Średniowiecze było nazwą pejoratywną. Oznaczało ono czas pomiędzy wielkimi epokami – starożytnością i renesansem. Zdaniem wielu humanistów ów czas był nijaki, barbarzyński i mroczny. Łączyło się w nim eklektycznie wiele wątków, lecz nie błyszczały one wielkim światłem, lecz stłumionym i odbitym. No dobrze, co jednak ma do narodzin klasycyzmu średniowiecze?
Otóż myślę, że prawdziwą krainą muzycznego średniowiecza, okresem między wielkimi epokami, jest dla wielu melomanów czas rozpostarty między barokiem a klasycyzmem. Kompozytorom z tego okresu, czasem niebywale zdolnym i odkrywczym, wypadło żyć z jednej strony w cieniu Jana Sebastiana Bacha z drugiej zaś strony w cieniu (o ile cień historii może padać w taką stronę…) Mozarta, Haydna i Beethovena. Parę dekad krótkiego „średniowiecza” preklasycyzmu nie jest w stanie rywalizować z tymi gigantami. A dodajmy do tego jeszcze wspaniale rozwijające się muzyczne rokoko, z jego czołowymi reprezentantami takimi jak Rameau, który, moim zdaniem, zaczął tworzyć swój własny, ostatecznie niewykorzystany w „głównym nurcie” muzyki preklasycyzm.
Dlatego tym cenniejsze są koncerty, na których muzyka preklasycystyczna wybrzmiewa w sposób przykuwający uwagę i wołający o weryfikację zastanych kanonów i klasyfikacji. Na taki koncert zaprosił nas Maestro Andrzej Kosendiak z Orkiestrą Leopoldinum, czyli ze „zwykłymi”, nie barokowymi kameralistami.
Na koncercie (29.10.22) usłyszeliśmy następujący program:
J.S. Bach Die Kunst der Fuge BWV 1080: Contrapunctus I
J.S. Bach / W.F. Bach Uwertura g-moll BWV 1070
J.S. Bach Die Kunst der Fuge BWV 1080: Contrapunctus II
C.Ph.E. Bach Sinfonia h-moll Wq 182/5
****
F.X. Richter Sinfonia D-dur (Riemann 47)
W.A. Mozart Koncert klarnetowy A-dur KV 622
W koncercie klarnetowym solistą był Darko Brlek.
Już od jakiegoś czasu twierdzę, że Andrzej Kosendiak jest gwarantem doskonałej jakości wykonawstwa muzycznego i tak było także w tym wypadku. Bardzo spodobała mi się droga dyrygenta do preklasycyzmu, który nie uległ powszechnej i coraz bardziej męczącej konwencji polegającej na dzikim piętrzeniu kontrastów między „wolne” i „szybkie”. Choć szybkie pasaże smyczków w symfonii Carla Phillipa Emanuela Bacha brzmiały niezwykle błyskotliwie, choć majestatyczność symfonii Richtera miała w sobie zaskakującą lekkość i esprit, to jednak muzyka nie była nigdy zagoniona i przerysowana. Andrzej Kosendiak nie sugerował nam, że jesteśmy w jakimś muzycznym muzeum, gdzie trzeba mniej znane dzieła wyodrębniać ostrym światłem, aby ktoś je zauważył. Dyrygent uwierzył w muzykę preklasycyzmu i pozwolił jej mówić własnych głosem, w którym dominuje odkrywczość, inwencja i chęć zabawy, bardziej gry w piłkę na świeżym powietrzu niż karcianych pojedynków w zadymionej izbie. Czy taka muzyczna „gra w piłkę”, pełna wdzięku ale i celowo lekka, nawet naiwna, może posiąść też głębię najlepszych muzycznych opowieści? Okazuje się, że tak. Że muzyka preklasycyzmu, podobnie jak muzyka rokokowa, jest przede wszystkim malownicza. I to właśnie przez malowniczość do nas przemawia, podobnie jak park angielski i (lub) krajobrazowy, przynależny zresztą w swej genezie do tej samej epoki. Podobnie jak wdzięk neopalladiańskich willi i pałacyków, jak uroda Petit Trianon. Nie jest to sztuka szalona i mistyczna, jest za to świeża i pełna przestrzeni.
Zaskakującym i świetnym wprowadzeniem w ten świat były dwa ogniwa Die Kunst der Fuge Bacha. Ich obecność na koncercie można było zrozumieć w prosty sposób, jako zwieńczenie baroku, sięgające zresztą do jego wczesno siedemnastowiecznych korzeni. Lecz wydaje mi się, że sztuka fugi miała też w programie koncertu ciekawsze znaczenie. Otóż to dzieło też jest swego rodzaju muzyczną grą, jednakże rysunki na kartach i ogród, gdzie się bawiono, był inny, bardziej cienisty, niż ten w rodzącej się dobie oświecenia. Poprzez zupełnie inne podejście do gry, jaką w dużej mierze jest każda sztuka, nie tylko muzyczna, ale też malarska, architektoniczna, etc., widzimy ów przełom i rozłam który nastąpił pomiędzy Bachem ojcem i jego synami. Uwertura g-moll BWV 1070 to niemal muzyczna tablica na granicy epok i estetyk.
Cudownym zwieńczeniem koncertu był oczywiście klasycystyczny już całą gębą (choć może i trochę już romantyczny…) Koncert klarnetowy A-dur KV 622 Mozarta. To bez wątpienia jeden z najpiękniejszych koncertów Mozarta i koncertów w ogóle, nie tylko Mozarta. Solistą był słoweński klarnecista Darko Brlek, którego grę cechowała jakże konieczna w tym dziele wirtuozeria, jak i wyobraźnia melodyczna. Dźwięk klarnetu wydał mi się nieco ostrzejszy i chłodniejszy niż w wielu innych znanych mi wykonaniach, ale pozwalało to spojrzeć na inne niż zazwyczaj elementy konstrukcji partii solowej i dodawało dziełu tajemniczości, która chyba być w nim powinna, zważywszy na „masoński” kontekst dzieła. Anton Paul Stadler, wybitny wirtuoz tej epoki, był też przyjacielem Mozarta i jego współtowarzyszem z loży masońskiej. Sławny film „Amadeusz” nauczył wielu z nas widzieć w Mozarcie uroczego prostaczka, lecz wyjątkowe intelektualne wyrafinowanie i odkrywczość późnych dzieł Mozarta całkiem przeczą tej chwytającej za serce tezie. Stąd możemy się tylko domyślać, jak niezwykłe tajemnice złączyły się w jedno w tym „masońskim” koncercie. Po preklasycystycznym programie ukazującym zaangażowaną grę artysty z odbiorcą Koncert klarnetowy był niejako kulminacją tego zjawiska. Tyle, że nie była tu już łatwa gra, choć jeszcze piękniejsza dla każdy uszu.