Drugi dzień 34. Musica Polonica Nova zaczął się dla mnie z dużym opóźnieniem. Po pierwsze musiałem pominąć kolejny koncert z cyklu 71/42 (Wrocław/Łodź). Po drugie, gnając na rowerze ile sił w oponach zdążyłem na kolejny koncert, jednak tym razem to koncert nie zdążył. Opóźnienie było spowodowane nieobecnością wykonawców jednego z utworów, Kwartetu Śląskiego. Mieli oni wykonać kompozycję Clash na akordeon i kwartet smyczkowy Grażyny Krzanowskiej. Szkoda, że nie mogliśmy usłyszeć tego znakomitego zespołu.
Szybko otarłem jednak łzy muzycznego rozczarowania, bowiem zamiast Clash usłyszeliśmy Studium III na akordeon solo Andrzeja Krzanowskiego. Wykonawczy bohater tego wieczoru, akordeonista Maciej Frąckiewicz okazał się być magnetyzującym wirtuozem. Muszę przyznać, a nie należę z pewnością do jednoosobowej grupy melomanów, że akordeon nie należy do grona moich ulubionych instrumentów. Nie postawiłbym go obok fortepianu, skrzypiec, fletu czy lutni jeśli chodzi o brzmienie samo w sobie. Jednak Frąckiewicz udowadnia, że ten znany również w muzyce popularnej i kawiarnianej instrument jest bezcennym laboratorium muzyki nowej. Zaś Studium III okazał się być prawdziwie epickim muzycznym freskiem, nawiązującym do muzyki organowej Bacha, pełnym ruchu, akcji, powagi i siły. Wspaniałe arcydzieło naszych czasów!
Kolejne utwory też były na akordeon solo. Następnie usłyszeliśmy dwa dzieła – Angstarre Tomasza Skweresa i Cienka jak papier (widocznie nie stać nas było na nic innego) Anny Porzyc. Oba zaczynały się od piękniego narastającego i gęstniejącego akordu, w obu działach były też fantastyczne, niemal metaliczne akordeonowe klastery, zbitki tonów wywołujące niemal namacalny, obiektowy efekt. W Angsterre miałem wrażenie pewnych nawiązań do fraz Lutosławskiego, zaś Cienka jak papier był to niejako przejaw „stylu fantastycznego” XXI wieku. Nic dziwnego, że na koniec pojawiły się też w tym dziele słowa, nawiązujące do tytułu. Oba utwory były bardzo udane. Zacząłem myśleć o rzeczy oczywistej. Otóż często do wykonania muzyki nowej nie wystarcza typowy zapis nutowy. Mamy więc w partyturze instrukcje i grafiki. Znani wykonawcy są zatem bardziej niż w wypadku muzyki Chopina czy Liszta współtwórcami dzieła. Oni nadają mu w dużym stopniu ostateczny wyraz, zatem podczas koncertu dzieła na nim prezentowane stają się niejako estetycznym rodzeństwem. Jakkolwiek by nie było koloryt, jaki swoją wirtuozerią i ekspresją nadawał poszczególnym dziełom Maciej Frąckiewicz był fascynujący!
Następnie usłyszeliśmy Zanim ranek nadejdzie Marcina Bortnowskiego, również na akordeon solo. Utwór opierał się na gęstych, agresywnych klasterach przeplatanych momentami wyciszenia. Miał w sobie coś z początku, inicjacji do dnia. Bardzo udany był A-cordeON na skrzypce i wiolonczelę, gdzie do akordeonisty dołączył wiolonczelista dobrze znany wrocławianom, Tomasz Daroch. Tu znów poczułem się zaskoczony. Pełne pasji tremolanda były ukłonem w stronę bardziej tradycyjnego wykorzystania instrumentów. Dzieło było bogate, pełne odcieni pięknych melodii (nie melodii par se, ale jakby ich bliskich ech). Piękne brzmienie wiolonczeli przeniosło nas w nieco inny świat, jednak całość spinała nadal niespożyta wirtuozeria Frąckiewicza.
Kolejny koncert był w rękach Ensemble Kompoplex. „Ratunku, teatr muzyczny!” – pomyślałem i zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem biorąc bilet na to akurat. Jestem dość dziwnym zjadaczem sztuki. Uwielbiam muzykę, taniec, sztuki plastyczne. Natomiast bardzo nisko stawiam wśród moich artystycznym potrzeb teatr i powieść realistyczną. Mam czasem wrażenie, że teatr od czasów Sofoklesa, Calderona i Szekspira jest tylko namiastką tego czym był i mógłby być. Zaś ambitna realistyczna powieść w moim odczuciu mocno ustępuje poezji czy nawet coraz lepszym serialom. Gdybym miał wskazać mojego ulubionego twórcę powieści, z pewnością wymieniłbym Tolkiena, którego wielka popularność już od dekad szokuje brytyjskich literatów. Później byłby na pewno Hugo, Cervantes… I kto jeszcze? Polski pisarz Remigiusz Mróz cieszy się obecnie zasłużoną sławą i przyczynia się do ogólnego narodowego wzrostu czytelnictwa. Jest jeszcze Andrzej Sapkowski z jego Wiedźminem, którego grę karcianą Gwint odpalam sobie w wolnych chwilach (to pomysł CD Project Red, na motywach uniwersum wiedźmińskiego). Ale teatr? Teatr zamiast muzyki?
Dlatego zjeżyłem się widząc półnagich członków Kompoplexu wykonujących Body X Ultra na 3 performerów, obiekty 3D, formy powietrzne i elektronikę. „Performer? Po być performerem po dadaistach i Paulu Klee” – tak sobie pomyślałem, nieco złośliwie. Z sali dobiegł komentarz – „powinni być przynajmniej rzeczywiście nadzy”. Jednak ku mojemu zdziwieniu okazało się, że całość, początkowo drażniąca mnie do czerwoności nagle zaczęła nabierać sensu i początkowe zwątpienie zamieniło się u mnie w zachwyt. Aż się dziwię temu słowu, ale rzeczywiście, na koniec utworu byłem zachwycony. Początek był niemrawy. Zbliżenia na twarze, ruchu oczami (w klasycznych tańcach indyjskich są one standardem), wysuwanie języka z dziwacznych ramek na usta odsłaniających nieco niepokojąco zęby. Później jednak, gdy włączyła się elektronika, a smartfon przyklejony do czoła Aleksandry Gołaj zaczął pokazywać malowane w zapętleniu kobiece oko poczułem, że wszyscy wykonawcy stają się mięsistym, organicznym stworem – maszyną. Było to fantastyczne i bardzo dobitne wrażenie. Jednak, abym nie był zupełnie zachwycony, utwór miał część drugą. I tu wszyscy pompowali jakieś znajdujące się między nami kłębowisko folii. Słychać było wzmocniony świst pompek. Znów popadłem w sceptycyzm i znów nastąpiło po tym pełne zachwytu katharsis. No cóż, może jednak warto być po Paulu Klee performerem? Ale z teatrem tak łatwo się nie przeproszę…
Później mieliśmy utwór Monday i dalej tytułu nie pamiętam, gdy wydano książeczkę programową, był to po prostu „nowy utwór” Robiłem notatki, ale było tak ciemno i program na którym gryzmoliłem miał tak intensywnie fioletowe tło, że jednak nie jest w stanie odczytać moich własnych notatek. Dzieło było autorstwa Wojtka Błażejczyka i zaczęło się od huku, epickich noisowych fanfar, po których nastąpiła przyspieszona krzątanina rozmaitych klawiatur. Koniec wracał do początku, w końcu po poniedziałku jest chyba wtorek. Tym niemniej było to wszystko zgrabne, wciągające i na swój sposób lekkie, choć nie idiotycznie błazeńskie. Ciekawy utwór.
Z kolei Angle of Reflection na perkusję, gitarę basową, akordeon i elektronikę był bardzo muzyczny. Skomponowała go Monika Szpyrka i było na czym zawiesić ucho. Świetny rytm, harmonie i faktury. Dobry utwór, nie potrzebujący przy tym wydawnictwa w formie video.
Później nastąpiła przerwa, bowiem sala musiała zostać przearanżowana. I wzięliśmy udział, zobaczyliśmy i usłyszeliśmy dzieło Mikołaja Laskowskiego Deep Relaxation vol.4: Self-Care na 3 wykonawców, akcesoria self-care, elektronikę i uczestników. Przed ponownym wejściem na salę zostaliśmy zaopatrzeni w płatki higieniczne, szczoteczki do zębów, plastikowe kubki i gąbki. W Sali nie było już krzeseł, tylko rozmaite poduchy na podłodze. W trzech częściach sali, przy ścianach, siedzieli przypominających guru członkowie zespołu w białych szatach. I spokojnymi gestami pokazywali nam, jak mamy zbliżać poszczególne self-care przedmioty do uszu. Temu wszystkiemu towarzyszyła robotyczna instruktorka z taśmy i muzyka elektroniczna. Rzeczywiście, przedmioty miały wpływ na słyszane dźwięki i był to miły, ciekawy eksperyment. Efekty zmiany brzmienia nie były jakieś dobitne, więc ciekaw jestem dalszego rozwoju tej idei (mamy w końcu vol.4). Wydaje mi się, że dalsze doprecyzowanie muzyki do obiektów może wywołać prawdziwy trans wśród widowni. Ja zaś, po ruchach oczu z pierwszego utworu, ponownie poczułem się jak w Indiach. To był udany wieczór.