Garrick Ohlsson ma zagrać w NFM dwa razy. Najpierw był recital solowy (11 kwietnia 2018), który zaraz będę opisywał, zaś w piątek wraz z Filharmonikami Wrocławskimi i ich szefem artystycznym pianista zagra koncert Samuela Barbera. I tym razem program tego wybitnego amerykańskiego pianisty nie zawierał Chopina, był natomiast Schubert, Skriabin i Beethoven.
Zwłaszcza Skriabin mnie zaintrygował. To twórca będący nieustannie na pograniczu mojego zrozumienia. Obok Rachmaninowa jeden z nielicznych kontynuatorów muzycznych odkryć Chopina, które są w same w sobie tak doskonałe i dopracowane, że może ich dalsze rozwijanie jest niemożliwe. O ile Rachmaninow był efektowny i nostalgiczny, Skriabin wyrażał poprzez muzykę wiele bardzo osobistych idei. Ezoteryzm, demoniczny materializm, chęć przełamania granic zjawisk za pomocą muzyki. Istotne dla rosyjskiego kompozytora, należącego jeszcze do przedrewolucyjnego świata, były synestezje – uczynienie dźwięku barwą a barwy dźwiękiem, odnajdowanie w konstrukcjach muzycznych rzeczywistych kształtów, zaś w architekturze muzyki (planował wybudowanie świątyni dla swej muzyki w cieniu Himalajów). Apostołami dzieł Skriabina stali się pianiści tacy jak Sofronicki, Ogdon, Horowitz. Trudno nie zachwycić się ich kunsztem, ale ilekroć ich słucham, mam jednak wrażenie, że w wypadku Skriabina stają po stronie kompozytora nie zaś słuchacza. Już po kilku dźwiękach przestaje ich obchodzić, czy zdążyliśmy już przeczytać wstęp do muzycznej rozprawy tego dźwiękowego Blake’a, gnostyka i buntownika.
Jako, że w domu mam nagrania Garricka Ohlssona w postaci monumentalnego Opera Omnia Chopina wydanego przez Hyperion, ucieszyłem się, że do mojej biblioteki na Spotify mogę legalnie dodać jedno z najnowszych nagrań Garricka Ohlssona, czyli dwupłytowy album Skriabinowski zrealizowany przez firmę Bridge. Gdy mijałem powoli listkujące drzewa na wrocławskich nadodrzańskich wałach, zaś mój rower kołysał się na ceglanej ścieżce, Olhssonowski Skriabin wpływał do moich uszu przez słuchawki, splątany nieco z szumem wiosennego wiatru. Zorientowałem się natychmiast, że Garrick Ohlsson na serio chce zbliżyć nas do Skriabina. Zaskoczyła mnie logika jego interpretacji, ich klasycyzujące niemal uporządkowanie. Jednocześnie nie została zatracona ekstatyczność autora, jak by nie patrzeć, Poematu Ekstazy. Dźwięk fortepianu uchwyconego przez firmę Bridge był natomiast bardzo konkretny, momentami niemal punktowy. Możliwe, że to nie był Steinway, tylko jakiś inny, mniej popularny instrument o krótszym brzmieniu.
Garrick Ohlsson / fot. Kacper Pempel
Dojechałem do NFM, zaparkowałem rower i zjechałem windą do Sali Czerwonej mieszczącej się w podziemnych kondygnacjach budowli. Udało mi się zająć miejsce w pierwszym rzędzie i już po chwili przed Steinweyem NFM zjawił się Garrick Ohlsson. Koncert rozpoczął się od Ludwiga van Beethovena i jego Sonaty fortepianowej A-dur op. 101 nr 28. Był to już późny Beethoven, którego architektura stała się z jednej strony manierystyczna jak w nielicznych choć genialnych dziełach architektonicznych Michała Anioła, gdzie klatki schodowe i pilastry płyną w powietrzu, gdzie mur staje się światłem zaś światło murem. Z drugiej strony był to Beethoven, rewolucjonista przestrzeni, przypominający swoich rozmachem i przestrzennym archetypizmem utopijne projekty Clauda-Nicolasa Ledoux. Tematy pojawiały się jakby w połowie swej drogi i wisiały w zabudowywanej bezustannie, pełnej dramatyzmu pustce. Ohlsson ukazał nam zadziwiająco piękną interpretację. Początek sonaty skrzył się od ciepła i liryzmu, suchość konstruktywistycznych dźwięków została wzbogacona przepięknymi barwami. W finale zaś pojawiły się różne płaszczyzny narracji, doskonale wyodrębnione różnicowaniem barwy i charakteru. Jednak nie było to doskonałe wykonanie, zwłaszcza w porównaniu z tym, co dalej pokazał nam Garrick Ohlsson na koncercie. Zabrakło precyzji, było trochę potknięć i zatrzymań agogiki, swego rodzaju zamyśleń. W późnych sonatach Beethovena nawet najdrobniejsza niedoskonałość jest mocno słyszalna, gdyż i bez tego stawiają one świat muzyki na głowie. Odniosłem zatem wrażenie, że Garrick Ohlsson pracuje jeszcze nad tym utworem, stąd może te kilka „zadumań” i drżenie agogiki w paru miejscach. Tym niemniej interpretacja była bardzo frapująca i z zaciekawieniem będą obserwował dalsze Beethovenowskie realizacje artysty.
Po Beethovenie przyszedł czas na Aleksandra Skriabina. To właśnie z uwagi na niego zatytułowałem recenzję „muzyczne ślady na piasku”. Usłyszeliśmy Etiudę op. 65 nr 1, Etiudę Des-dur op. 8 nr 10, Prélude op. 59 nr 2, Poème op. 32 nr 1 i V Sonatę fortepianową op. 53. Skriabin zaprezentowany przez Garricka Ohlssona był zupełnie wyjątkowy i nie sądzę, aby rozczarował miłośników Sofronickiego, Ogdona czy Horowitza. Olhsson znalazł klucz do tej muzyki. Wzburzone, przeładowane harmonie nie służyły Amerykaninowi do potęgowania ponad granice możliwości muzycznej ekstazy, ale do szukania obecności kształtu w dźwiękach. Miało się wrażenie, że z grafiki tysięcy przenikających się linii, z faktury gęstego drzeworytu wyłaniają się na naszych oczach trójwymiarowe obiekty. Wrażenie synestezji było bardzo silne, czas stawał się na naszych oczach przestrzenią i bryłą. Sądzę, że taki był też zamiar samego Skriabina, który chciał wzbogacać swoje utwory orkiestrowe emiterami barwnych świateł jako kolejnymi instrumentami. Brzmienie Garricka Ohlssona było bezbłędne. Wspaniałe zróżnicowanie barw fortepianu przechodziło czasem w dźwięki zupełnie wyjątkowe, jakby odrealnione, wychodzące poza mięsistą barwę typową dla mocno atakowanego fortepianu, ale nie suche. Brzmiało to jeszcze dużo lepiej niż na płycie dla Bridge, choć i ta płyta jest przecież niczego sobie. Ohlsson grający Skriabina wpisał się z pewnością w galerię najważniejszych muzycznie momentów w NFM. Ten Skriabin to już nie był późny romantyk i dziwaczny, nieco niedopierzony modernista. To był kompozytor z sukcesem przekraczający barierę dźwięku i czasu, by stawiać na naszych oczach namacalne niemal konstrukcje architektoniczne.
Z uwagi na takiego Skriabina zagrany w drugiej połowie Schubert nie zaszokował mnie, choć była to absolutnie rewelacyjna interpretacja. Po prostu najwyższy pianistycznie poziom trwał dalej. Garrick Ohlsson zagrał Sonatę fortepianową A-dur D 959. Już na wstępie uniknął obowiązującej sztampy, czyli czynienia z Schuberta rozdzieranego przez pustkę nadchodzącej rychło śmierci egzystencjalisty. Tu było wszystko poza egzystencjalizmem. Wspaniały, liryczny romantyzm i powieść gotycka, pełna grozy, ale barwnej, wciągającej, prowadzącej do katharsis. Po Allegro nadeszło Andantino I tu Olhsson zatrzymał muzyczny czas jak Richter w swoich śmiałych Schubertowskich medytacjach. Ale medytacja Ohlssona była inna, rozciągnięta w czasie ballada wybuchała szaleńczymi pasażami dźwięków, a mnie aż ciarki biegały po plecach. Tak wspaniałego Schuberta dawno już nie słyszałem! Scherzo było kunsztowne w swoim tanecznym zapamiętaniu, zaś finałowe Rondo: Allegretto to miejsce, w którym sam kompozytor stracił koncentrację, mając często problemy z dłuższymi formami, o czym przy dzisiejszym kulcie Schuberta (czasem kosztem – o zgrozo! – Beethovena) często się zapomina. Lecz Garrick Ohlsson znakomicie wyratował finał sonaty. Banalność i naiwność Schuberta po utracie koncentracji wziął w nawias, wydobywając jako nastrojowy kontrapunkt to, co w Rondo: Allegretto było ciekawe. Nadal nie wiem, jak Schubert mógł nadszarpnąć tak piękny utwór tak słabym finałem, ale dzięki Ohlssonowi część ostatnia stała się zgrabnym postscriptum dla pięknej całości.
Publiczność oklaskiwała ten wspaniały koncert ponad kwadrans. Były trzy bisy. Olhsson zapowiadał je po polsku, wyraźnie zadowolony z genialnej interpretacji Schuberta (nawet na płytach najczęściej mamy wybrane wykonania koncertowe – Ohlsson lubi grać dla publiczności). Najpierw był Walc cis – moll op. 64 Chopina, zagrania bardzo intelektualnie, z naciskiem na wspaniałą konstrukcję tego dzieła. Piękne barwy mieniły się przed naszymi oczami, ale nie były tanimi błyskotkami. Chopin Ohlssona jest przemyślany i bardzo autorski, osoba przywykła do mainstreamowych interpretacji niekoniecznie się w nim odnajdzie, ale ja cieszę się, że Olhssonowski Chopin istnieje (i mam Opera Omnia tegoż Chopina). Swoją drogą ten walc jest prawdziwą balladą, w której tle jaśnieje odległy dwór, gdzie ktoś rzeczywiście gra walca dla domowników. Drugi bis był również Chopinowski – usłyszeliśmy Mazurek nr. 2 z opusu siódmego, bardzo jeszcze młodzieńczy, zadziorny i ludowy. Olhsson zagrał go ze swadą i delikatnością. Na koniec zaś mieliśmy ognisty bis Skriabinowski, była to krótka Etiuda nr. 3 z op. 42. Z pewnością od tego koncertu często będę słuchał Skriabina w interpetacji Garricka Ohlssona gdziekolwiek go legalnie znajdę – czy na płycie, czy na Spotify.