Kończy nam się rok 2017. Zbliżamy się do najdłuższej nocy w roku. 14 grudnia usłyszeliśmy utwór, który doskonale nadaje się na taką noc, a także ma w sobie coś z nastroju świąt w opatulonym śniegiem mieście, gdzie cisza staje się biała i niepokojąca, co zresztą wykorzystał Ingmar Bergman w swoim filmie „Fanny i Aleksander”. Zanim jednak przejdziemy do źródła Bergmanowskich inspiracji zacznijmy od początku.
NFM odwiedził bardzo ciekawy zespół kameralny, noszący intrygującą nazwę „Surrealistic Five”. Surrealistic Five składa się z młodych muzyków związanych z wyższymi uczelniami muzycznymi z Warszawy i z Bydgoszczy. Gra on muzykę z różnych epok, wkładając wiele wykonawczej uwagi w muzykę współczesną, do czego zobowiązuje nazwa. Zespół występuje w składzie: Maria Machowska – skrzypce, Michał Szałach – skrzypce , Artur Rozmysłowicz – altówka, Filip Syska – wiolonczela i Bartłomiej Wezner – fortepian. Mamy tu zatem do czynienia z surrealistycznym wprawdzie, ale też i bardzo klasycznym, kwintetowym składem. W końcu istnieją też takie instrumenty jak na przykład „grzebień muzyczny”, którego to grzebienia używał sławny Rene Clemencic w swoich wykonaniach muzyki średniowiecznej.
Surrealistic Five / mat. prasowe zespołu
Koncert rozpoczął się od wczesnego dzieła Franza Schuberta (1797–1828) – Adagia i Ronda concertante F-dur na skrzypce, altówkę, wiolonczelę i fortepian D. 487. Słysząc, że będzie Schubert najeżyłem się wrogo, gdyż ostatnio jest moda na stwierdzanie, iż Beethoven to nudziarz, zaś Schubert – to jest dopiero to! Ja nie ulegając tej niezwykłej modzie nadal uważam to, co wielu uważało przede mną, że Schubert był genialny, ale też bardzo nierówny. Nie brakuje w jego twórczości dzieł, gdzie dyscyplina kompozytorska nieco siada, gdzie obok świetnych fragmentów zdarzają się też takie bardziej byle jakie. Na szczęście Adagio i Rondo takie nie są. Mimo wczesnej metryki dzieła bardzo pięknie wprowadzają romantyczny niepokój i budują napięcie pławiąc się w cudownych melodiach. Jeśli chodzi o wykonanie, to mieliśmy tu skład czteroosobowy, bez skrzypaczki Marii Machowskiej. Surrealistic Five zabrzmiał bardzo pięknie, choć współczesny fortepian nie z winy muzyków, ale niejako własnej dźwiękowej istoty, zaburzał nieco równowagę między sobą a instrumentami smyczkowymi. Tym niemniej Bartłomiej Wezner grał na nim bardzo pięknie, szerokim, wzburzonym gestem. Zaintrygowało mnie też subtelne i wyrafinowane brzmienie wiolonczeli Filipa Syski i altówki Artura Rozmysłowicza. Michał Szałach na swoich skrzypcach przydawał dynamiki sekcji smyczkowej w tej kompozycji, momentami tylko zdarzały mu się zbyt ostre skrzypnięcia przy wchodzeniu na górę skrzypcowej skali.
Kolejne dzieło należało do współczesności. Była to Schizofonia na kwartet smyczkowy i fortepian Zbigniewa Bargielskiego (*1937) powstała kilka lat temu i rządząca się nowymi dźwiękowymi pomysłami mimo wiekowości samego twórcy. Zanim zaczęto grać, pianista Bartłomiej Wezner wyjął całkiem pokaźny worek i zaczął nasypywać jego zawartość do środka fortepianu. Częścią przedmiotów spiął niektóre struny. Mieliśmy zatem fortepian preparowany, wynalazek Cage’a, który ma się dobrze. Innym twórcą, który wywodząc się z USA również dobrze wykorzystuje tę technikę jest George Crumb, obdarzony wyjątkową wyobraźnią, a jednocześnie, mimo setek sonorystycznym technik i eksperymentów dość tonalny w swoim języku. Również u Bargielskiego mimo sonorystycznej i koncepcyjnej śmiałości usłyszałem pewne zakorzenienie w muzyce tonalnej, dlatego przyszedł mi ów Crumb, bardzo obecnie przez melomanów kochany, na myśl. Koncepcja Schizofonii była dość prosta i czytelna – utwór zaczął się od dwóch, przenikających się płaszczyzn (ale nie przesłaniających się) – z jednej strony preparowany fortepian, grający ekspresyjnie i coraz bardziej noisowo, zaś z drugiej nieco archaizujące smyczki, przywodzące w jakiś daleki sposób chorałowo – modernistyczne frazy Pärta. Bydgosko – warszawski kwintet Surrealistic Five brzmiał w tej ekspozycji rewelacyjnie. Samo brzmienie zespołu było ogromną przyjemnością, słychać było, że uwielbiają pełną polotu muzyczną współczesność. Dualizm niepokojącego fortepianu i archaicznych smyczków narastał, aż w końcu zapanował chaos, dwa plany się złączyły i zaczęły się nawzajem „mielić”. Słychać było wręcz struktury podobne do jakichś mechanicznych zapętleń czy przeskoków na powyłamywanych trybach muzycznej motoryki. Jednocześnie te wszystkie zmierzające do katastrofy awarie były przemyślane i nie niszczyły ogólnej linii przebiegu utworu, której rwanie i plątanie znamionuje wielu mocnych w słowach a słabych w czynach kompozytorów. Dzieło Bargielskiego okazało się znakomite dzięki sonorystycznemu bogactwu i zachowaniu dyscypliny mimo ogólnego dążenia do chaosu. Surrealistic Five zinterpretowali całość bezbłędnie, z dużą ekspresją, pięknym brzmieniem i wielką wyobraźnią.
Na koniec, po przerwie, nadszedł czas na monumentalne arcydzieło kameralne Roberta Schumanna. To samo, z którego fragment „marszu pogrzebowego” z wolnej części użył Bergman jako motywu przewodniego swego tajemniczego filmu „Fanny i Aleksander”. Ciekaw jestem swoją drogą, czy geniusz Bergmana okaże się równie trwały wobec zacierającego pamięć czasu co geniusz Schumanna? Usłyszeliśmy zatem Kwintet fortepianowy Es-dur op. 44, pod wieloma względami równie monumentalny co symfonie niemieckiego romantyka. Uśmiechnąłem się do siebie już po usłyszeniu pierwszego tematu. Schumannowskie motywy melodyczne z jednej strony są podświetlone (trochę tak jak u Mendelssohna), z drugiej zaś zaczynają się jakby w połowie melodii. Ich tektonika jest odwrócona, tak jak poczucie ciążenia obiektów w malarstwie japońskim. Dzięki tym zabiegom był zresztą Schumann pierwszym wielkim romantykiem z niemieckiego kręgu kulturowego który „zerwał się ze smyczy” Beethovena i tworzył język naprawdę niezależny od stylistyki geniusza z Bonn. Surrealistic Five zdecydowali się na interpretację pełną przestrzeni, szeroką i hojną w swoim romantycznym rozmachu. Nie było za to zbyt wiele melancholii, która zapewne tak bardzo przypadła do gustu Bergmanowi. W tej znakomitej interpretacji zyskały pełne szaleńczego pędu części skrajne utworu, zaś straciła trochę część druga – In modo d’una Marcia. Un poco largamente i mogąca z nią szokująco kontrastować część trzecia – Scherzo. Molto vivace. Nie jest to zarzut, bo w przypadku tak przepastnego arcydzieła trzeba wszakże wybrać jakąś drogę interpretacji. Muzycy grali kwintet Schumanna znakomicie i bardzo się cieszyłem, mogąc podziwiać to arcydzieło na koncercie a nie tylko z płyt.