#MaszynaDoGrania

 

Minął przedostatni wieczór festiwalu Musica Polonica Nova, który odbywa się w NFM. Tym razem grała orkiestra gościnna, czyli Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia (NOSPR) ze świetną młodą dyrygentką, znakomicie odnajdującą się w muzyce współczesnej  Marzeną Diakun. Byłem bardzo ciekaw, jak jedna z czołowych polskich orkiestr zabrzmi w NFM i nie rozczarowałem się – brzmiała pięknie. Podobał mi się jej koloryt, wyczucie barwy, któremu mogłem przyjrzeć się (albo raczej przysłuchać się) znacznie uważniej niż na licznych płytach, nie tylko polskich, jakie z tą orkiestrą posiadam podobnie jak większość polskich melomanów. Ucieszyłem się też, że nasi Wrocławscy Filharmonicy są naprawdę w pierwszej lidze polskich orkiestr, gdyż nie czułem gigantycznej przepaści między orkiestrą z Dolnego Śląska i ze Śląska Górnego. Oba zespoły grają znakomicie, choć zupełnie inaczej. NOSPR jest bardziej przestrzenny i eteryczny, Filharmonicy Wrocławscy są bardziej plastyczni. W obydwu orkiestrach sekcja smyczkowa jest już „rasowa”, nie ma żadnych problemów z tysiącami odcieni dynamicznych i stopniowymi zmianami dynamiki. Oczywiście do goszczonej niedawno przez NFM legendarnej Philharmonia Orchestra trochę jeszcze brakuje, ale mam wrażenie, że obecnie oba zespoły grają coraz lepiej i idą w dobrym kierunku. Jestem natomiast trochę zdziwiony postawą ukochanego przeze mnie Programu Drugiego Polskiego Radia, w którym usłyszenie Wrocławskich Filharmoników czy Orkiestry Leopoldinum graniczy z cudem, a oba te zespoły powinny być prezentowane słuchaczom przez Polskie Radio nie tylko przy okazji Wratislavii Cantans. Jeśli chodzi o Musica Polonica Nova, festiwal ogromnie ważny dla powstawania muzyki klasycznej a nie tylko dla jej trwania, za dnia w Radiowej Dwójce, słuchając na chybił trafił średnio dwie godziny dziennie nie usłyszałem żadnej wzmianki o festiwalu, nie było zapowiedzi następnych koncertów w bloku reklamowym. Nawet za koncertem radiowego przecież NOSPRu nie podążył chyba wóz transmisyjny. Czyżby Polskie Radio liczyło na to, że Wrocław wraz ze świetnymi zespołami które są teraz w fazie lawinowego wręcz rozwoju muzycznej formy przygarnie czeskie, albo niemieckie radio państwowe? Jako wrocławianin nie mam nic przeciwko, byleby radia zadbały o rozpowszechnienie dobrych koncertów wśród słuchaczy.

 

Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach / fot. Bartek Barczyk

 

Tytuł koncertu „Maszyna do grania” został potraktowany nieco przewrotnie w książeczce programowej. Znajdują się w niej ciekawe i dobrze napisane eseje niejako obok rzeczywistego tematu koncertu, stanowiące często wyjątkowo daleki kontrapunkt wobec rzeczywistego programu festiwalu. W przypadku eseju o muzyce maszyn mogliśmy poczytać o kompozytorach ustawiających na scenie prawdziwe maszyny. Nancarrow i György Ligeti wraz ze swymi superpianolami czy orkiestrami metronomów nie wkroczyli tym razem na scenę NFM. To orkiestra zamieniała się w ilustrację maszyn, podobnie jak zapoczątkował to Honneger w swoim Pacyfik 231 z 1923 roku. Pacyfik to oczywiście ekspresowy parowóz, który mógł zachwycać przedwojennych futurystów i zachwycał.

 

Czy orkiestra jest Maszyną do grania? Moim zdaniem nie. Orkiestra symfoniczna to raczej Fabryka Dźwięków, najpiękniejsze dziecko Rewolucji Przemysłowej, która wbrew wszelkim postmodernistom trwa nadal (bo czy mieliście 10 lat temu smartfony?). Fabryki też nie zniknęły, lecz przeniosły się do Chin i są nam nawet bardziej potrzebne niż w XX wieku. Orkiestry oczywiście istniały już w XVIII i XVII wiekach, lecz ich rozwój stał się lawinowy za sprawą rozwoju przemysłu. Po pierwsze przemysł umożliwiał wytwarzanie masowe coraz doskonalszych instrumentów, po drugie tworzył gigantyczne metropolie, w których nie tylko łatwo było pozyskać robotników do montowania zegarków czy samochodów, ale również członków orkiestr. Nie przypadkowo w wielu zagłębiach przemysłowych powstały jedne z lepszych zespołów symfonicznych – czego przykładem jest katowicki NOSPR czy jedna z najlepszych orkiestr francuskich, która rezyduje w przemysłowym Lille. Na szczęście Fabryka Dźwięków, jaką jest orkiestra, daje możliwość pozostania artystami wszystkim swoim pracownikom i w ten sposób owa fabryczność jest czymś zupełnie innym, znacznie bardziej twórczym, niż w wielu innych wypadkach.

 

Maszyną do grania, jeśli już, jest każdy muzyk, zaś maszyną (niekoniecznie do grania) każdy człowiek. Powoli, poprzez edukację, wprogramowujemy w siebie różne umiejętności, począwszy od języka i umiejętności chodzenia (tu pomaga nam ewolucyjny hardware). Uczymy się jeździć samochodem i początkowo musimy spoglądać co rusz na drążek od skrzyni biegów, dopóki nie wejdzie nam to w krew, nie stanie się podświadomym niemal odruchem pozwalającym zająć się piękną jazdą, a co ambitniejszym uczestnictwem w rajdach. Muzycy przez niemal 20 lat są napełniani bardzo złożonym programem, jakim jest umiejętność gry na bardzo trudnych instrumentach, dokładne granie razem, granie z nut, ćwiczenie słuchu muzycznego, rozumienie struktury utworu muzycznego, harmonia i wiele, wiele innych umiejętności. Gdy w tych wszystkich rzeczach pojawia się swoboda i lekkość, bez konieczności patrzenia na wszystkie muzyczne „drążki”, pojawia się sztuka najwyższej miary. Każdy muzyk orkiestrowy jest wielkim artystą i wchodząc do orkiestry stwarza kolejną jakość, fantastyczny instrument wspólnego grania. A na tym instrumencie może grać Beethovena, Mozarta, Schönberga lub też naśladować brzmienie maszyn, jak choćby w balecie „Żelazny skok” Prokofiewa. „Żelazny skok” jak i spora grupa dzieł zainspirowanych maszyną to bardzo ciekawe arcydzieła. Nie wiem, czy Honnegerowi w dalszej twórczości udało się pobić świeżość i dynamizm jego Pacyfiku 231.

 

Koncert rozpoczął się od klasyka polskiej muzyki współczesnej czyli od utworu Riff 62 Wojciecha Kilara. To dzieło wywołało swego czasu ogromną sensację i entuzjazm miłośników muzyki nowej i nawet krytyków muzycznych. Nie jest wprost związane z maszyną, lecz oparte na krótkim powtarzalnym motywie, obecnym jako Riff w muzyce jazzowej i popowej.  Ów Killarowski Riff potraktowany jest jednak tak sonorystycznie i ogólnie awangardowo, że nie dopatrzymy się w tym dziele ukłonu w stronę lżejszej muzy (dla mnie tak średnio lżelszej…).  Riff 62 odbiega też od późniejszych dzieł kompozytora, który postanowił być jak najbardziej przystępnym dla słuchacza mdlejącego ze zgrozy na samo wspomnienie o Schönbergu czy Bergu. NOSPR zagrał ten utwór doskonale, z rutyną starych wyjadaczy. Jedyne, co mi się mniej podobało, to dziwne ustawienie się orkiestry, bez przestrzeni dla znakomitej dyrygentki, która musiała się z trudem przedzierać przez muzyków. Dyrygent to ważna funkcja i jednak warto zadbać o to, aby mógł wkroczyć po królewsku przed grzecznie ściśniętych muzyków orkiestry. Dyrygent musi mieć przestrzeń, aby odpowiednio zacząć koncert. Mimo to Marzenia Diakun przedstawiła nam kompozycję Killara doskonale, kładąc nacisk na jej barwność, wielowymiarowość, złożoność i przestrzenność.  Dyrygowała bardzo elegancko, z gracją tancerki mieszcząc wszelkie wskazówki i taktowanie w starannie wykreślonym prostokącie przestrzeni przed sobą.

 

Później była Muzyka tkana Marcina Stańczyka, rezydenta festiwalu,  dzieło zainspirowane odgłosami pracy maszyn tkackich zarejestrowanych przez kompozytora w Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Wczoraj mieliśmy okazję słyszeć jego utwór elektroakustyczny związany z przestrzenią i morzem. Tym razem język kompozytora był bardziej kanciasty, mniej relaksujący, ale nadal sprawiający ogromną przyjemność czysto zmysłową. Owe maszyny tkackie były zatem u Stańczyka podróżą w poetyckość kształtu, w jego złożoność i jaśniejące jakąś podskórną mocą bogactwo. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, co działo się w drugim i trzecim planie tej muzyki, drobne detale, glissanda, niezwykłe efekty płynące z wirtuozerskiej instrumentacji całości. Piękne dzieło, zaś NOSPR ukazał całą jego finezję precyzyjnie i z polotem. Stańczyk to ciekawy, warty śledzenia jego dokonań kompozytor. Tak pięknie opanowanej instrumentacji dawno już nie słyszałem u kompozytora współczesnego.

 

Adama Porębski w swoim n-Cyclus powrócił do bardziej abstrakcyjnej cykliczności a la Killar, tworząc maszynę bez wyraźnych skojarzeń co do funkcji. Dzieło Porębskiego też było ciekawe, choć momentami nieco chaotyczne i nieco zbyt rozgadane. Ale mimo tych drobnych wad nie odstawało od znakomitych poprzedników.

 

Po przerwie nadszedł czas na Pierre’a Jodlowskiego i jego Ultimatum, w którym mechaniczność służy zbudowaniu napięcia, a nie jest sama w sobie niejako. Pierre Jodlowski będzie szefem artystycznym kolejnej odsłony Musica Electronica Nova, więc tym bardziej się skupiłem na jego dziele. Swoją drogą pierwszą płytę Jodlowskiego, między innymi ze sławnymi Drones, nabyłem symbolicznie w Centre Pompidou w Paryżu, w prawdziwej świątyni nowoczesnej sztuki.  To dzieło było zupełnie inne. Stanowiło ono niejako tło dla politycznej i mocno wulgarnej momentami deklaracji portugalskiego poety Fernando Pessoa, który zmarł tuż przed potworną europejską burzą w roku 1935. Jego wulgarny tekst bazował na zarzucaniu politykom europejskim totalnej mierności i wyrażał obawę, że w związku z tą miernością cywilizacja europejska idzie na dno (jak wiemy poszła, wielu nie przeżyło). „Europa potrzebuje władców, świat potrzebuje Europy” – brzmiało motto Pasoi. Tu jednak warto zwrócić uwagę, że Passoa tworzył różne byty poetyckie, które wypowiadały się przez jego poezję, więc możliwe, że jego Ultimatum nie powinno być odbierane zbyt dosłownie. Natomiast sam jego tekst jeszcze bardziej chyba pasuje do dzisiejszych czasów niż do roku 1935, kiedy owi nieszczęśni władcy pojawili się nader mocno, z całym okrucieństwem i ludobójczą pewnością siebie. Atakowanie inercji i małości to jednak raczej rok 2018. Choć muzyka Jodlowskiego była znakomita i tekst ciekawy, choć może „gówno” lepiej było przełożyć na bliższe wulgarnym chwilom Polaków „kurwa”, to do połączenia muzyki z tekstem mam sporo zastrzeżeń. Kompozytor niedostatecznie zadbał o to, aby to współgrało i aktor krzycząc do mikrofonu jak musiał przewrzaskiwać się z gęstym forte. Może i to było celowe, w końcu bunt, ultimatum i takie tam klimaty, ale ja tego nie kupuję. Sztuka nie powinna być dosłowna tam gdzie być dosłowną nie może. Możliwe, że to z uwagi na niedbałość Jodlowskiego Cezary Studniak miał kilka drobnych zająknięć i braków dykcji. Ale ogólnie dzieło było muzycznie ogromnie wciągające, choć w takim wydaniu wolałbym dostać tekst na kartce (wyświetlaczu) a słuchać tylko muzyki. Nie było w tym nic z płynnego złota „Ody do Napoleona” Schönberga, gdzie sarkastyczne i oburzone gadanie łączy się z gęstą muzyką tak naturalnie jak oddech, wzmacniając, a nie osłabiając efekt szoku i oburzenia.

 

Canti di Wratislavia Andrzeja Krzanowskiego okazało się być pełne odgłosów mojego kochanego Wrocławia, ale chyba na chwilę przed bombardowaniem, bo syreny użyte przez kompozytora mocno zdominowały spore fragmenty utworu. Uwielbiam jak syren w swoich utworach używał Varesé. Niby są, ale stają się rzeczywiście orkiestrową barwą a nie ilustracją mającej nadejść wojny czy powodzi. Poza syrenami utwór był ciekawy, bogaty, pełen dzwoniących tramwajów. Zastanawiam się, co mogłoby być takie super – wrocławskie, aby było wiadomo, że to chodzi o nasze tramwaje, a nie poznańskie czy warszawskie… Kraków ma hejnał i natychmiast jesteśmy muzycznie w nim. Warszawa od biedy „Warszawskie dzieci” i z pewnością Chopina. Andrzej Krzanowski zadał w swoim dziele ciekawe dla mnie pytanie. Jak muzycznie odmalować Wrocław, ale jeszcze nie do końca na nie odpowiedział…

 

Ten dzień Musica Polonica Nova też był ogromnie udany. Najbardziej zapadł mi w pamięć utwór Muzyka tkana Marcina Stańczyka. Było w tym dziele coś naprawdę intrygującego i zapadającego w pamięć. Zaś NOSPR pod wodzą Marzeny Diakun był świetnym adwokatem, czy też nawet prorokiem muzyki nowej. Tylko na przyszłość dajcie dyrygentce więcej przestrzeni do pracy, katowiczanie!

 

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

2 Odpowiedzi na “#MaszynaDoGrania”

    1. Ciekawy byłby nieco szerszy komentarz. Wszystko tak samo się nie podobało? Byli różni twórcy i różne utwory. Wykonanie było złe, utwory słabe? Jedno i drugie? Wiadomo, że recepcja dzieła sztuki nie jest taka sama dla wszystkich, ale oczywiście warto się dzielić wrażeniami. Ja pokrótce opisałem moje wrażenia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 + 6 =