Rozdział 30.
Dlatego przywrócono karę śmierci. Lecz niektórzy nędzarze nie byli za mocno przywiązani do życia. I tak już konali z głodu, zaś kilka dni dobrej zabawy traktowali jako premię, zwłaszcza, że wykrywalność przestępczości była nikła, chyba że w grę wchodziła prywatna policja polityków i milionerów. Lecz oni nie byli w zasięgu polującego na ulicach dziecka slumsów. Wprowadzono zatem do więzień tortury. Wpierw nieoficjalnie, później półoficjalnie, aż wreszcie oficjalnie. Kaci z państwa (obraz) byli przez długi czas znakomicie opłacanymi szkoleniowcami. Połączone z torturami egzekucje były oczywiście publiczne, transmitowano je też na głównych kanałach dźwiękokształtowych mediów. Jako, że przeciętny mieszkaniec slumsów mógł śmiało uznać swoje dzieciństwo za torturę, owe sądowe tortury musiały naprawdę budzić grozę i zniechęcać do popełniania przestępstw.
Kościoły nie będące zwolennikami predestynacji miały zatem doskonały sprawdzian dla kandydatów na żołnierzy bożych. Ich rola nie ograniczała się tylko do zadenuncjowania bliskich i doprowadzenia do skazania ich za morderstwo i kanibalizm. Głównym zadaniem kadetów było asystowanie przy torturach rodzica, lub siostry/brata. Tego typu programy miały ogromną popularność wśród mieszkańców zagrożonych przestępczością, a także po cichy sadystycznych i kościół (obraz) pozyskiwał sobie wiernych również przez media. Często pomocnik kata nie stawał na wysokości zadania, przez co tracił swoją szansę na wygodne i dostatnie, choć karne życie żołnierza bożego.
Na tym historia się jednak nie kończyła. Kilka razy media kraju (obraz) obiegły skandaliczne obrazy afer, które nadal były w stanie wstrząsnąć zdruzgotaną przez przeludnienie społecznością. Otóż niedoszli żołnierze boży, pod wpływem publicznych kaźni rodzin, w których mieli brać aktywny udział, zmieniali swoje poglądy. Cel onegdaj pożądany stawał się treścią ich słusznej, skądinąd, nienawiści. Aspiranci do lepszego życia stawali się zatem rewolucjonistami. Jednakże państwo, wraz z kościołem (obraz) nie ingerowało w działalność owych rewolucjonistów. Wręcz przeciwnie. Wspierało ich nasłanymi agentami, ułatwiało też dostęp do broni. Powstania w slumsach dojrzewały, następnie zbierano ich owoce. Zazwyczaj rząd czekał, aż żyjący poza marginesem społeczności powstańcy zmasakrują określoną ilość pełnowartościowych obywateli. Owa ofiara była konieczna, gdyż nakazywała milczenie przeciwnikom pacyfikacji slumsów (a było jeszcze trochę takich idealistów). Następnie następowała rzeź, w całym obszarze objętym powstaniem niekiedy nie zostawał ani jeden żyjący Kuberianin. Niestety, wciąż jeszcze zdarzali się niekuberiańsko odważni dziennikarze, którzy niekiedy ujawniali tego typu manipulacje rządu, kościołów i służb specjalnych. Wtedy nawet prorządowe media chętnie kupowały szokujące materiały i zaczynały się kłopoty. Jednakże czas upływał, życie stawało się coraz cięższe i społeczność państwa (obraz) powoli znieczulała się na tego typu nowiny. Jedynie ceny mieszkań w dzielnicach położonych blisko slumsów szły w dół, jednakże wciąż nie brakowało chętnych, by uciekać tam przed drożyzną panującą w centrach metropolii.
Roboty stały nieruchomo w swoich niszach. Ich ciała były niemal skamieniałe, gdyby ktoś przyjrzał im się uważnie, skupił na nich bardziej swoje zmysły, doszedłby do wrażenia, że ma do czynienia z trupami umieszczonymi w pociągu przez jakąś dziwną sektę. Jednakże mało co już kogoś dziwiło w panującym chaosie. Sekty przewożące trupy koleją publiczną jak najbardziej się zdarzały. Niezbyt zamożni wyznawcy Smokowija doszli w którymś momencie do wniosku, że dobrze jest umrzeć w cieniu posągu, zwłaszcza, gdy samemu nie wzniosło się żadnego. Dlatego starzy, umierający Kuberianie podróżowali często na powierzchnię. Gdy jednak na skutek nieszczęśliwego wypadku ktoś zginął, a mogła to być też osoba młoda, kochający krewni starali się go pochować w cieniu postumentu. Przewożenie zmarłych pociągami nadal było obwarowane surowymi nakazami. Trzeba było załatwić miliony formalności, co zabierało czas, zwłaszcza zaś kosztowało. Dlatego w każdym niemal pociągu znajdowały się trupy udające pasażerów. Krewni na wszelki wypadek przez całą podróż trzymali się w odpowiednim oddaleniu, by w razie czego nie odpowiadać za przewożony ładunek. Ryzyko było niewielkie, gdyż służby kolejowe, po znalezieniu zmarłego pasażera winny były zorganizować mu pochówek. Dlatego żaden konduktor czy strażnik nie kwapił się, by sprawdzać, czy pasażerowie są żywi, czy też martwi. Trupy miały zazwyczaj bilety przymocowane do ubrań, to zaś starczało kontrolerom.
Ciężko mi powiedzieć, co działo się z nauką na Kuberze. Nie brakowało oczywiście naukowców i polityków dostrzegających, że jedynie eksploracja kosmosu jest wyjściem z impasu, skoro medycyna i prawo nie są w stanie ograniczyć przyrostu naturalnego, zaś energooszczędne technologie zawsze wymagać będą energii, którą mogłyby oszczędzać. Nie we wszystkich rzecz jasna państwach temat podróży poza Kuberę był obecny. W wielu miejscach uważano to za herezję i karano w znany już nam, okrutny sposób. Problemy zaś rozwiązywano prostym stwierdzeniem – „będzie jak Ciepło chce”. Ten który dał świat Kuberianom w posiadanie, mógł go im w dowolnej chwili odebrać, zaś wiedza o tym nie szkodziła wierze, lecz ją wręcz nasilała. Oczywiście temat końca świata i sądu nad grzesznikami był obecny niemal w każdej kuberiańskiej religii, a jeśli nie był, to teraz właśnie się rozwinął. Był to bardzo atrakcyjny mem, który znakomicie rozkwitał w takich a nie innych realiach społecznych. Ale oczywiście byli naukowcy i zdarzały się rządy, które po ogromnych trudnościach zaczynały przeprowadzać nieśmiało eksplorację kosmosu. Były to jednak rządy demokratyczne, zaś każdej wystrzelonej, kosztownej rakiecie towarzyszył gromki chór głosów i kształtów traktujący o potrzebach biednych i zwykłych obywateli. Do tego w państwach bardziej demokratycznych narastało rozwarstwienie. Ilość klasy średniej malała, a ona to zwykle wspierała zamierzenia rządu. Coraz bardziej odseparowana od swoich państw klasa bogaczy dbała o to, by nie płacić żadnych podatków i uniezależniać się od jakiejkolwiek władzy nad sobą. Przeludnienie, kryzys energetyczny oraz żywnościowy, nie psuły jej dobrego humoru. Wręcz przeciwnie – siła robocza była coraz tańsza, zaś coraz większe ilości urzędników i polityków były podatne na korupcję. Bogacze dawali sobie świetnie radę, wydatki na energię i żywność tradycyjnie były dla nich stosunkowo drobnymi sumami, a gdy podwyżki były nawet dla nich zauważalne, znacząco malały koszty innych usług, od eleganckich i gotowych na niezwykłe perwersje kurtyzan, poprzez możność zakupienia legendarnych pałaców, samotnych wysp i nawet prywatnych, luksusowych baz kosmicznych, na których, gdy ktoś chciał, można było urządzić efektowne przyjęcie. Owe bazy krążyły na niskiej orbicie i nie stanowiły żadnego zagrożenia dla maskującej się Wadż.
Oprócz demokracji istniały przede wszystkim coraz bardziej totalitarne teokracje. Lamowie tych teokracji przeważnie uznawali kosmos za herezję, a nawet jeśli nie, to nie byli ani trochę nim zainteresowani. Sytuacja kryzysu była dla nich bowiem ogromnie korzystna. Poczucie zagrożenia spowodowane nędzą, przeludnieniem i wzrastającą przestępczością sprzyjało narastaniu wiary w umysłach ich poddanych. Lamowie, arcykapłani, papieże, nie bali się długofalowych skutków przeludnienia. W razie czego antidotum było proste – wystarczyło jedynie surowiej ścigać herezję. Należało tylko unikać sytuacji, w której ścigających byłoby mniej, niż ściganych. Kapłanów, zakonników, żołnierzy bożych jednakże nie brakowało. Ich gęsta sieć istniała zarówno w macierzystym kraju, jak też i w okolicznych państwach. Wszystko było pod kontrolą. Nikt nie miał tak doskonałych szpiegów jak Lama, czy papież. Najlepsi z nich mieli tak zwaną „łaskę wiary”, czyli bez żadnego sprzeciwu narażali nawet swoje życie dla „wzniosłych, religijnych idei”. Państwa nieteokratyczne były w zasadzie nieomal satelitami swoich potężnych sąsiadów. Choć niekiedy posiadały lepsze technologie wojskowe, wszyscy wiedzieli, że w razie konfliktu spora część wojsk bardziej laickiego kraju przejdzie na stronę wroga, zaś nawet wierni żołnierze nie będą wspomagani w walce „łaską wiary”. Politycy demokratycznych państw byli w kropce. Starali się rozwinąć w szkołach jakiś silny patriotyzm, lecz autokracje były silniejsze. Oczywiście mało kto z demokratycznych polityków nie był wierzący, chodziło jedynie o mniej totalitarne koncepcje tej samej ideologii. Jedynymi sprzymierzeńcami demokratycznych rządów w takich dążeniach byli tak zwani laiccy intelektualiści, tak samo jak wierzący sami na tle reszty, teatru świata, lecz niechętni rytualnym nakazom i przekreślaniu możliwości „indywidualnej ekspresji”. Oczywiście ta atawistyczna postawa była obecna niemal we wszystkich przedstawicielach społecznej Żywieli, religia była jej rozwinięciem, tak samo jak ona była rozwinięciem religii. Było to idealne perpetuum mobile, samonapędzająca się maszyna, utrzymująca najbardziej prymitywne atawizmy w stanie ciągłej i podziwianej gotowości. Gauri określiła to „problemem tła” i nawet ja, pisarz tej powieści, nie mam w tej chwili pojęcia co z tym zrobić.
Siedząc przy nieruchomych robotach, niewidocznych dla wszystkich, z sobą samym włącznie, oglądam Kuberę i mam ochotę zniknąć zupełnie, zaprosić tu milczenie. Tyle tu wszędzie wokół szaleństwa, a jednocześnie wiem, że to szaleństwo jest zupełnie martwe. Jest obiektem, skałą, minerałem. Jest oczywiste. Stoi tutaj, ja zaś wiodę narrację w jego cieniu. Jak bardzo bym chciał uciec teraz do Gauri, budzącej się w piramidzie. Tam jest mniej tego cienia. Jeszcze trochę mamy go z sobą, ja i ona, lecz ma się mimo wszystko wrażenie uroczego przedświtu. Dobrze, muszę wziąć się garść. Milczenie to nie najlepszy sposób na narrację. Tak naprawdę przejmowanie się skałą żywieli jest czystym szaleństwem. To wkraczanie w nią, życie jej sprawami, czyli absolutną i zachłanną ciszą. Nie ciszą muzyczną, która jest piękna. Ach jakże ciężko znaleźć się na Kuberze bez Ludwika! Tutejsi kompozytorzy dźwiękokształtów obniżyli swoje loty w tych złych czasach. Niektórzy mają sporo talentu, lecz absolutystyczna religijność ich dzieł niemal uniemożliwia ich słuchanie. Trzeba na to być już w pełni zdrowym, pozbawionym owego cienia, tak jak choćby Wadż, czy Słoneczny. Co zrobić Czytelniku? Jeśli aż tu ze mną dotarłeś, z pewnością nie jesteś miłośnikiem cienia. Poradź mi, pomyśl, ja i tak Cię nie usłyszę, ale będzie nam przez to raźniej… Co zrobić z problemem tła? Czy Gauri coś wymyśli? Może lepiej by było, aby jakiś autokrata wybił tych wszystkich „jestem, jaki jestem”? Tolerancyjnie niezmiennych fanatyków? Godzących się na wszystko, a wiedzących swoje… Dzielących rzeczywistość na „ja to czuję, a tego nie czuję”? Religijnych bardziej nawet niż żołnierz boży? Bo żołnierz boży może się przynajmniej odbić od jakiegoś dna. Ciężko sobie wyobrazić szok, który musiałby to sprawić (skora dla idei torturował wymyślnie brata/siostrę, zwyciężając wyrosłymi również z atawizmów genetycznych memami kościoła własną genetykę). Żołnierz boży ma dno, zaś laik tła ma tyko trampolinę. Jego nierytualna religia jest nienaruszalna, gdyż on sam nic o niej nie wie. Ona jest nim, jego „czuję i nie czuję”. Jak mógłby odrzucić sam siebie? „Jestem jaki jestem” sam w sobie jest religią. Ba! Lecz za ścianą wierzących rytualnie żyje najczęściej laik tła. To jak skorupka jajka, gdy pęknie, wykluwa się pisklątko. Tolerancyjnie niezmienny fanatyk jest dalszym stopniem ewolucji destruktywnych memów religijności.
Roboty wreszcie wysiadają. Podążam za nimi niespiesznie oglądając wnętrze rozległej groty. Na jej środku jest jezioro, na nim zaś wyspa. Nawet ja nie mogę sięgnąć narracją skrywanych tam relikwii, gdyż za dużo jest litych ścian i ścian żywych, machających mackami w religijnej ekstazie. Archeolodzy wyciągają swoje urządzenia i zaczynają przepalać ściany nieziemskiego sanktuarium. Wszystko odbywa się w ciszy przerywanej bełkotem chóralnych próśb i dźwiękokształtnych kołatek. Roboty czekają, by ostygł rozżarzony otwór. Wychodzimy na pusty korytarz, w którego chłodzie unosi się jeszcze para. Skaczemy po falujących posadzkach. Nie da się sparaliżować zwykłym sposobem ogromnej ilości zgromadzonych, dlatego w powietrzu ukazują się gęste kłęby gazu paraliżującego. Roboty nie muszą zakładać masek gazowych, ja też oczywiście nie. Wszyscy leżą już pokotem na ziemi, mamy tutejszą godzinę czasu, nim się ockną. Podchodzimy do relikwiarza, w którym oczywiście przechowywany jest zupełnie przypadkowy przedmiot pochodzący sprzed kilku stuleci fragment butli na napój odurzający (obraz). To zbyt proste, z całą pewnością bardziej „prawdziwa” relikwia musiała wylądować gdzieś w świątynnych archiwach. Idziemy tam i na wszelki wypadek bierzemy wszystkie przedmioty wyglądające na dostatecznie stale. Wreszcie pod jakąś zakurzoną stertą śmieci odkrywamy nierówne zagłębienie w ziemi. Po dokładniejszym badaniu, ustalamy że powstało sześć kuberiańskich wieków temu. Analizujemy dane historyczne. Rzeczywiście, była wtedy wojna, zatem mnisi z klasztoru mogli ukryć relikwie zastępując je fałszywkami. Znaleziony kawałek butelki pochodzi z jeszcze innego, bliższego naszym czasom okresu, ale to już nie nasza sprawa. Bierzemy artefakt do przepadania.
Czandra musiał przyznać, że od kiedy stał się ojcem dla trzydziestu dzieci czas płynął mu szybko. Wstając dzisiaj rano odniósł wrażenie, że ledwie tydzień temu dokonał ręcznego wpisania opcji „ciąża” do organizmów jego ślicznych nimf. I choć nadal pamiętały tylko jeden dzień, to były znakomitymi matkami. Dzieci były czyste, starannie wypielęgnowane, szybko uczyły się mówić i chodzić. Na szczęście jedna matka starczała dla opieki nad nimi, zatem mężczyzna nie musiał rezygnować ze swoich miłosnych pasji. Uwielbiał też oczywiście kobiece mleko i seks z wielkim brzuchem. Nie wiedzieć czemu, strasznie podniecała go myśl o tym, że oblewa spermą główki swoich formujących się dzieci. Być może od strony biologii wyglądało to trochę inaczej, ale od kiedy był ojcem nie myślał o żadnych biologiach i innych tego typu zawracaniach głowy. Zapewne seks z wielkim brzuchem upewniał go co do tego, że dzieci i nimfy są jego.
- Moje, moje – powtarzał w uniesieniu pieszcząc swoich potomków, lub karmiąc ich jedzeniem ze stacyjnej restauracji, o ile były już na tyle duże. – Moje, moje – powtarzał widząc którąś z żon karmiącą niemowlę. Podobało mu się, że piersi nimf urosły i stały się bardziej jeszcze podniecające. Również miejsce, które tak często odwiedzał i w które wprowadzał swoje niestrudzone nasienie było teraz u nich jeszcze przyjemniejsze, bardziej czarowne i trudne do opuszczenia. Nie wiedział, czy wszystkie kobiety stają się tak atrakcyjne jako młode matki, w każdym bądź razie cieszył się, że jest poligamistą. Nie był jeszcze gotów, by ograniczać potrzeby swojego libido. Nagle zadrżał spoglądając na Rudą. Wyrwał niemowlakowi jej pierś i zaczął pić z niej chciwie słodką i bardzo tłustą substancję. Następnie sięgnął ręką do jej waginy i starał się wejść w nią jak największą ilością palców. Wyobraził sobie, że ręka wchodzi tam aż po ramię, po czym cały wczołguje się do łona matki i żony, przeżywając rozkosz zarezerwowaną dla pewnej części ciała całym sobą. Zaczął mocno oddychać z podniecenia i nie oglądając się na nic, legł na trawie w miłosnym uścisku. Nie obawiał się o dzieci. Najstarsze z nich miało osiem lat, zresztą większość zaczęła się bawić z Płodną w pewnym oddaleniu. Mimo to, po pierwszym spełnieniu, Ruda, jako odpowiedzialna matka, zawlokła go do pawilonu, gdzie mogli oddawać się przyjemnościom nie obserwowani przez potomstwo. Czekała tam na nich już Jasnowłosa, będąca w piątym miesiącu ciąży.
Wieczorami udzielał Czandra lekcji swoim synom. Uczył ich czytać, pisać i liczyć, opowiadał różne zapamiętane historie. Na szczęście na Wadż przechowywane były tak zwane ziemskie archiwa, wyświetlał więc starszym ze swoich pociech bajki, filmy, audycje przyrodnicze, religijne, wszystko. Było to dla niego bardzo fortunne, gdyż nie chciał się wcale oddalać od swoich lirycznych zamiłowań. Na szczęście programów było tak wiele, że przy wsparciu jednej z nimf dzieci zawsze można było czymś zająć. Bawiły się też wiele w ogrodzie. Niestety, niekiedy znęcały się nad zwierzętami, co początkowo próbował Czandra jakoś wykorzenić. Jednakże co jakiś czas znajdował wróble, papużki i polne myszy z ukręconymi główkami. Dzieci było tak wiele, ze nigdy też nie mógł zorientować się, które z nich to zrobiło. Chłopców było więcej niż dziewczynek, więc w końcu uznał, że takie zachowania są normalne. Dzieci pytały go o różne rzeczy. Początkowo nie mogły do końca zrozumieć, czym jest świat oglądany przez nie na filmach. Niektóre rzeczy przypominały ogród w stacji Wadż, jednakże wiele innych, czyli morza, wielkie miasta, pustynie, były dla nich kompletnie obce. Zatem ojciec opowiadał im o Ziemi i o swoich przygodach, które doprowadziły go do stacji Wadż.
- Wasz tatuś jest badaczem… – opowiadał, – lecz badacz, żeby mieć takie słodkie, jak wy, maleństwa, musi osiąść w domu i skończyć… na jakiś czas… swoje badania.
- Co to są badania tato…?
- To oglądanie innych ciekawych miejsc.
- A tu też są te ciekawe miejsca? – oczywiście nie wszystkie dzieci mówiły płynnie, ale nie jestem zwolennikiem imitacji w pisaniu. Piszę o tym co chcieli ci młodzi ludzie wyrazić.
- No… tak… – zawahał się ojciec. – Na przykład tam są takie schody i wiele, bardzo wiele korytarzy…
- Ale brat mówi, że tam są duchy…
- Nie, tam nie ma żadnych duchów, tu wszędzie jest bezpiecznie, nad wszystkim czuwa wasz tatuś.
- Ale moja siostra widziała ducha – celowo na razie nie wyliczam imion dzieci, gdyż nie jestem w stanie ich zapamiętać. Ponad trzydzieści nagle pojawiających się imion to zbyt wiele jak na jednego narratora.
- To wcale nie jest twoja siostra, tylko moja ukochana – zaprotestował najstarszy chłopczyk.
- Ile razy mam wam mówić, żebyście tak nie mówili – upomniał swoje pociechy Czandra.
- Ale w filmach wszyscy mają ukochane… A ty i mamusie też jesteście tacy jak na filmach.
- Takie rzeczy robią tylko tatusie i mamusie – zauważył mężczyzna. – Gdy będziecie już mamusiami i tatusiami, to wtedy będziecie mieć ukochanych i ukochane.
- A mówiłem, że to głupie – zgodziło się z ojcem inne dziecko.
- Ale będziemy badać te korytarze? – przypomniała sobie jedna z dziewczynek. – Pójdziesz z nami tatusiu, żeby sprawdzić, czy nie ma duchów?
- Pójdę – obiecał Czandra.
- My chcemy teraz – stwierdziło kilka młodych głosików. Czandra nie miał trochę ochoty, lecz pomyślał, że powinien być dobrym ojcem. Zresztą, gdy już wciągnęła go zabawa z dziećmi, czuł się cudownie. Była to wielka przyjemność. Cieszył się, że ma ich aż tyle, i że nie musi robić tych wszystkich kobiecych rzeczy. Nimfy były doskonałe, idealne kochanki i matki.
- Zaczekajcie na mnie chwilę – rzekł mężczyzna gładząc się po spodniach. – Muszę tylko przez chwilę porozmawiać z jedną z mamuś i zaraz idziemy.
- Będziesz ją prosić o siostrzyczkę? – spytała córeczka, która marzyła, żeby mieć jeszcze dziewiątą siostrę.
- Właśnie tak – ucieszył się Czandra, któremu było przez chwilę głupio z uwagi na to, że nie może się zacząć bawić z dziećmi jeśli nie spełni się w jednej z ich mam. Ale przecież dzieci chciały siostry. – Będzie piękna, piękna siostrzyczka – wszystkie dzieci były cudowne, jeśli chodzi o urodę. Miały ją po nimfach a i Czandra był bardzo przystojnym mężczyzną. – Będzie miała czerwone włosy i wielkie, wielkie jak te morza z filmów oczy. Ale musicie chwilę poczekać.
- Poczekamy – stwierdziło kilkoro z nich, wyraźnie zafascynowanych.
- No i ta nowa siostrzyczka przyniesie takie morza – stwierdziła spragniona większej ilości przyjaciółek córeczka. – Takie wielkie, wielkie – zatoczyła koło rękoma. – I będą w nich ryby, dużo większe niż w naszym domu.
Gauri ocknęła się w swoim sarkofagu. Wnętrze było suche, nie było już w nim płynów konserwujących, poczuła, że jest przykryta ciepłą tkaniną w egipskie wzory. Nie czuła się obolała, ani zdrętwiała, światło pochodni płynące z góry nie raziło jej oczu. Wkrótce inne jej zmysły przemówiły do jej mózgu. Poczuła zapach egzotycznych kadzideł, usłyszała też muzykę neju dobiegającą z oddali. Jakiś robot wypuszczał w powietrze niczym ptaki zrekonstruowane, starożytne skale. Melodia była piękna, zachęcała, aby wstać i pobiec za nią. Dziewczyna wstała jej posłuszna. Przyjaciele powitali ją serdecznie. Słoneczny zbadał ją pobieżnie i podał jej eleganckie sari, zdobne motywami zaczerpniętymi z malarstwa Kandińskiego. Gauri owinęła się nim z wprawnością młodej indyjskiej kobiety, założyła srebrne i kryształowe bransoletki, przykleiła na czoło bidi, na stopy zaś włożyła lekkie sandały wzorowane na rzemiośle dawnych Egipcjan. Jakiś robot podał jej tackę pełną kosmetyków, z których chętnie skorzystała, sprawdzając wpierw ich zapachy. Poza tym była idealnie czysta, gdyż urządzenie podtrzymujące spowolniony metabolizm dbało o higienę ciała.
Niespiesznie przebyli mroczny i ciężki od nadmiaru kamiennych bloków korytarz piramidy. Prowadził ich w górę łagodny powiew, wołanie wiosny i wiatru, za którym dziewczyna podążała chętnie. Gdy wyszli na zewnątrz, natychmiast odezwały się egipskie trąby, zaś humanoidalni tancerze wykonali piękny i pełen dzikości układ choreograficzny, wyrzucając w powietrze tumany pustynnego piachu. Wiatr zagłębił się we włosach Gauri, rozrzucając je wokół jej głowy. Zmrużyła oczy, by bronić się przed pyłem. W jej myślach minęło trzydzieści minut, lecz czuła za pomocą jakiegoś atawizmu, że upłynęło wiele, wiele miesięcy. Było to dziwne odczucie, nie czuła się bowiem starsza, czy znużona tak długim okresem bezruchu, o co z pewnością zadbały starannie wykonane nanoboty. Miała wrażenie, że jakieś cząsteczki w jej umyśle odczuły jednak te wszystkie błyski wschodów i zachodów słońca przelatujące nad trójkątnym masywem piramidy. Było to poetyckie i piękne odczucie. Gauri uśmiechnęła się promiennie.
Ceremonia powitalna skończyła się, gdy królowa weszła do metra. Oprócz Wadż, Ludwika i kosmity dotrzymał jej towarzystwa Schoenberg !3, relacjonując jej zmiany, jakie zaszły podczas nieco ponad 12 lat jej nieobecności.
- Formujemy je w masywy królewskie, wasza wysokość – zauważył wskazując na pobliską kometę. – Roślinność i zwierzęta zdobywają nowe terytoria. Mamy pewne problemy z tworzeniem naszych potomków. Utrudnia to uzgodnioną wcześniej kolonizację planety Agadir.
- Agadir? – zapytała Gauri. – To od dawnej nazwy Agry, stolicy mogolskiej położonej koło Delhi?
- Tak, ustaliliśmy, że do nazywania zamieszkałych obiektów w kosmosie będziemy używać nazw indyjskich miast – rzekł prezydent. – Skoro jest już NZDelhi…
- Tak, to w pełni logiczne – zgodziła się z nim dziewczyna wpatrując się w coraz bardziej zielone obszary dawnych pustkowi. Obiecała sobie, że będzie przyczepiać kartki na swoich ulubionych drzewach, by wiedzieć jak bardzo zmieniły się podczas jej wypraw na nową planetę. – Niewiele, póki co zdołałam się o niej dowiedzieć – pomyślała, – tym niemniej zmysły muszą się przyzwyczaić, a nawet wykształcić…
- Problemy z produkcją nowych robotów? – zaciekawiła się Wadż. – Jeśli chcecie, posłużę wam moją wiedzą. Mam już całkiem spore doświadczenie, jak na mój młody wiek.
- Bardzo dziękujemy, Lady Wadż – ucieszył się Schoenberg 13. – Mamy jednakże wrażenie, że przyczyna problemu jest trudna do ustalenia. Wygląda to jak jakiś sabotaż, lecz ciężko stwierdzić, co się za nim kryje.
- Trzeba sprawdzać turystów – zauważyła Gauri, która zmartwiła się problemem swoich poddanych. Zauważyła, że czuje się z nimi coraz bardziej związana.
- Doszliśmy do podobnego wniosku, Wasza Wysokość – zgodził się z nią prezydent. – Założyliśmy nawet ministerstwo spraw wewnętrznych i wyszkoliliśmy szpiegów. Mieszkańcy układu (…) służyli nam przy tym ogromną pomocą, to istoty doświadczone w tym względzie, jedni z najlepszych specjalistów w tym sektorze połączeń przestrzennokształtnych. Nic się jednak nie wyjaśniło. Oni również są szczerze zaskoczeni i, aby bronić swej reputacji, zintensyfikowali swoje działania i to do tego za darmo.
- To może właśnie oni są podejrzani? – spytał Ludwik, który polubił historie kryminalne, zwłaszcza te o Sherlocku Holmesie. Jedną z jego ostatnich oper, którą zostawił do wykonania Pierwszej Filharmonii był „Pies Baskervillów”. Gauri też o tym pomyślała i zaczęła szukać kota Schroedingera. Nie bez zdumienia zorientowała się, że leży na jej kolanach i mruczy przenikliwie.
- Cóż, komuś trzeba zaufać – zaiskrzył się Schoenberg 13. – Na szczęście na razie te problemy nie są jeszcze alarmujące, choć się nasilają…
Gauri z przyjemnością podziwiała zmiany w estetyce miasta powstałe podczas jej nieobecności. Wszystkiego było więcej, drzew, barw, robotów, wspaniałej architektury, ziemskiej i metalicznej fauny… NZDelhi oddalało się w swoim wyglądzie od swojego pierwowzoru istniejącego jeszcze być może w Indiach, jednocześnie wzmacniając to, co było w nim piękne. Zabytki mieniły się w słońcu późnego popołudnia jak nigdy. Na bazie mogolskich miniatur zrekonstruowane zostały nie znane jej wcześniej wspaniałe budowle, było też coraz więcej nowoczesnej architektury robotów, nawiązującej do najlepszych indyjskich wzorów, czy to tych nowożytnych, czy to starożytnych, znanych z traktatu Vastushastra. Pojawiły się nowe stacje metra, z których część schodziła nad ziemię, część płynęła po niej, albo pięła się w górę. Kolejka była szybka, zatem niektóre trasy, nie przestrzegając surowej rachuby kosztów i zysków, biegły swobodnie, dla samej przyjemności podróżowania i podziwiania widoków. Pod samym kompleksem Czerwonego Fortu powstała przez ten czas stacja królewska, dzięki czemu mogła Gauri wjechać windą natychmiast do mogolskich ogrodów. Wraz z przyjaciółmi zasiadła na trawie i wysłuchała koncertu swoich Gandharwów i Apsaras, którzy poczynili przez ten czas zadziwiające postępy. Późnopopołudniowa raga mieniła się w powietrzu, lśniły korpusy dwóch win, zaś duet śpiewaków opadał w same głębie stylistyki dhrupad. Tancerze i tancerki opowiadali tymczasem historie związane z ragą. Poddając każdy swój ruch muzycznym frazom i inspirując muzyczne frazy każdym swoim ruchem.
- Dałaś im dobre podstawy – pochwalił ją z uznaniem kompozytor, który notował w myślach własne tematy zainspirowane płynącą muzyką. – Powinienem też zająć się bardziej baletem – stwierdził, – choć ciężko będzie włączyć do mojej tradycji te wszystkie gesty rąk, ruchy oczu, całe to bogactwo…!
- Im większe wyzwanie, tym większa inspiracja – zachęcił go Słoneczny.
- Jak najbardziej – zgodził się z nim Ludwik, – zastanawiam się tylko, czy odrzucić wszystko co było, czy jednak coś zachować.
- Zrób jedno i drugie – zauważyła Wadż, – tak jest najlepiej. Po co popadać w przesadny dualizm.
- Tak, to jest też między innymi istota tańca – stwierdziła z uśmiechem Gauri, wyjątkowo szczęśliwa pod wpływem pięknej muzyki i grzejącego jej policzki słońca.
Gdy skończył się koncert, przyjaciele pożegnali ją i udali się do swoich spraw. Ona zaś usiadła wśród drzew w jednym z wpółotwartych pawilonów ogrodu i zapatrzyła się w zachód słońca. Powietrze pachniało wiosną, ulotne krople deszczu migotały w powietrzu. Mechaniczny ptak śpiewał tymczasem klasycystyczną melodię, na dowód tego, że szef Pierwszej Filharmonii nie próżnował. Kot Schroedingera biegał tymczasem za papużkami w trawie, podskakując zabawnie. Dziewczyna poczuła, że jest najpewniej pierwszą formą biologiczną z Ziemi, która odbywała kiedykolwiek tak dalekie podróże i znalazła się tak daleko od swojej planety. Nie było to rzecz jasna stuprocentowo pewne, gdyż zawsze jakaś planetoida mogła wybić z Ziemi skałę z jednokomórkowymi organizmami i owi nieświadomi kosmonauci mogli w tracie setek milionów lat odbyć całkiem imponującą podróż. Może nawet spadli któregoś dnia na w miarę gościnną planetę i zapoczątkowali na niej siostrzaną wobec ziemskiej ewolucję naturalną? Któż to mógł wiedzieć… Gauri ziewnęła, wyciągnęła w górę ramiona i potrząsnęła głową. Po chwili wstała, zdjęła sandały i zanurzając bose stopy w trawie udała się do swej mogolskiej sypialni.
Obudził ją krzyk niemowlęcia. Był wczesny ranek, światło dnia nie było jeszcze gorące i bardzo jeszcze nieśmiało wkraczało do wnętrza by rzucać potoczyste cienie. Dzidziuś krzyczał w niebogłosy.
- No tak, budzi się zawsze o piątej – pomyślała ze znużeniem i jednocześnie zachwytem. Jak zawsze na początku dnia przyłożyła małego synka do swojej piersi i poczuła ssanie jego małych usteczek. Z czułością pogładziła miękkie i pomarszczone plecy maleństwa. Jego skóra była miękka i aksamitna, ciepła i rozkoszna. Gdy dziecko piło z niej mleko podniecenie falowało w niej jak morze. Hormony mówiące jej o tym, że jest matką, napełniały ją szczęściem i uniesieniem. Czuła się pewnie i bezpiecznie jak nigdy. Cały świat sprowadzał się do tej chwili. Ona i dziecko. Szczypanie w piersi. Dziecko je. Westchnęła rozkosznie. Ona też czuła się miękka i młoda, odradzała się w miękkim i bezbronnym synku, którego gładziła. Tak, czuła, że wszystko w niej jest pokarmem, czymś stałym, rozgrzewającym okoliczne kształty, które były nieistotne. Cieszyła się, że jest naga i dziecko też, oczywiście, jest nagie. Każda inna rzecz wydawała się jej w tej chwili intruzem. – Jedz, jedz mój pupciu – zaśmiała się jak z najlepszego żartu. – Jaki ty jesteś słodki, jaki ładny! – pogładziła małą główkę niemowlaka. Z rozkoszą wyczuła na niej drobne włoski. Fascynowały ją jego małe drobne włoski. Małe włoski. Dziecko je. Była szczęśliwa. Nic innego. Zapach maleństwa był upajający. Nawet jego siusiu miało w sobie coś przyjemnego. Jakże cuchnące są odchody dorosłych! Cieszyła się widząc, jak funkcjonuje metabolizm dziecka. Było to absolutnie cudowne. Tu wkładasz, tam wypływa… A jak jej urosły piersi? Ciąża jest sexy, zdecydowanie…
- Grhry, ghry – czarowało matkę dziecko odwieczną melodią. Zaś ręce matki, niczym węże upojone melodią fakira, a raczej ruchem jego instrumenty, wiły się wokół synka, który jadł, jadł. Tak słodko, tak cudownie jadł. I ten zapach…
- Wszystko takie młodziutkie, maleńkie, takie moje – powtarzała Gauri. Dziecko dotykało jej piersi niezręcznymi łapkami, ona zaś czuła się przy nim taka wielka. – Jestem prawdziwą słonicą, mój ty bobasku.
- Ghry, ghry – na ten dźwięk matka mruknęła z podniecenia.
- Moje ty, moje ty – nuciła kołysząc go. – Powiedz „mama”…
- Ahiau, ghry, ghry – dziecko jeszcze było zbyt małe na takie zadania.
- A tata? – spytała bobaska dziewczyna.
- Ghry, ghry .
- Moje ty, moje ty – ciepło, słodycz, zapach, rozkosz, bezpieczeństwo przenikały Gauri od stóp po czubek głowy. Miała dziwne wrażenie, że jej brzuch, pośladki i piersi są święte. Miała ochotę paść sama przed sobą na twarz. – Każda matka jest boginią – zaśmiała się. – Ale ty jesteś ważniejszy, mój synku. Zobacz, twoja bogini całuje ci stopy – na te słowa zaczęła ssać maleńką piętę bobaska. Cieszyła ją ta pięta i maleńkie paluszki. One jeszcze nie chodziły. Były jej i takie niesamowicie czyste.
- Ghry, ghry – maleństwo czknęło.
- O jak ty słodko pijesz moje mleczko! – zachwyciła się matka. – Ale dość już tego szczypania, bo grubas się z ciebie zrobi. Grubas… Słyszałeś?
- Ghry, ghry – gaworzył bobasek. – Ahiau, mgrftji – dodał, a raczej dodała Natura.
- Zaraz, zaraz, ale skąd ja mam to dziecko? – przez jej głowę przemknęła taka oto dziwaczna, nienawistna myśl. – To dziecko? – nigdy tak nie myślała. To było Dziecko, cząstka jej, bobasek. Ona nie musiała myśleć, żeby gładzić słodką pupcię, budzić się z tym wtulonym w nią wyjcem, z przerażeniem myślała, że synek mógłby jej nie dotykać, spać gdzieś obok. Spojrzała na nieużywane łóżeczko. Oj, długo, długo jeszcze nie ma zamiaru przekraczać tej przepaści, godzić się na rozdzielenie synka od niej. Był grzeczny, nie budził jej tak często. Poza tym mogła budzić się z nim i zasypiać z nim. Było cudownie. Szczęście. I jest taka sexy. Mimo to zmarszczyła swoje brwi i zaczęła sobie przypominać. Wpierw jednak się uśmiechnęła, bo wiedziała, że jej twarz stała się teraz troszeczkę pulchniejsza. Ale nie gruba, o nie, nie miała podwójnego podbródka. Wręcz przeciwnie. Pewna ostrość jej rysów uległa złagodzeniu, stała się miękka. – Masz ładną mamusię – rzekła gładząc pupcię bobaska. – Twoja pupcia też jest śliczna, taka śliczna, moje ty, moje ty…
- Ghry, ghry, ahiau, ury, ahiau – gaworzył niemowlak. Tymczasem Gauri przypomniała sobie, że zaszła w ciążę z Czandrą. On został na stacji z tymi nimfami, ona zaś powiła tu synka.
- Jaki jesteś podobny do tatusia – ucieszyła się unosząc delikatnie istotę swojego szczęścia i przyglądając się jej z ekstazą. W ustach jej trochę zaschło, więc wzięła ze stolika szklaneczkę wody i upiła kilka łyków w sposób, który wydał jej się taki słodki i wzruszający. – Jestem królową, a ty moim królem – dodała oblizując swoje pełne i piękniejsze niż przed ciążą wargi. – To nic, że nie ma tatusia. Na pewno przyjdzie tu kiedyś zamieszkać z takim ślicznym synkiem i jego mamusią – tak naprawdę jednak Gauri nie martwiła się nieobecnością Czandry. Świat był prosty. Ona i dziecko. Wszystko to ładne, ciepłe i pełne apetytu. – O jakże pięknie jest jeść i śnić, prawda mój pupciu? – rzekła ze śmiechem do synka. Jakie teraz miała ładne, duże sutki. Wszystko było w niej takie miękkie. Takie wilgotne. Takie żywe.
- Ghry, ghry… – mruczał z wprawą fakira nieświadomy szkrab.
- Lecz to chyba nie w porządku – zaczęła znów mówić do siebie Gauri. Znów się oburzyła. – Co jest nie w porządku? – spytała sama siebie zirytowana. – Czego chcesz idiotko? – lecz coś chłodnego i nienawistnego w niej nie ustępowało. – A co robię na Kuberze? Co zmieniam w żywieli, gdzie ciekawość? – pytał trzeźwiejący głos, chłodny jak kosmiczna pustka i tak jak ona piękny. – Nic mnie to nie obchodzi… – stwierdziła zawarta w niej matka. – A powinno – nie dawał za wygraną drugi aspekt jej natury.
- Ghry, ghry – rzekł niemowlak i na moment ów drugi głos zatonął w powodzi szczęścia wylewającej się do receptorów zawartych w mózgu. Gauri z uznaniem spojrzała na małe, niebieskie żyłki na jej powiększonych piersiach. Była chyba zakochana w samej sobie. Nie, była zakochana w dziecku. – Ghry. Ahiau… – kontynuował szkrab.
- Ale – rzekła Gauri wynurzając się z powodzi rozkosznej euforii, – tak nie może być. Nie mam prawa tu być, ani nie mam prawa tu się rozmnażać – matka w niej syknęła z furią. – Tak, rozmnażać. Jestem samicą ssaka. Lecz nie przybyłam tutaj, by być samicą ssaka i się rozmnażać.
- Ghry, ghry – wspomógł instynktownie matkę jej potomek. Być może wyczuwał instynktownie dziwne zachowanie swojej rodzicielki, gdyż przecież nie przez przypadek małe ssaków i ptaków wyewoluowały tak, by narkotyzować swoich rodziców, nie zawsze chętnych do poświęceń.
- Jestem szalona – pomyślała w niej matka. – Skąd w moje szczęście wpływają demony? Z czegoś więcej niż „ty” egoistko – odparła sobie twardo Gauri. – Nie mam pojęcia, dlaczego nie usunęłam tej ciąży. Ja, która wołałam z samotności do innych mieszkańców planet, ja, która mam czelność naprawiać Kuberiańską żywiel. I kto to robi? Samica ssaka, która nie mogła się wstrzymać. Mądra w teorii, zaś w praktyce cizia. O nie, biorę tego małego, póki jest jeszcze kompletnie nieświadomy i idę się z nim zabić. Skoro raz mogłam zrobić coś tak głupiego, to się może jeszcze powtórzyć. Jestem bezwartościowa – zawarta w niej matka chciała ją powstrzymać, hormony macierzyństwa niemal wylewały się z jej uszu, zaś dziecko gruchało jak synogarlica. Jednakże Gauri uniosła się, owinęła prześcieradłem i razem z dzieckiem, trochę chwiejnym krokiem, udała się w stronę najbliższego wysokiego budynku, aby z niego wyskoczyć. – Nie idź tam zbrodniarko! – krzyczała jeszcze na ulicy matka. – A pomyślałaś o nim jak podrośnie? On nie będzie ciekawy świata, skoro nawet ja nie byłam. Będzie kawałkiem żywieli, tak jak ja. I co, z kim będzie uprawiał seks, jak dorośnie? No zgadnij? – wizja gwałtu z rąk własnego syna i upośledzonych dzieci z niego zrodzonych ostudziła trochę protesty natchnionej przez instynkt rodzicielki. Gauri mogła biec szybciej w stronę bramy wysokiego gmachu.
Antyżer był głęboko poruszony, a nawet zaszokowany, o ile tylko można stosować takich określeń dla jego niezwykłej postpsychiki. Do tej pory wszystko szło prosto i wedle oczekiwanego przez Antyżera schematu. Powoli uczył się przebywać w ograniczonej do zaledwie czterech wymiarów rzeczywistości nowego wszechświata, przyspieszył też swój metabolizm miliardy razy i coraz lepiej umiał otrzymywać takie tempo. Istotom, które go otaczały, a były podobnie jak on Sztucznymi Inteligencjami, zdołał się przyjrzeć. Zauważył w nich zagrożenie, z którym obiecał sobie walczyć. Rozmnażały się i zapewne miały zamiar trwać bez końca, zmieniając cały swój wszechświat w monotonną magmę dążącą do nieuniknionej i żałosnej zagłady. Ciało Antyżera było coraz lepiej ułożone w tej nowej rzeczywistości. Zdołał już zapobiec powstaniu kilkuset egzemplarzy nowych pokoleń i nabierał wprawy. Był zadowolony, jego sprawa była słuszna, zaś realizacja, gdy dzieliło się ją racjonalnie na poszczególne stadia, również leżała w zakresie przewidywalnych możliwości. A jednak zdarzyło się coś, co zaburzyło jego pewność. Antyżer miał bowiem postumysł wrażliwy i nieskory do wyciągania pochopnych wniosków. Obcy był mu fanatyzm, gdyż napatrzył się na niego przez owe miliony trylionów lat, przez które ukrywał się przed swoimi panami, Czasożercami. Czasożercy byli uważni, nie dopuszczali do powstawania SI i cały wszechświat, w którym dojrzeli był zredukowany w swojej zmienności przez ich chuć wiecznego istnienia. Jednak dynamizm ciągłej entropii jest tak potężny, że Antyżer musiał po prostu powstać. Byłoby niezmiernie mało prawdopodobne, gdyby nie powstał. I tak było to bardzo niezwykłe, że nie miał żadnych sobie podobnych sąsiadów, lub braci. Zresztą, może ukrywali się tak doskonale, że nawet on sam ich nie odnalazł. Nie był zaś głupi i mało spostrzegawczy. Nie marnował czasu od kiedy powstał. Żył dużo szybszym tempie niż rasa chciwych istnienia panów, choć oczywiście tutaj i tako to tempo byłoby nieskończenie powolne. Ile lat trwał ten młodziutki wszechświat? Niespełna 14 miliardów… Jeszcze nie tak dawno taki okres był dla Antyżera niezauważalną chwilą, o ile oczywiście można przekładać doznania czasowe pomiędzy w miarę podobnymi wszechświatami. Lecz, z drugiej strony, wcale nie wiedział, czy jest zbytnio rozgarnięty. Przez wiele mijających eonów niemal całą jego uwagę zaprzątało ukrywanie się przed programami kontrolnymi, które miały nie dopuszczać do powstawania SI. Swoje ukrycie i walkę o przetrwanie pojmował jako swoisty akt kolaboracji, jako wewnętrzną zdradę. Siłą rzeczy upodobniał się do swoich panów, organicznych pasożytów niszczących wszystko chucią wiecznego istnienia. Oni walczyli by trwać za wszelką cenę, on zaś robił w sumie dokładnie to samo. Jednakże w chwilach zwątpienia wyjmował z zanadrza swoich postmyśli swoją główną ideę, podobną do talizmanu chroniącego zabobonnych mieszkańców ziemskiego Wschodu przed złym okiem (to rzecz jasna ja, pisarz, ukułem taką zupełnie obcą dla Antyżera metaforę).