Pierwsze dni na Sri Lance. Dziennik indyjski 26

Na wstępie należy się z mojej strony kilka słów wyjaśnienia. W końcu Sri Lanka to nie Indie! Tym niemniej wyspa należy, wraz z Bhutanem, Pakistanem, Bangladeszem i Nepalem do Subkontynentu Indyjskiego. Tyle geografia. Od strony kulturowej powiązania są jeszcze silniejsze. Początkiem historii dla Lankijczyków są wydarzenia opisane w Mahavamsi, dziele buddyjskiego mnicha z V wieku n.e., w którym autor opisuje, jak Syngalczycy, oświeceni naukami Buddy, wyruszyli z Północnych Indii do swej Ziemi Obiecanej, czyli Sri Lanki. Epos ów był pisany ku pokrzepieniu serc, kiedy to dawna, syngaleska stolica, Anuradhapura, uginała się pod naporem armii z Południowych Indii. Obecnie dla wielu mieszkańców wyspy „być Syngalczykiem” znaczy tyle samo co „być buddystą”, zaś dawni hinduistyczni najeźdźcy, stanowią 18% populacji wyspy i podobnie jak mieszkańcy Chennaju, są Tamilami.

 

 

 Historia również dokumentuje napływ północnoindyjskich Syngalczyków w IV wieku p.n.e.  Należeli oni do bardzo sprawnych budowniczych i rolników, gdyż już w najwcześniejszym momencie swej historii zaczęli tworzyć wielkie zbiorniki na wodę, które pozwalały im zasilać kanały irygacyjne, dzięki czemu Sri Lanka zasłynęła jako kraina miodem i mlekiem płynąca, a raczej cynamonem, wanilią, hebanem i pieprzem. Nawet słonie na nie wiele większej od Irlandii wyspie rodziły się zdrowe i silne, nabywali je zatem liczny sąsiedzcy władcy, chcący posiadać ów honorowy, żywy ekwipunek w swoich armiach.

   Mahavamsa mówi, iż przed przybyciem buddystów, na wyspie mieszkali tylko jakszowie i nagowie. Ci pierwsi to odpowiednik nordyckich karłów, ludu strzegącego niewyobrażalnych bogactw i będącego niezwykle sprawnym w dziedzinie wszelkich rzemiosł. Nimi to, wedle eposu Ramajana, miał zawładnąć na Lance Rawana. Nagowie zaś to ludzie – węże, odbijający fascynację Hindusów tymi pięknymi i niebezpiecznymi częstokroć gadami. Hindusi nazywali też Nagami ludy plemienne, czyli w Indiach tzw. Adiwasi. Na Sri Lance też mieszkali ludzie, którzy podobnie jak Aborygeni, nie rozwinęli techniki ani cywilizacji. Przybysze zwali ich Veddha, czyli ludźmi z włóczniami. Obecnie większość z nich rozpłynęła się w syngaleskiej ludności.

   Wiele przesłanek wskazuje na to, iż początkowo północnoindyjscy przybysze byli jednak hinduistami. Cesarz Asioka, jeden z największych władców Subkontynentu, uczynił buddyzm religią państwową, dzięki czemu przyczynił się do jego ostatecznego ugruntowania na kartach ludzkiej kultury. Sri Lanka była dla Asioki na tyle ważna, iż wysłał na nią jako buddyjskiego misjonarza swojego własnego syna, Mahindę. Ten dopiero nawrócił króla Anuradhapury, Tissę. Misyjna akcja Mahindy okazała się na tyle skuteczna, iż w przeciwieństwie do Indii, na Sri Lance buddyzm pozostał dominującą religią, w jednej ze swoich najbardziej pierwotnych form, zwanych Terawadą. Tamilowie napływali na Sri Lankę już od III wieku p.n.e., choć w X wieku n.e. nastąpiła jedna z największych migracji. Z początku nie zawsze byli najeźdźcami. Bardzo często buddyjscy władcy zatrudniali ich jako swoich gwardzistów, co przypominało sytuację tureckich Mameluków na dworach Arabskich, czy Germanów w pałacach cesarzy rzymskich. Jako, że nie mam zamiaru zamienić mojego pamiętnika w książkę historyczną, na tym na razie poprzestanę, choć pewne historyczne wątki będą zapewne wracać. Na zakończenie dodam, iż już w pierwszej połowie XVI wieku na wyspę zaczęli napływać okrutni Portugalczycy. Nie udało im się do końca opanować wyspy, zadanie to zaczęli realizować z większym powodzeniem Holendrzy, zyskujący dominację nad wyspą od 1630 roku. Tym niemniej dzielne królestwo Kandy, wprawdzie odcięte od oceanu, broniło swej pełnej niezależności aż do roku 1815. Wtedy jednak musiało już borykać się Brytyjczykami, którzy mieli największe doświadczenie w zdobywaniu i utrzymywaniu kolonii. To właśnie taniec Takshili z Kandy zachęcił mnie do przybycia na Sri Lankę. Drugi powód był prozaiczny – 2 miesięczna przerwa w pobycie w Indiach wymuszona nowym prawem wizowym.

   Nalin Lusena, wspaniały i oddany przyjaciel, w owych dniach był bardzo chory, musiał mnie zatem pozostawić samopas w domu siostry Takshili Kowshalyi Mendes i jej męża Tushity Laknath. Podaję ich pełne imiona i nazwiska, gdyż są to już całkiem sławni młodzi ludzie, więc po pierwsze mogę się co nieco pochwalić, a po drugie dodać małe ziarenko do ich sławy w tak egzotycznym dla nich kraju, jak Polska. Wszyscy, wraz z Nalinem i Takshilą, kończą, lub skończyli studia aktorskie. Tylko Tushita uczęszcza na Uniwersytet Estetyczny znajdujący się w ścisłym centrum Colombo. Pozostali związani są z wydziałem aktorskim położonego na przedmieściach Colombo Uniwersytetu Kelaniya. Kowshalya, wraz z Nalinem, Takshilą i innymi osobami, które niebawem przedstawię, grają w trupie teatralnej Academic Players i są zdobywcami wielu nagród za grę, za reżyserię etc. W ich repertuarze znajdują się aż trzy tragedie starogreckie – Antygona i Król Edyp Sofoklesa, oraz Agamemnon Aischylosa. Prócz tego nie brakuje lokalnych dzieł, oraz Czechowa, Ionesco etc. Nalin, który zasłynął główną rolą w musicalu „Skrzypek na Dachu” bierze się teraz za reżyserowanie „Przypadkowej śmierci anarchisty” Dario Fo.

   Jednakże wpierw wziął mnie w swoje obroty Tushita, mający największe z nich doświadczenia w sztuce filmowej. Zagrał już w sześciu filmach, w tym w „Between the Worlds” Weemooghtiego Jayasundera rolę główną. Film został przyjęty do konkursu 66 Mostra Internazionale D’Arte Cinematografica Venezia 2009, oraz nagrodzony na liczącym się festiwalu filmowym w Dubaju. Widziałem jego fragment, gdyż niestety, po 36 minucie mój czytnik DVD się zatrzymywał. Była to wizja symboliczna, nawiązująca do historii Sri Lanki. Tushita grał tajemniczego przybysza, który zjawił się znikąd na ogarniętej rewolucją wyspie. Po jakimś czasie dochodzi wątek lankijskiej baśni o królu, który chciał zabić wszystkich swoich wnuków, gdyż wróżbita przepowiedział mu, iż zginie z rąk jednego z nich (być może dlatego Lankijczycy tak chętnie sięgają po Edypa?). Film otwierała scena, w której Tushita spada z nieba do morza, uwieczniona zresztą na plakatach. Jak mi się później zwierzył Tushita, było to dla niego dość trudne ujęcie… gdyż nie umie pływać! Do tej pory patrząc na wysportowane ciała moich lankijskich przyjaciół byłem skłonny sądzić, iż niekiedy dla zabawy pływają wpław do indyjskich wybrzeży!

   Swoją drogą Lankijczycy obdarzeni są podobną do indyjskiej urodą, z tym, że równikowy klimat i ogromna ilość niezniszczonej natury na wyspie pozwalają im naprawdę pięknie rozkwitnąć. W pyle i brudzie niektórych obszarów Indii nawet młodzi ludzie mają już zniszczoną cerę i dość szybko się starzeją. Obok przemysłowych zanieczyszczeń i tych płynących z przeludnienia wyniszczający jest oczywiście półpustynny klimat wielu rejonów kraju Bharatów. Lankijczycy nie mają tego problemu.

   Tushita z ogromną starannością pełnił honory gospodarza i pomimo tego, iż jak się później okazało, jest bardzo zajętym człowiekiem, starał się zdobyć dla mnie już w pierwszych dniach jak najwięcej informacji i kontaktów z muzykami. Wpierw zaprowadził mnie na swój uniwersytet, mieszczący się nieopodal Town Hall, przypominającego Biały Dom w USA. Nieopodal wznosił się piękny, neostylowy meczet z czerwonej cegły, oraz również klasycystyczny gmach Muzeum Narodowego. W drodze na uczelnię Tushity minęliśmy też piękny, nowoczesny gmach będący u kresy budowy. Ma to być największy w Południowej Azji kompleks teatralno – widowiskowy.

 

   Po drodze okazało się, iż rząd Sri Lanki jest bardzo restrykcyjny. Za zapalenie papierosa na ulicy można trafić nawet do więzienia! Tushita, który miał za sobą okres burzy i naporu, z którego wyleczyła go małżonka, przeżywał fakt życia w restrykcyjnym państwie bardzo boleśnie. Większość filmów i dramatów, w których chciał grać, miała w związku z tym podłoże polityczne z elementem rewolucyjnym. Ulubionym motywem koszul młodego aktora był Che Guevara, jego prywatny bohater.

   Ja jeszcze niezbyt dobrze słyszałem, więc z pewnym przerażeniem dałem się wepchnąć do pokoju wykładowców muzyki na Uniwersytecie. Gmach tego wydziału był jeszcze w budowie, co nie przeszkadzało go jednak użytkować w przyjaznym klimacie Sri Lanki. Zjawili się wykładowcy muzyki karnatyckiej i etnolog. Nasza rozmowa była nieco surrealistyczna, lecz powoli zaczynałem się dowiadywać różnych interesujących rzeczy, zaś na koniec dostałem treściwą, ale bardzo dobrze napisaną książeczkę o życiu muzycznym na Sri Lance. Okazało się, iż istniała jakaś warstwa najpewniej przedbuddyjskiej muzyki, poświęconej kultowi Bogini Matki. Charakterystyczne dla niej były bębny, podobne do tych używanych w indyjskim Manipurze, a także wirujący taniec z nimi. Buddyjski charakter Lanki, zdaniem wykładowców, wpłynął negatywnie na rozwój tutejszej muzyki. Buddyści wspierali sztuki plastyczne, jako pomagające samodzielnej medytacji, nie mieli jednakże zbyt wiele uznania dla dramatu, tańca i muzyki, jako dla rozrywek odbywających się kolektywnie. Pod tym względem buddyzm lankijski był znacznie surowszy od jego tybetańskiego odpowiednika, czy zwłaszcza reminiscencji chińskich i japońskich, które dorobiły się przepięknych i złożonych tradycji muzycznych. Odnowę przynieść miał dopiero XVIII wiek i rozprzestrzenienie się na Lance południowoindyjskich tradycji muzyczno – taneczno – teatralnych. Obok tego europejscy przybysze wprowadzali swoje tradycje muzyki religijnej i świeckiej, z czego najsilniej utrwalił się idiom portugalski. Prawdziwie jednak przełomowe znaczenie miał początek XX wieku i spowodowane w dużej mierze wizytami Rabindranatha Tagore na wyspie zainteresowanie muzyką Północnych Indii. Miało ono trzy oblicza. Pierwsze nawiązywało do poszukiwania ludowych źródeł sztuki, jakie uprawiał Rabindranath. Drugie szło za filmem i dziś w większości muzyka lankijska czerpie z muzyki bollywoodzkiej. Trzecie wreszcie związane było z Hindustańską Muzyką Klasyczną. Obecnie jest ona bardzo popularna. Wpierw uczono się jej w Indiach, teraz uczelnie lankijskie kształcą własnych mistrzów Hindustani Sangeet. Gdy wyszedłem, jakby na potwierdzenie tych słów ujrzałem studentów dźwigających table, sitary i sarody. Ciekawie się prezentowali we wpółotwartym jeszcze, niedokończonym atrium instytutu, w którym póki co niektórzy wykładowcy parkowali samochody.

   Po rozmowie wyruszyliśmy wraz z Tushitą do kantyny, gdzie po zamówieniu herbaty mogliśmy się rozgościć w pomieszczeniu obsługi i tam, w spokoju, zapalić papierosy. W innym wypadku warto było nawet na krótki dystans zamówić rykszę, gdyż można było zaciągnąć się dymem we własnym środku transportu. Oczywiście rykszowe rozwiązanie problemu było na dłuższą metę zbyt kosztowne.

   W przydrożnej restauracyjce zjedliśmy appa, czyli placki w kształcie odwróconych parasoli, bez niczego, albo z jajkiem po środku. Uchodziły one za rarytas, choć moim zdaniem były trochę bez smaku. Jedzenie w restauracjach podawano w ciekawy sposób. Obok zamówionej rzeczy przynoszono też inne, które można było wciąć i później zapłacić, lub zostawić.

   Gdy wróciliśmy do domu, poznałem Kowshalyę, żonę Tushity. Na honorowym miejscu w pokoju znajdowało się ich ślubne zdjęcie, w tradycyjnych, książęcych lankijskich strojach. Kowshalya miała włosy splecione białym, perłowym chyba czepcem, zaś Tushita ubrany był w niezwykłą kamizelkę o podniesionych rękawach i w czepiec o równie zadziornej linii. Wyglądali na owej fotografii niezwykle baśniowo, lecz i bez tego prezentowali się bardzo ładnie.

 Kowshalya zrobiła ryż i curry, narodową i niezastąpioną lankijską potrawę. Składa się ona głównie z ryżu gotowanego z kokosami, oraz curry, które jest chyba najostrzejszą rzeczą, jaka istnieje na świecie. Starczy pół łyżeczki, aby uczynić całą miskę ryżu naprawdę bardzo ostrą. Do tego dodaje się rybę lub kurczaka, są one poddane licznym metamorfozom, suszeniu, fermentacji etc. Dba się przeważnie, aby też były ostre. Trzeba przyznać, iż pierwszy kontakt z tą ikoniczną potrawą był trudnym doznaniem. Ryżowe uczty chennajskich Tamilów wydawały mi się jakimś utraconym rajem, o kuchni północnoindyjskiej starałem się nawet nie myśleć… Musiałem też niestety zrobić przerwę w swoim wegetarianizmie, gdyż kuchnia tego buddyjskiego w dużej mierze kraju raczej nie uwzględnia takiej opcji. A nie było mnie stać na szukanie jakiś ekskluzywnych, pendżabskich restauracji. Zatem było ciężko – ryż smakujący dziwnie nawet jak na ryż, oraz przetworzone sto razy suszone mięso zmieszane z tym po części, a po części zostawione wraz z kośćmi lub ościami. Jednakże z biegiem czasu zacząłem się uzależniać od czegoś wypływającego z zetknięcia ryżu z kokosem.

 Następnego dnia miałem okazję poznać przyjaciółkę i sąsiadkę moich gospodarzy, Prasadini Atahpatu, która zagrała między innymi Antygonę (Kowshalya zaś Klitajmestrę). Pytałem się ich z ciekawością, o te antyczne inspiracje. Tushita zajął głos w tej sprawie, stwierdzając, iż choć teatr jest tak stary jak obrzędy, to jego zdaniem dopiero Grecy nadali mu skodyfikowaną formę, będącą doskonałym narzędziem do wyrażania najprzeróżniejszych treści. W antycznych sztukach Akademic Players pozostali wierni idei chóru, w jednej z nich użyli nawet masek. Jednocześnie pieśni chóru nawiązywały do muzyki lankijskiej, nie zaś starożytnej Grecji, zaś pewne elementy fabuły zostały zmienione dla potrzeb lankijskiej widowni. Zauważyłem, iż w jakimś sensie wybrali rzecz bardzo bliską ich kulturze z uwagi na geografię. Lanka, podobnie jak Grecja, rozkwitała na morzu. Teraz cierpliwie czekam na możliwość zobaczenia ich przedstawień…

   Wieczorem robiliśmy wspólne zakupy. Lankijskie rupie są niezwykle barwne i pełne nawiązań do historii i sztuki wyspy. Ich indyjskie siostry, stabilniejsze i więcej notabene warte, wyglądają jak szare wróble z Gandhim pod piórami. W sklepach odkryłem, że Indie są bardzo potężnym sąsiadem. Wiele produktów pochodziło z tego kraju. Lokalne rzeczy natomiast posiadały niezwykły smak. Na przykład ciastka. Świeże w smaku dzięki olejowi palmowemu i kokosom, były bardzo mało słodkie. Podobnie jak w Chinach i Japonii, nadmiar ryżu w kuchni zabijał potrzebę słodyczy. Słodki był już sam ryż bez curry.

   Po powrocie spotkałem znanego lankijskiego reżysera, który omawiał coś z Prasadini, zapewne rolę w filmie. Otrzymałem od niego adres jednego z największych karnatyckich muzyków na Sri Lance. Niestety, nie czułem się dobrze, więc nie czekając na możliwość zamienienia kolejnych kilku słów, położyłem się spać.

   Kolejny pobyt na uniwersytecie przyniósł dłuższą rozmowę. Tym razem miałem okazję przeprowadzić wywiad z wykładowcą południowoindyjskiego mridangamu, jego północnym kolegą od tabli, profesorem śpiewu hindustańskiego, oraz nauczycielem gry na flecie bansuri, zarówno południowym, jak i północnym. Jak się okazało, Estetyczny Uniwersytet uczył też muzyki europejskiej. Działał obok wydziału teatralnego i sztuk pięknych, dzięki czemu wciąż odbywały się wspólne projekty. Zaimponowało mi to, gdyż rzeczywiście w ten sposób można swobodnie poruszać się po krainie sztuki. Pytałem się nauczycieli o to, czy w swej edukacji muzyki klasycznej północnych Indii nawiązują do różnorodnych gharan. Odparli, iż w obrębie nauczania uniwersyteckiego, podobnie jak w Indiach, przedstawia się wydestylowaną, uniwersalną bazę muzyki, choć oczywiście na niektórych zajęciach omawiają owo zróżnicowanie stylistyczne. Poczęstowano mnie herbatą. Jak zwykle była pyszna, pomimo wspólnego dla wszystkich Lankijczyków narzekania na to, iż cała, najlepsza jakościowo herbata przeznaczana jest na eksport. To całkiem możliwe, lecz na Sri Lance ów napój bogów jest bardzo świeży! Mój słuch rzeczywiście wrócił do normy, lecz, co nie było zbyt miłe, dziwne przeziębienie z samolotu postępowało, natomiast moja rana na stopie z Delhi, która już się dawno zagoiła, ni stąd ni zowąd zaczęła wyglądać coraz paskudniej. Idylliczny klimat równikowej wyspy bywa zdradliwy dla Europejczyków. Colombo oddziela od Kandy dystans 116 kilometrów. Mimo to większość Brytyjskich żołnierzy zmarła, lub zapadła na poważne choroby, nim dotarła do ostatniego lankijskiego bastionu. Nawet kolonialni indyjscy sipajowie, stanowiący istotny element armii, z trudem wytrzymywali pogodę wyspy Rawany. Dopiero wycięcie w dżungli dróg uniemożliwiło dalszą niepodległość Kandyjczykom…

   Po owej obszernej i wyczerpującej sesji udałem się do wielkiego parku Vihara Mahadevi, gdzie wraz z Tushitą zjadłem przygotowany nam na drogę ryż i curry. Mój gospodarz udał się na uczelnię, ja zaś miałem na niego zaczekać. Oglądałem więc z zaciekawieniem park, pełen egzotycznych roślin. Choć Tushita mnie ostrzegał przed naciągaczami, dałem się nabrać jednemu osobnikowi, który przedstawiał się jako ogrodnik i koniecznie chciał mi pokazać ciekawą tutejszą przyrodę. I rzeczywiście – miałem okazję zobaczyć białą żywicę kauczukowca, korę cynamonowca, wanilię i wiele niezwykłych roślin znanych w naszych sklepach jako proszek niewiadomego pochodzenia. Udało mi się wykręcić 50 rupiami, czyli 1.50 zł. Istotnym elementem parku był wielki, pozłacany posąg Buddy wpatrzony w Town Hall. Patrząc na tę nową rzeźbę, udatnie nawiązującą do starych wzorców, nie mogłem się oprzeć refleksji nad tutejszym buddyzmem. Obecnie Sri Lanka nie była do końca laicka. Buddyzm stanowił religię preferowaną przez rząd. Przedstawiciele innych wyznań, czyli głównie hinduiści, ale też chrześcijanie i muzułmanie, celowo byli spychani na margines. W historii goszczącego mnie kraju zdarzały się momenty drastyczne. Tuż po odzyskaniu niepodległości rząd Lanki chciał odesłać Tamilów do Indii i częściowo to zrobił. Później wybuchła rewolta Tamilskich Tygrysów. Zdesperowani separatyści sięgnęli po środki terrorystyczne. To oni wymyślili ludzi – bomby. Jednocześnie, w 1971, z polecenia członków rządu zabito 17 tysięcy osób jedynie podejrzanych o sprzyjanie Tygrysom. Część z nich mieszkała w Colombo i była szeregowymi członkami podejrzanych dla rządu partii politycznych.

   Po zwiedzeniu parku postanowiłem go obejść dokoła. Byłem w dość eleganckiej części miasta, na południe ode mnie znajdowała się dzielnica „Cinnamon Gardens”, w której mieli swoje obwiedzione murami i strzeżone przez zbrojnych rezydencje politycy i inni wpływowi Lankijczycy. Przyjemniejszym od niemal średniowiecznych fortyfikacji dopełnieniem tej dzielnicy były ogromne, stare drzewa, unoszące się nad chodnikami niczym sekwoje. Nazwa pochodziła od dawnych upraw Holendrów. Po drugiej stronie od wejścia z Buddą znalazłem piękny budynek Biblioteki Publicznej i obwiedziony sporą pergolą War Memorial. Inne budynki nie posiadały jakiegoś szczególnego charakteru, lecz po Indiach wydawały się bardzo zadbane i czyste.

   Po paru godzinach zjawił się Tushita, który właśnie natknął się na nowy projekt. Wsadził mnie więc do autobusu i powiedział kierowcy gdzie mnie ma wysadzić. Pierwotnie sądził, iż wrócę bez trudu, lecz dla mnie wszystko na Sri Lance wyglądało jak wielki ogród botaniczny, a ja zawsze błądzę w takich miejscach. Colombo w ogóle wydało mi się niezwykłe jak na miasto wielkości Warszawy. Było kilka wysokich budynków, lecz w większości zabudowa nie była zwarta i do tego dość niska. Co jakiś czas drogę przecinał mały kanał. Wszędzie było wiele palm, których wielkie liście przesłaniały elewacje. Gdy bileter wskazał mi moją stację, wydawało mi się, iż widzę ją po raz pierwszy. Liście urosły, rozkwitły nowe kwiaty…

   Poznałem w końcu sklep, za którym skręcało się do domu Tushity. Dalej powinno być prosto… Ale nie było! Dopiero teraz odkryłem, jak wiele bocznych dróg i dróżek odchodzi od głównej drogi, którą szedłem. Na szczęście Nalin właśnie szedł mnie odwiedzić, zatem Tushita naprowadził go na mnie. Gdy się witaliśmy, jakiś kokos spadł z palmy tuż obok nas. Jak wyjaśnił mi mój przyjaciel, zdarza się niestety, iż twardy kokos z wysokiej palmy zakańcza uderzeniem w głowę żywot nieszczęsnego przechodnia.  Na południowo – zachodnim wybrzeżu Sri Lanki (czyli tam gdzie byłem), rosło szczególnie wiele palm kokosowych. Tymczasem Tushita postanowił znaleźć mi jakiś apartament. Okazało się, iż w stosunku do hoteli są one prawie za darmo. Gdy jednak dowiedziałem się od mojego gospodarza, iż ma wraz z Kowshalyą trudny finansowo miesiąc, zaproponowałem im, iż zamieszkam za podobną kwotę z nimi. W ten sposób mogłem mieć lankijskich artystów na wyciągnięcie ręki! Spodobał im się ten projekt, więc umowa stanęła.

 

Ps.: Miałem okazję sprawdzić niektóre informacje w Wikipedii. W przeciwieństwie do dostępnych mi lankijskich i indyjskich źródeł, szacuje ona udział Tamilów (osiadłych i z plantacji) w społeczeństwie lankijskim na 10%, zaś ludność Colombo szacuje na około 700.000 a nie 3.000.000. W ostatnim wypadku może mieć to związek z różnym liczeniem właściwego Colombo i jego miast satelickich.  

 

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

trzy × cztery =