poświęcił się muzyce i to w większości swej, zupełnie niereligijnej. Vivaldi nie miał czasu dla rytuałów i może w ogóle nie wierzył, za to w jego orkiestrze grały dziewczęta z sierocińca z Ospedale della Pietà, którym kompozytor pozwolił rozwinąć skrzydła. Oczywiście złośliwi biografowie podejrzewają, iż owa pomoc w rozwijaniu skrzydeł mogła być też miła dla samego nauczyciela i to nie tylko od strony współpracy muzycznej. Vivaldi zajmował się przecież operą, sztuką w późnym baroku wysoce erotyczną, jeśli chodzi o emocje i słowa.
Wszystko wskazuje na to, iż opera była główną pasją księdza Antonio Vivaldiego. W ówczesnej Italii istniało wiele restrykcji dotyczących kompozytorów operowych. Nie wolno było robić zbyt wielu duetów, chóry były ograniczone ledwo do paru sztuk w dziełach miewających nawet po pięć godzin (jak komedia muzyczna Vivaldiego „Cierpliwość Sokratesa” z nieodłączną Ksantypą, gderliwą małżonką filozofa). Sztuka operowa Vivaldiego odkrywana jest dopiero od kilkunastu lat i zajmuje coraz wyższą pozycję wśród skarbów muzyki klasycznej. Wcześniej znane były jedynie koncerty kompozytora, których ten pisał setki, na różne, nawet bardzo niezwykłe zestawy instrumentów. Kompozytor Igor Straviński, autor będącego wiosną muzyki współczesnej „Święta wiosny” z 1913 roku, w późniejszym okresie swojego życia postanowił zwalczać romantyzm w muzyce i oparł się w tym celu również na inspiracjach barokowych. Podobało mu się w muzyce baroku konstruktywistyczne podejście, wyraźna segmentowość formy muzycznej i silna motoryka przekazująca emocje raczej za pomocą nagłych zmian rytmu, niż werystycznych „łkań i westchnień”. O muzyce Vivaldiego Strawiński powiedział dość niesprawiedliwą rzecz, która do dziś gdzie niegdzie pokutuje. Strawiński stwierdził mianowicie, iż Vivaldi pisał wciąż jeden i ten sam koncert.
To oczywiście nieprawda. Koncerty Vivaldiego pokazują mieniący się świat melancholii i hedonizmu. Słychać w nich jesienny zmierzch Republiki Weneckiej, onegdaj jednego z najpotężniejszych państw Europy łacińskiej. Żaden dbający o PR papież nie uczynił tak wiele, jak zwykły ksiądz Vivaldi, który przeniósł do naszych czasów cały utracony, niemal mityczny, świat dawnej Wenecji, tuż przed jej zmierzchem. Obok tego w sztuce muzycznej Vivaldiego aż roi się od eksperymentów harmonicznych. W najlepszych jego utworach mamy wrażenie niezwykłego biegu, albo lotu, w trakcie którego nieoczekiwanie zmieniają się pejzaże, tak że oddalamy się od naszego tu i teraz, po czym przenosimy się w krainę sztuki i marzeń, niezepsutych żadną religijną żądzą, czy to władzy, czy to wiecznego istnienia.
Nie ma sensu przytaczać tu całej biografii Vivaldiego, ani katalogu jego dzieł i ich najznakomitszych wykonań. Na szczęście pełno go w sieci, możemy w niej znaleźć niemal wszystko, co można o Vivaldim się dowiedzieć, zwłaszcza o tym Vivaldim, który żyje nadal w sztuce dźwięku. Tak jak nie ma „dobrych papieży” tak był przynajmniej jeden dobry ksiądz, który wybrał znacznie cenniejszą i prawdziwszą od religijnej wiary sztukę. Bez wątpienia tego księdza zawsze warto słuchać!
Jeśli komuś z Was podobała się ta krótka podróż do krainy sztuki, polecam dłuższą, tym razem z fragmentami muzyki: