W grudniowy deszczowy piątek (6.12.24) na Placu Wolności ustawił się czerwony tir, którym jeździ często św. Mikołaj. Co ciekawe, pojazd był amerykańskiego typu, z wielką, archaiczną skrzynią na silnik na przodzie i pokaźnym kominem. Co jeszcze ciekawsze, św. Mikołaj gdzieś tam w Laponii musiał poznać magiczną wróżkę od Coca Coli, bo sądząc po licznych napisach Mikołaj postanowił rozdawać dzieciom przede wszystkim ten słodki napój. Cały Plac Wolności, który powstawał kiedyś wraz z Narodowym Forum Muzyki i w pewnym sensie dopełnia je przestrzennie prowadząc aż na tyły pięknego neoklasycystycznego gmachu Opery Wrocławskiej zaprojektowanej przez sławnego Langhansa Młodszego, cały Plac Wolności był poprzegradzany rozmaitymi płotami i stoiskami, zaś od strony opery wzniesiono scenę, na której odbywały się śpiewy i tańce w stylu pop.
Tymczasem osoby chcące poznać historię św. Mikołaja i to w ekscentrycznej wersji samego Benjamina Brittena (nie wiem jakiego koloru był tir kompozytora) musiały się przedzierać do Narodowego Forum Muzyki przez tłumy bawiących się ludzi. Wynikły z tego liczne spóźnienia, zwłaszcza, że w Sali Głównej miał śpiewać obchodzący swój 15 jubileusz Chór Chłopięcy NFM. Jednak Mikołaj od Coca Coli choć był trochę zawalidrogą (trudno inaczej, gdy ma się wielkiego czerwonego tira) rozdawał wszystkimi, mimo niedogodności, świąteczną atmosferę.
Kolejną gwiazdą wieczoru, obok dwóch Mikołajów (tego Coca i tego od Brittena) był bez wątpienia wielki tenor Mark Padmore, o którym pisałem wiele a propos wczorajszego koncertu. Miał on być solistą w Kantacie o św. Mikołaju brytyjskiego kompozytora.
Jednak koncert rozpoczął się od innej kompozycji Brittena, a mianowicie od Missa brevis D-dur na chór i organy op. 63. Wykonawcami byli Chór Chłopięcy NFM i organista Mikołaj Szczęsny. Missa brevis D-dur op. 63 Benjamina Brittena powstała w 1959 roku. Britten skomponował tę mszę na Trinity Sunday, 1959 roku, aby uczcić zakończenie kariery George’a Malcolma jako organisty i kapelmistrza w Katedrze Westminsterskiej w Londynie. Stąd całkiem rozbudowana i arcyciekawa partia organów w tym utworze. Pierwsze wykonanie utworu miało miejsce 22 lipca 1959 roku w Katedrze Westminsterskiej. Msza ta jest napisana na trzygłosowy chór chłopięcy i organy. W NFM mogliśmy podziwiać piękną i tajemniczą strukturę tego utworu, łączącego modernizm z wywodzącą się od muzyki renesansowej tradycją, tak pięknie po dziś dzień kontynuowaną przez Westminsterskie zespoły, gdzie także nie brakuje dziecięcych wykonawców. Chór Chłopięcy NFM, dzięki wieloletniej pracy jego szefowej Małgorzaty Podzielny (która też dyrygowała pierwszą częścią koncertu), nie miał żadnych problemów z piękną kompozycją dedykowaną najlepszym zespołom dziecięcym na świecie. Młodzi wrocławscy śpiewacy pokazali doskonale kunsztowne sploty wyobraźni Brittena, bawiąc się wraz z nim kreśleniem niebiańskich pejzaży, które momentami były wręcz niesamowite.
Benjamin Britten, zdjęcie Hans Wild. źródło: Wikipedia, domena publiczna
Po Missa brevis Brittena mieliśmy okazję usłyszeć trzy utwory współczesnych polskich kompozytorów. Prapremierowe wykonanie Canticum trium puerorum Marka Raczyńskiego okazało się wielkim sukcesem. Wydaje mi się, że kompozytor zainspirował się śpiewanymi przez kontratenor partiami opery Echnaton Philipa Glassa, o czym świadczyć mogły piękne zmiany modalności pojawiające się modułowo w utworze, oraz niektóre zwroty melodyczne. Utwór Raczyńskiego nie był jednak repetytywny ani minimalistyczny, nawiązania do Glassa były twórcze i służyły stworzeniu własnego, fascynującego muzycznie świata. Była w tym wszystkim pasja i chorałowa pewność rysowanych muzyką kształtów. Mimo dziecięcych głosów i pogodnego po części tonu, dzieło było pełne filozoficznej głębi.
Laudate Dominum omnes gentes Grzegorza Miśkiewicza, skomponowane specjalnie dla Chóru Chłopięcego NFM również było udane, świadcząc o świetnej formie muzyki chóralnej naszych kompozytorów. Wspaniała i efektowna okazała się Gloria na trzy chóry mieszane, dwa chóry dziecięce i orkiestrę kameralną autorstwa Michała Ziółkowskiego. Kompozytor rozmieścił swoje zespoły odważnie w przestrzeni, umieszczając Chór Dziewczęcy NFM (o kilka lat młodszy od chłopięcego) między rzędami siedzeń na parterze, Chór Chłopięcy NFM na scenie, Chór (dorosły) NFM na galeriach chóru i wreszcie Zespół Wokalny Rondo z tyłu, za ostatnimi rzędami siedzeń na parterze. W ten sposób Ziółkowski wykorzystał do granic technikę polichóralną, czemu towarzyszyła wspaniała, neoromantyczna muzyka pełna melodyjnych i robiących ogromne wrażenie kulminacji. Byłem pełen podziwu dla bardzo umiejętnego operowania Ziółkowskiego fakturą chórów. Ich partie rozpisane były mądrze i umiejętnie, przez co wrażenie przestrzeni i muzycznej siły nie zacierało się i nie przeradzało w chaos, co często przytrafia się dziełom monumentalnym. Prowadzę właśnie on-line chatową rozmowę z moim przyjacielem muzykologiem na temat tego, czy można jeszcze dzisiaj pisać prawdziwe, rozległe symfonie. Dochodzimy w tej rozmowie do wniosku, że aby nawiązywać do najwspanialszych form muzycznych kompozytorzy nie powinni się silić na nowoczesność za wszelką cenę. Nie powinni się bać romantyzmu, klasycyzmu, a nawet starszych stylistyk. Ziółkowski pięknie dopełnił tych rozważań, pokazując, że można napisać wspaniały utwór chóralny nie siląc się na nowatorstwo za wszelką cenę. Romantyzm nawiązujący do starszych form działa i ma się świetnie, dawno nie słyszałem tak pozbawionego jakichkolwiek związanych z historią muzyki kompleksów dzieła i było to wszystko nad wyraz udane!
Po przerwie usłyszeliśmy Świętego Mikołaja kantatę op. 42 Brittena. Obok Mikołaja Szczęsnego grającego na organach, Chóru Chłopięcego NFM i Chóru NFM na scenie pojawili się pianiści -Michał Rot i Katarzyna Neugebauer-Jastrzębska. A przede wszystkim pojawił się Mark Padmore, którego wspaniały recital solowy mogliśmy usłyszeć dzień wcześniej. Tym razem legendarny brytyjski tenor wcielił się w rolę św. Mikołaja, pokazując swoje ogromne Brittenowskie doświadczenie i umiejętność poruszania się w subtelnym i ekstrawaganckim świecie muzycznym kompozytora. Ekspresja i siła wyrazu Padmora nie miały sobie równych, żałowałem jedynie niektórych subtelnych Brittenowskich figuracji w górnym rejestrze głosu, których niemłody już śpiewak nie mógł już oddać idealnie.
Całe dzieło Brittena jest niezwykle bogate, pełne wszelkiego rodzaju nastrojów. To wielka sztuka zawrzeć aż tak wiele w 40 minutowej formie i to do tego jeszcze przy założeniu, że dla większości wykonawców ma być to proste do wykonania.
Przytoczę za książeczką programową:
„Britten stworzył [kantatę] w 1948 roku na zamówienie Lancing College w Sussex dla uczczenia setnej rocznicy powstania szkoły. Jest ona pierwszym z dwunastu utworów Brytyjczyka przeznaczonych m.in. dla amatorów, do wykonania kantaty potrzeba bowiem zaledwie kilku profesjonalnych muzyków, których partie stanowią „trzon” kompozycji. Zgodnie z tytułem opowiada ona o dziejach świętego Mikołaja, biskupa z Mirry, od jego narodzin aż do śmierci. Nie ilustruje życia ukształtowanej przez popkulturę postaci kojarzącej się z saniami wypełnionymi po brzegi prezentami i ciągniętymi przez renifery, ale zwraca uwagę na momentami dramatyczny żywot jednego z najbardziej czczonych świętych i patronów chrześcijańskich.”
I rzeczywiście, św. Mikołaj Brittena dość mocno różnił się od jegomościa z Placu Wolności, który przybył do nas z Laponii czerwonym amerykańskim retro-tirem Coca Coli. Kantata Brittena skupiła się na dwóch cudach świętego – uratowaniu statku z burzy i wskrzeszeniu trzech chłopców, którzy po części trafili już do żołądków głodnych wędrowców. W chórach mieliśmy natomiast nawiązania do skutecznej walki biskupa Mikołaja z herezją ariańską i do zastraszania przez niego cesarza Konstantyna, by ten na koniec swojego jednak dość mocno politeistycznego życia zechciał się wyspowiadać i to wcale nie przed boskim Klaudiuszem przebywającym na Olimpie u boku Jowisza, ale przed innym, nowym już bogiem.
Biskupa Mikołaja łączy z Mikołajem Coca Coli chęć dawania prezentów (choć nie nieszczęsnemu Ariuszowi). W kantacie Brittena mieliśmy wzmiankowane ocalenie trzech dziewcząt. Mowa tu o trzech siostrach, które były narażone na sprzedaż jako niewolnice przez swojego ubogiego ojca. Św. Mikołaj, chcąc im pomóc, trzykrotnie wrzucił przez okno ich domu sakiewki ze złotem, co pozwoliło ojcu zorganizować małżeństwa dla swoich córek. A więc były to prekursorskie prezenty choinkowe czy też kominowe.
Jeśli chodzi o samą kompozycję, świetnie wykonaną nie tylko przez Padmore’a, lecz i przez wszystkich innych wykonawców, to Brittenowski ekscentryzm w kantacie uległ fascynacji operowania chórem i głosem solowym, uległ chęci malowania niezwykłych muzycznych scen rozmaitymi środkami. Pozostał jednak w libreccie. Cała scena opowiada o zajadaniu się wskrzeszonymi później chłopcami, zaś trzy uratowane dziewczyny (podobnie jak uratowani skazańcy) są wspomniane tylko w jednym wersie, niejako na marginesie. Dlaczego Britten, albo jego zleceniodawcy, uznali, iż tak wiele miejsca należy oddać kanibalom? Moim zdaniem jest to dość ekscentryczne, zwłaszcza, że część wykonawców kantaty to dzieci.
Libretto do kantaty napisał Eric Crozier (1914-1994). Był on brytyjskim reżyserem teatralnym, librecistą operowym i producentem. Był długo związany z Benjaminem Brittenem i wspierał go w wielu jego projektach. Crozier urodził się w Londynie i studiował na Royal Academy of Dramatic Art oraz w British Institute w Paryżu. Pracował jako tłumacz i nauczyciel języka angielskiego, a także był jednym z pierwszych producentów w sekcji teatralnej BBC Television. Współpraca Croziera z Brittenem zaczęła się w 1945 roku, kiedy Crozier wyreżyserował pierwszą operę Brittena, „Peter Grimes”, która odniosła sukces zarówno krytyczny, jak i komercyjny. Crozier założył English Opera Group w 1947 roku i wspólnie z Brittenem współtworzył Aldeburgh Festival w 1948 roku. Napisał libretta do wielu oper Brittena, w tym „Albert Herring” (1947), „Święty Mikołaj” (1948), „Let’s Make an Opera” (1949) i „Billy Budd” (1951) wspólnie z E.M. Forsterem.
Faktem jest, że Britten mógł wpłynąć na taki a nie inny kształt Mikołajowego libretta, gdyż Crozier był jego stałym współpracownikiem. Przemawia to za ekscentryzmem brytyjskiego kompozytora. Na jego obronę przemawia zaś fakt, że cebrzyk do gotowania chłopców jest stałym atrybutem w ikonografii św. Mikołaja. Może też nad tak mocnym ukazaniem dziejów biskupa Mikołaja zaważyła specyficzna religijność Brittena, który nie przynależał do żadnego konkretnego kościoła chrześcijańskiego, lecz czerpał swoją religijność z doznań dzieciństwa, ze wspomnień o bardzo religijnej matce.
Benjamin Britten urodził się 22 listopada 1913 roku w Lowestoft, w hrabstwie Suffolk, na wschodnim wybrzeżu Anglii. Dorastał w rodzinie, w której jego ojciec, Robert Victor Britten, był dentystą, a matka, Edith Rhoda Hockey, była amatorską pianistką i sekretarką Lowesoft Musical Society.
Św. Mikołaj z Godzinek Anny Bretońskiej, pocz. XVI wieku, źródło Wikipedia
Jakkolwiek by nie było, dzieło Brittena jest wybitne i tego dnia znalazło w NFM wspaniałych wykonawców. A tak na marginesie cieszę się, że zburzenie świątyni Artemidy, też ważny moment w legendarnych dziejach biskupa Mikołaja, też nie zyskało w dziele Brittena bardzo ważnego miejsca. A ja w sumie lubię ekscentryzm w muzyce i ogólnie w sztuce. Choć są oczywiście różne jego rodzaje. Jest wspaniały ekscentryzm madrygałów Luci Marenzia, jest mimowolny, protobarokowy i pełen mocy ekscentryzm dzieł Praetoriusa, jest ekscentryzm klatek schodowych Leonarda da Vinci i teatralnych scen Caravaggia. Ten Brittenowski jest oryginalny, ale nieco cierpki. Choć może nie mam racji. Ponoć Brytyjczycy częściej niż my tak właśnie postrzegają św. Mikołaja w swoje kulturze…