Muzyka z Mali i Gambii należy do najpiękniejszych tradycji Afryki. Choć często występuje w zestawieniach jako muzyka ludowa, sądzę, że wypada ją raczej nazwać muzyką klasyczną, gdyż była wykonywana na dworach istniejących na tamtejszych terenach królestw z których najważniejsze nosiły nazwy Gambia i Mali i istniały na podobnym terytorium. Współczesne Gambia i Mali różnią się przede wszystkim swoją kolonialną przeszłością, o czym świadczy jeden z najważniejszych rodów muzyków, który w Gambii zwie się Jobarteh zaś w Mali Diabaté. Oba słowa kryją to samo rodowe nazwisko.
Sonę Jobarteh poznaliśmy we Wrocławiu w roku 2015, gdy występowała na Brave Festival, ale też była dyrektorką artystyczną całego festiwalu. Ów Brave można śmiało określić jako jedno z najważniejszych wydarzeń artystycznych w historii Wrocławia, gdyż dzięki wybitnej wiedzy artystki poznaliśmy najlepszych afrykańskich trubadurów, czyli Griotów, „opowiadaczy”- osoby, które za sprawą muzyki i epickiej opowieści przekazywały historię, ale też kreowały bieżącą politykę swoich ludów i państw, należąc często do arystokracji. Griotów z Mali i Gambii odróżnia od innych tradycji afrykańskich wyrafinowana technika wokalna, jedyna w swoim rodzaju, pełna wspaniałych figur i ozdobników, oraz użycie harfy kora, wywodzącej się od myśliwskiej harfy ghoni i będącej kuzynką instrumentu, który znamy z płaskorzeźb Starożytnego Egiptu.
W roku 2015 udało nam się kilka razy spotkać z Soną Jobarteh, w związku z czym urozmaicę tę recenzję linkami do naszych filmów, które pozwolą Ci Czytelniku zrozumieć bogactwo muzyki malijsko – gambijskich Griotów. Na Brave Festiwal 2015 Sona Jobarteh dobrowolnie utonęła w cieniu największych mistrzów tejże muzyki, będąc do tego jedną z pierwszych kobiet grających na korze. Artystka już wtedy również śpiewała, co zazwyczaj jest przyjętą rolą kobiet w muzyce tego regionu. Po dwóch i pół roku ujrzeliśmy na scenie zupełnie inną osobę – śmiałą i niezależną mistrzynię, pnącą się na Parnas wielkich afrykańskich diw.
Program koncertu Sony Jobarteh był dość modernistyczny jeśli chodzi o szatę dźwiękową. Do estetyki typowo gambijsko – malijskiej przeniknęły elementy popu. Jednak, w przeciwieństwie do innych artystów z tej części Afryki, Sona Jobarteh dbała o piękno stylistyczne prezentowanej muzyki. Nigdy nie zaniedbywała emisji głosu, zaś nawet w bardzo nowoczesnych brzmieniowo fragmentach prezentowanej muzyki była wierna gambijskiej tradycji wokalnej, prezentując wielkie mistrzostwo w zdobieniu i osiąganiu efektów ekspresyjnych poprzez transformacje modalnych skal. Śpiewała z rewelacyjnymi perkusistami i sama na poziomie rzadkim w naszym kręgu kulturowym (łącznie z jazzem) trzymała rytm, bawiąc się muzycznie jego inwersjami, lekkimi przyspieszeniami, zmianami etc. Przypomniało mi to wielkie wyrafinowanie rytmiczne muzyki indyjskiej, która nie opracowawszy wielogłosowości swe twórcze siły rzuciła między innymi w eksplorowanie bogactwa rytmów.
Pieśni Sony Jobarteh dotyczyły różnych ludów Gambii, mających znaczenie dla rozwoju tradycji Griotów. Śpiewała w bardzo poruszający sposób o miłości, pokoju i śmierci. Wspominała swoją babcię i sławiła Gambię, do której zapewne każdy z nas, słuchaczy, będzie musiał pojechać po tak wspaniałej pieśni. Kilka razy skłoniła publiczność do wokalno – klaskanej współpracy, czego zwykle nie lubię, bo wychodzi z tego zazwyczaj przykry chaos utrudniający delektowanie się kunsztem profesjonalnych muzyków. Jednak – dzięki wiedzy i charyzmie młoda diwa z Gambii zdołała skłonić publiczność do wyklaskiwania rytmu a nie miarowego „łup, łup” i do śpiewania trzech prostych refrenów, które posiadały melodię i stanowiły przyjemny dodatek do kilku pieśni.
Głos Sony Jobarteh, jej wyobraźnia muzyczna, wrażliwość były wspaniałe i zważywszy na to, że urodzona w Londynie w roku 1983 artystka jest jeszcze młoda, można śmiało zakładać, że przez najbliższe dekady będzie główną reprezentantką jednej z najpiękniejszych wokalnych tradycji Afryki. Cieszę się, że ta wielka artystka pamięta Wrocław i nawet po dwóch i pół roku wspomina ważną rolę, jaką odegrała w kulturze naszego miasta prezentując nam tradycję Griotów. Ogromnie podoba mi się połączenie muzycznego talentu z badawczą inteligencją, które pozwoli jednej z piękniejszych tradycji muzyki świata płynąć dalej w czasie i przestrzeni.
Będąc nie tylko zdolną muzyczką, ale i znawczynią, Sona Jobarteh zapewniła sobie towarzystwo wspaniałych muzyków. Tak dobrego perkusistę jak Mouhamadou Lamine Sarr spotyka się tylko wyjątkowo, nawet wśród wielkich mistrzów indyjskich. Ten wesoły i młody jeszcze człowiek imponował melodycznym, wyrazowym i fakturowym traktowaniem rozmaitych bębnów. Potrafił śpiewać na bębnach i grać wyraziście, poetycko, a jednocześnie ekstremalnie szybko. Legendarne stają się już w internecie dialogi kory Sony Jobarteh i bębnów Sarra, ale mnie urzekły też wyrafinowane inwersje rytmiczne i wywołujące estetyczny zawrót głowy lekkie modulacje rytmu sprawiające, że ma się wrażenie, iż ktoś rzeźbi w czasie jak w bloku marmuru. Swoją drogą oczywiście Sona Jobarteh na koncercie nie tylko śpiewała, ale i dała pokaz swojego mistrzostwa w grze na korze i gitarze akustycznej.
W koncercie brał też udział inny znakomity perkusista, Westley Leonard Joseph, tonący nieco w cieniu swojego absolutnie wyjątkowego kolegi. Bardzo piękne były gitarowe solówki Dereka Leroya Johnsona i kunsztowny bas gitary Andrew McLeana.
Podsumowując – 27 stycznia 2018 roku NFM gościł wielką artystkę. Jej wyrafinowany gust (nie wierzmy pozorom perkusji i gitar) jest gwarancją dalszego rozwoju wspaniałej tradycji muzyki dworskiej Gambii i Mali, muzyki Griotów – afrykańskich homerów, opowiadaczy. Mam nadzieję, że Sona Jobarteh nie zapomni o Wrocławiu i będzie nas często odwiedzać. Na razie pamięta nas doskonale!