Czas na drugą część naszej podróży po Opera Omnia Lutosławskiego realizowanej przez Narodowe Forum Muzyki i dostępnej na pięknie wydanych płytach, których głównym motywem graficznym są zdjęcia kompozytora z różnych lat.
Trzecia część fonograficznej sagi ukazuje nam dzieła pochodzące z dojrzałego okresu twórczości Witolda Lutosławskiego, a jednocześnie wzbudzające pewne kontrowersje wśród niektórych melomanów, kompozytorów i miłośników muzyki współczesnej.
Rozpoczynające trzeci album Preludia i fuga na 13 instrumentów smyczkowych z roku 1972 zderzają się najczęściej z zarzutem o pewną oschłość. Temu zapobiega we wrocławskiej edycji Orkiestra Leopoldinum pod batutą Ernsta Kovacica. Wrocławscy kameraliści pod przywództwem Kovacica stali się wręcz mistrzami współczesnej ekspresji, pokazującymi, że muzyczna matematyka potrafi wzbudzać silne i mocno nasycone emocje. Inna jednak rzecz dotyczy samej matematyki Lutosławskiego – poszczególne ogniwa dzieła Lutosławskiego napływają nawzajem na siebie, nie posiadając zarysowanych granic. Do tego zatrzymany bywa przebieg muzyczny, zaś zagęszczenia dźwięków stają się obiektami dźwiękowymi, nie zaś strumieniami tonów w pełni polifonicznymi, co sugerowałoby odniesienie się kompozytora do formy fugi. Mamy zatem do czynienia z matematyką, ale jednak bardziej z dziedziny chaosu niż geometrii. Patrząc na te wszystkie wzajemnie wykluczające się reguły i dążenia można by pomyśleć, że Witold Lutosławski nie stworzył w tym wypadku nic ciekawego. A jednak utwór brzmi świetnie i posiada łatwy do odczucia klimat i kształt. Wielka w tym zasługa wykonawców, ale i – miejmy nadzieję – kompozytora.
Drugi utwór na trzeciej płycie Opera Omnia wzbudza jeszcze silniejsze kontrowersje. Jest to Koncert podwójny na obój, harfę i orkiestrę kameralną z roku 1980. Tu otwartych publicznie wątpliwości nie uniknął nawet twórca wstępów książeczkowych do serii, kompozytor i publicysta Rafał Augustyn. Dzieło jest bardzo proste jak na twórczość Lutosławskiego, cytuje inne dzieła, wpada w pewnego rodzaju sztampę, zaś główny temat melodyczny w oboju nie jest zbyt wyrafinowany i ulega słabym przekształceniom – zauważa Augustyn (jednocześnie pragnąc się jednak pokornie „zaprzyjaźnić” z dziełem). Nie wiemy, czy Lutosławski w tym utworze, napisanym dla wielkiego oboisty i świetnego kompozytora Heinza Holligera i jego żony, doskonałej harfistki Ursuli, nie stworzył swego rodzaju pastiszu, czy też formy celowo i bardzo dosłownie mającej stanowić bunt przeciwko różnym trendom kompozytorskim istniejącym w latach osiemdziesiątych. Co ciekawe, w swoim koncercie podwójnym kompozytor sięga nawet po nietypowe techniki pozyskiwania dźwięków z orkiestry, od czego zazwyczaj stronił. Skąd zatem ten pomysł w dziele skądinąd bardzo zachowawczym?
Ja sam nie odniosłem aż tak drastycznego wrażenia po wysłuchaniu koncertu podwójnego. Pamiętam, że Lutosławski starał się w każdym dziele dokonywać pewnych przełomów i eksperymentów. Uważał też, że musi każdorazowo definiować swój język muzyczny od nowa, z zachowaniem jednak ewolucyjnej ciągłości. Tym razem być może wybrał swego rodzaju samoograniczenie, zaś znakomitym adwokatem decyzji kompozytora w przypadku tego, wrocławskiego wykonania jest dyrygent i oboista Nicholas Daniel, znany także z wykonawstwa muzyki barokowej i XIX wiecznej, zaś w przypadku muzyki nowszej sięgający głównie po muzykę brytyjską. Kompozytorzy brytyjscy drugiej połowy XX wieku bardzo cenili obój, nie bojąc się tego, że ów piękny instrument narzuca niejako prostotę pięknych melodii (albo zupełne przedmuchanie stroika i „zdradę” tradycyjnej natury tego instrumentu – to oczywiście niezbyt częste na Wyspach). Zestawienie zaczarowanego obojem Lutosławskiego z Nicholasem Danielem to bardzo dobry konsonans estetyczny, świetnie wspierany przez Wrocławskich Filharmoników. Pozostająca z winy kompozytora w tle harfistka Lucy Wakeford swą partię realizuje przepięknie, urzekając głębią i bogactwem brzmienia swego instrumentu.
Czwarta płyta Opera Omnia Witolda Lutosławskiego to z kolei triumf Wrocławskich Filharmoników. Nic dziwnego, gdyż postawiono przed nimi legendarnego Stanisława Skrowaczewskiego, który stawiał swe pierwsze kroki we Wrocławiu, później stał się jednym z największych dyrygentów naszych czasów za granicą i gdy zaczął coraz częściej stawiać ponownie swe kroki w mieście swej muzycznej młodości, niestety umarł, zdążywszy na szczęście pozostawić ślad w formie płyty w alei gwiazd przed NFM, jak i w postaci tego nagrania.
Płytę czwartą zaczyna powszechnie lubiany i porywający pięknymi melodiami Koncert na orkiestrę, powstały w latach 1950 – 1954. To dzieło zawiera w sobie nie tylko neoklasyczną poetykę, ale również coś jeszcze starszego, czyli późny romantyzm przełamany wiosennym modernizmem, wolnym od prefiksu „neo”. A tu Skrowaczewski, mistrz od Mahlera i Brucknera, był w swoim żywiole. Doskonałe wyczucie czasu, oddechu potężnych orkiestrowych brzmień, umiejętność dyskretnego, a nie po francusku nachalnego posługiwania się barwą instrumentów – to wszystko sprawa, że mamy do czynienia z jednym z najciekawszych nagrań tego utworu w ogóle. Nie wiem do końca, czy to ograniczenie francuskiej barwności spodobałoby się samemu Lutosławskiemu, który był muzycznym frankofilem, ale jeśli chodzi o dalsze życie dzieł muzycznych, kompozytor już nie zawsze ma rację… Często inny dyrygent proponuje lepszą drogę do dzieła niż jego twórca chwytający za batutę. Tak z pewnością jest w tym wypadku.
Symfonia nr. 1 pochodzi z lat 1941 – 1947. Co ciekawe, w jakimś sensie mniej sięga w przeszłość niż Koncert na orkiestrę, jest bowiem dużo bardziej rasowo neoklasycystyczna. Skrowaczewski i Filharmonicy Wrocławscy stawiają jednak czoła temu wyzwaniu lepiej niż dobrze i całej płyty słucha się z ogromną przyjemnością. Dla wszystkich miłośników wczesnego Lutosławskiego jest to obowiązkowa pozycja na domowej półce z płytami, lub też w osobistym katalogu iTunes czy Spotify (coraz więcej nagrań NFM jest tam dostępnych).
raz tylko w życiu zasnąłem z nudów na koncercie – był to własnie koncert muzyki Lutosławskiego : )