Kolejny koncert na festiwalu Musica Polonica Nova poświęcony był ukazaniu historycznych dzieł polskiej muzyki współczesnej i ewolucji jej nurtów aż do teraźniejszości. Stąd tytuł #ośczasu, choć mnie ten tytuł zainspirował w inny sposób. Wszystkie przedstawione utwory oparte były na wyraźnie zakreślonej narracji służącej rozwojowi formy. Pomysł tkwiący u ich zarania był logicznie i ciekawie pociągnięty aż do końca, co wcale nie jest regułą w muzyce, a już zwłaszcza w muzyce nowej.
Wykonawcami tego wieczoru były dwa znakomite zespoły kameralne, znane bardzo dobrze bywalcom NFM – Lutosławski Quartet i LutosAir Quintet. Grali świetnie, w końcu Kwartet Lutosławskiego zjadł zęby na interpretacjach współczesnej muzyki polskiej, wśród których można wymienić komplet wszystkich kwartetów Katarzyny Bacewicz czy sukcesywnie nagrywane, najczęściej po raz pierwszy w dziejach fonografii, rewelacyjne kwartety Pawła Mykietyna. LutosAir, jako młodszy zespół, nie ma jeszcze takiego dorobku fonograficznego, ale każdy koncert tego kwintetu dętego jest dla mnie wielkim wydarzeniem. To naprawdę doskonali muzycy, zaś ich programy koncertowe są przemyślane z wielkim artyzmem, co znalazło zresztą odzwierciedlenie w pisanych przeze mnie na bieżąco recenzjach z NFM.
Koncert zaczął się od arcydzieła polskiego sonoryzmu, czyli od I Kwartetu Krzysztofa Pendereckiego. Młodego kompozytora lata świetlne dzieliły jeszcze wtedy od jego neoromantycznej kontrrewolucji. I Kwartet jest prawdziwą perełką. Ekspresyjny i w gruncie rzeczy bardzo logiczny rozwój formy stawia go wśród arcydzieł gatunku. Awangardowe techniki gry na instrumentach smyczkowych, wszelkie stukania, pocierania, uderzania w struny są zaprojektowane z intuicją wytrawnego dźwiękowego malarza, a nie czeladnika współczesności, który „musi udziwnić, aby wygrać konkurs”. Tak jak zwykle żalę się na niepotrzebne robienie ze skrzypiec i wiolonczel bębnów, skoro mamy przecież wiele instrumentów perkusyjnych w instrumentarium każdej filharmonii, tak Penderecki robi to zupełnie inaczej. Łączy uderzenia w pudła z szarpaniem strun, lub krótkimi dźwiękami pociągniętymi na smyczku i w tym momencie bezmyślne stukanie aby było „po nowemu” staje się czymś innym – efektem sonorystycznym osiągalnym jedynie na instrumencie smyczkowym.
Po arcydziele, jakim jest I Kwartet Pendereckiego, trudno utrzymać muzyczne napięcie. A jednak udało się, dzięki ciekawej kompozycji Tadeusza Wieleckiego zatytułowanej Studium gestu IV na trio smyczkowe i instrumenty perkusyjne. Rzeczywiście, było to „studium gestu”, zgodne ze stylistyką Wieleckiego lubującego się w muzycznych gestach, ale ów gest był całkowicie rozłożony na zdarzenia muzyczne. Dzięki temu, jak i intrygującemu rozwojowi formy, słuchało się utworu z ogromną przyjemnością. No i ucząc się czegoś o czasie i naszej jego percepcji… Tu kwartet smyczkowy musiała wesprzeć Aleksandra Gołaj w której rękach co chwila pojawiał się nowy instrument perkusyjny, oraz dbający o przebieg całości dyrygent Maciej Koczur.
Następny był Paweł Mykietyn Jego muzyka kameralna obfituje moim zdaniem w jedne z najciekawszych arcydzieł w swoim gatunku w naszych czasach. II Kwartet smyczkowy niby jest postmodernistyczny i nieco konceptualny, ale nie to zwraca w nim największą uwagę. Przede wszystkim widzimy powrót do melodii, choć nie na zasadach neoromantyzmu. Oraz dwie części. Pierwszą, dygresyjną, budującą się i drugą, elegijną, gdzie melodia już zwycięża całkowicie, przenosząc nas trochę w stronę minimal music, ale wyjątkowo wyrafinowanej i świeżej. Mykietyn w swoich dziełach unika czegoś, co określiłbym „odgłosami ze strychu”. Nie przypadkowo dodekafonizm Schönberga filmowy przemysł amerykański wiązał z muzyką do horrorów. Zerwanie z tonalnością, krótkie epizody pozbawione łatwo zauważalnej pracy tematycznej i bardzo złożony język muzyczny często w odbiorze malują obraz jakichś płynących zewsząd odgłosów, obiektów dźwiękowych, muzyki konkretnej, naśladującej „brzmienie poddasza” etc. nawet gdy nie jest to w żaden sposób muzyka konkretna. Powrót do melodii zapobiega takim uwarunkowaniom percepcji, pokazując łatwo rozpoznawalną nić na której oparte są muzyczne modulacje. Wielu kompozytorów zdało sobie z tego sprawę, zwłaszcza że wiele utworów postschönbergowskich zaczęto naprawdę wykonywać jak „odgłosy poddasza”, czyli skojarzenie filmowców amerykańskich zaczęło być narzucane przez samych muzyków. Niby ambitny język, niby rewolucyjna koncepcja – a tu nagle sami muzycy z premedytacją ilustrują filmowy horror. Stąd między innymi powrót do neoromantyzmu i do melodii, a także często do tonalności. No i wylano dziecko z kąpielą, czy też z łona matki jak mawia pewna zabawna polityczka. Mykietyn pokazuje swoim umiarkowanym postmodernizmem trzecią drogę. Może być i melodia i nowoczesność. A ja oczywiście Schönberga, Weberna i ich dziedzictwo bardzo lubię, jednak zauważam wielu ich kontynuatorów łażących już zupełne otwarcie po skrzypiących poddaszach niezależnie od pomysłu i tematu. Kwartet Lutosławskiego grał oczywiście Mykietyna w sposób rewelacyjny, tak jak na płytach, które mocno polecam!
Druga część koncertu była na instrumenty dęte. LutosAir zaczęli od znakomitego wykonania Aarhus Music Witolda Szalonka. To był tym razem sonoryzm na instrumenty dęte, potężny, na granicy bólu, budzący do życia. Byłem wręcz oczarowany wirtuozerią całego zespołu, wirtuozerią służącą tym razem do oddania epickich fresków dźwiękowych Szalonka, sugestywnych jak nacierająca na nas fala tsunami. Szalonek jest zdecydowanie zbyt mało znany na świecie, to był wielki kompozytor i jednocześnie arcymistrz w pisaniu na instrumenty dęte.
Po Szalonku zespół wykonał powracający do melodii i motorycznej rytmiki, ale wciąż ostry brzmieniowo Kwintet wiosenny Aleksandra Lasonia. Tym razem powrót do zachwytu naturą nie umieścił muzyki w jakimś zakurzonym muzeum, ale rzeczywiście wyprowadził nas na wiosenny spacer. Cóż innego można było zagrać po Szalonku? Tylko coś innego…
Utwór so mny wrd thgs kpt happng Anny Porzyc, zapowiedziany w programie jako instrumentalny teatr (brrr… do teatru z teatrem!) na szczęście nie za bardzo nim był. Przede wszystkim była to ciekawa, neosonorystyczna kompozycja, zaś rzucane cicho jakieś słowa moim zdaniem tylko przeszkadzały w odbierze całości, nie było ich zresztą wiele. Porzyc należą się ogromne brawa za jej nowe dzieło, gdyż nie raziło w jednym bloku z wielkim Szalonkiem, ale rozwijało ten styl, sprowadzając go też w stronę dźwięków mniej przejmujących i ekspresjonistycznych, bo dalej niż Szalonek już się czasami nie da. Moim zdaniem lepiej porzucić teatr instrumentalny całkowicie, gdy ma się tak duży talent do komponowania muzyki.
Ostatnim ogniwem koncertu był utwór Marcina Stańczyka Sursounds. Marcin Stańczyk jest kompozytorem rezydentem Musica Polonica Nova. Dla potrzeb festiwalu stworzył dzieło opierające się na dźwiękach z taśmy, w tym odgłosach morza, na tle których grali rozmieszczeniu po całej Sali muzycy obu zespołów. My – publiczność, nie widzieliśmy ich, gdyż Stańczyk rozdał nam opaski na oczy, abyśmy delektowali się dobiegającymi z przestrzeni brzmieniami bez rozpraszania się na inne zmysły. Utwór wywarł na mnie dobre wrażenie. Dźwięki elektroniki i instrumentów fantazyjnie, powoli i relaksująco rozwijały naturalny odgłos fal rozbijających się o piaszczystą plażę. Czasem dęte wpadały w jakiś rytmiczny minimal, mogąc kojarzyć się z podrywającymi się do lotu mewami. Podobnych do tego elektroakustycznych utworów miałem okazję zakosztować nieco więcej na zeszłorocznej Musica Electronica Nova. Stańczyk wpasowuje się w ten nurt bardzo dobrze, choć balansuje nieco na granicy pogodnej łatwości słuchania, ale jednak jej nie przekracza. To był dobry akcent na koniec i ogólnie ten dzień Musica Polonica Nova również był bardzo udany.