Świątynia Indii. Dziennik indyjski 55

 

   Widok na Ganges z ghatów należał oczywiście do szczególnie malowniczych. Ghaty ciągnęły się pomiędzy dwoma wielkimi mostami, łączącymi miasto z drugim brzegiem, na którym nie było widać żadnych budowli, lecz jedynie łachy piasku i nadbrzeżne lasy. Na rzece stale unosiły się łódki motorowe i wiosłowe, przeznaczone do przewożenia grup osób od jednej do kilkunastu. W znakomitej większości służyły one celom turystycznym. Nie zaobserwowałem ani razu statków służących transportowi towarów, co było dziwne, gdyż Ganges był dużą rzeką, zaś Hindusi z ich tysiącami bazarów lubili handlować. Sądząc po mapie satelitarnej, ta część wielkiej rzeki nie była wspierana przez żadne kanały, którymi mógłby się odbywać przewóz dóbr. W późniejszym czasie odkryłem też, że najbliższy od centrum miasta most jest pontonowy i uniemożliwia przepłynięcie przez niego jakimkolwiek okrętom czy łodziom. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że również na Jamunie nie widziałem nigdy statków, nie było też tam nawet łodzi turystycznych.

   Było to dziwne. W Indiach, gdzie są bardzo złe drogi, zaś kolej przeciążona została ilością towarów, nie używa się do transportu wielkich rzek płynących przez ogromne połacie kraju i położonych przy największych miastach… Być może winę ponosił północnoindyjski klimat, składający się przeważnie z pory suchej i pory monsunów, co sprawiało, iż rzeki diametralnie zmieniały swoje rozmiary. Jeśli słyszało się o ekonomicznym wykorzystaniu rzek, chodziło jedynie o elektrownie wodne i o pierwotnych mieszkańców Indii, Adivasi, którzy mieli zwyczaj uprawiać rolę na mule pozostawionym przez zwężającą się pod wpływem pory suchej rzekę. Nowoczesność i tradycja były w tym wypadku drastycznie skłócone. Adivasi nie otrzymywali odszkodowań za zabraną im pod energetyczne inwestycje ziemię, z tej prostej przyczyny, iż ich areał był okresowym podarkiem od rzeki. Gdy nawet, na bazie różnych akcji i przepychanek, ktoś wypłacał części z nich jakiś ekwiwalent, nie umieli sobie z nim poradzić i kończyli w slumsach pobliskich miast, jako najbardziej nieudolni i żałośni ich mieszkańcy. Nic dziwnego. Byli wciąż ludnością żyjącą na poziomie plemiennym, choć używającą przeważnie skromnych indyjskich strojów, nie zaś przepasek z liści etc. Wielu indyjskich intelektualistów i działaczy politycznych zaczęło rozumieć, iż wraz z Adivasi odchodzą najstarsze Indie, zupełnie jeszcze prawie nie znane i przez tysiąclecia pogardzane przez Ariów. Tamy wodne stały się zatem synonimem zła, wykorzenienia, a także twardej ręki globalizacji, gdyż najczęściej inwestorami byli tu Europejczycy, nie działający bynajmniej charytatywnie. Jednocześnie prezydenci poszczególnych stanów zabiegali o to, by to u nich jak najwięcej energii pozyskiwano z wody. I trudno im się dziwić, trudno bowiem pomijać kwestie energetyczne w rozwijającym się, gigantycznym kraju. Jednocześnie, ci sami ludzie, którzy atakowali energię wodną, byli też zagorzałymi przeciwnikami elektrowni atomowych, które dostarczają jedynie 7% indyjskiego prądu. Aby całość sytuacji była jeszcze bardziej złożona, okazywało się, iż drobni i nie tworzący monopoli przedsiębiorcy produkujący energię z węgla potrafią dokonywać cudów i czynić ją niezwykle tanią. Podłączenie do zbudowanej przez zachodnich inwestorów elektrowni wodnej oznaczało zatem zazwyczaj dla konsumentów gwałtowny wzrost rachunków za prąd. Zrozpaczeni indyjscy politycy wysokiego szczebla, podkreślali, iż trzeba wybrać jakieś mniejsze zło, że tereny Adivasi wybiera się dlatego, aby uniknąć znacznie bardziej zaludnionych. Zarzucano im oczywiście korupcję, co tylko czasem miało rzeczywiste podstawy. Cóż – patrząc na tą sytuację mogę powiedzieć tylko tyle, iż węgiel się kiedyś skończy i stanie się to z pewnością zbyt wcześnie dla kraju uzależnionego od niego do tego stopnia jak Indie. Zanim węgiel się skończy, będzie oczywiście coraz droższy… Brzmiące cynicznie dla indyjskiej lewicy deklaracje polityków, iż nie można poświęcaj dla garstki plemiennej ludności dobra milionów mieszkańców miast i uprawnych dolin, nie wydawały mi się tylko cyniczne. Było w nich i jest wiele prawdy. Chyba głównym problemem jest edukacja Adivasi, tak by mogli wybierać inny, niż tradycyjny styl życia. Zginie w ten sposób ważna część pierwotnej kultury Subkontynentu, lecz chyba nie ma innego wyjścia. Nawet przy pełnym zielonym świetle dla elektrowni atomowych, nie można zarzucać projektów wodnych. Tymczasem oczywiście dużo bardziej zabójcza energia węglowa wygrywa w Indiach z jej uranową siostrą. Tak jak w innych demokracjach, szkody spowodowane przez atom działają dużo silniej na wyobraźnię wyborców, niż powolne zatruwanie wszystkiego przez spalanie węgla na gigantyczną skalę. Przez indyjskich eseistów najczęściej energetyka atomowa wiązana jest z posiadaniem przez Kraj Bharatów arsenału nuklearnego, odejściem od pokojowych idei Gandhiego i odtwórczym naśladowaniem amerykańskiego imperializmu.

 

 

   Ja jednak, gdy szliśmy w dół miasta po ciągnących się bez końca ghatach, żałowałem, iż nie mijają nas żadne statki. Ganga była żywa na różne sposoby, lecz przynajmniej w Varanasi nie lubiła handlu, przez co wydawała mi się niezbyt typową Hinduską. A przecież dla wszystkich indyjskich bogów Indie były szczególnym miejscem. Cała reszta naszego globu nadal w odczuciu Hindusów była obojętna, wręcz nie znana ich bóstwom. Wszystkie czyny awatarów Wisznu, wszystkie kłótnie Sziwy i Parwati, wszystko odbywało się na Subkontynencie. Tylko tutaj można było zobaczyć ślady Radhy, Ramy, Kriszny, Hanumana, Lakszmana etc. Varanasi określano w poematach jako pałac Sziwy, jego dom w trzech światach, stanowiło zatem dla wielu wyznawców hinduizmu jeden z najważniejszych takich śladów.

   Skoro wszyscy bogowie indyjscy mieli też indyjskie obywatelstwo i nigdy w opowieściach o nich nie urządzali wycieczek do Chin, czy do Europy (choć umieli sprowadzać z kosmosu rzeki takie jak Ganges), nie pozostało nam nic innego, jak rozejrzeć się za świątynią samych Indii. Po niedługim szukaniu na GPRS upewniliśmy się co do jej lokalizacji. Stanowiła ona atrakcję turystyczną dla samych Hindusów, gdyż nie było wiele takich przybytków w Indiach, zaś inicjatorem tego był do pewnego stopnia Gandhi. Ryksza oderwała nas od ghatów i zanurzyliśmy się w bardziej typowych ulicach, podobnych do wielu innych miast Uttar Pradesh. Ruch był tu skrajnie chaotyczny, bardziej jeszcze niż w Agrze, lecz pozbawiony jakby szaleństwa miasta spryciarzy i Taj Mahalu. Wszyscy kierowcy z zupełną pokorą pogrążali się w amorficznym kłębowisku ruchu i pyłu. Oczywiście zewsząd dobiegało trąbienie klaksonów i tu spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka. Przyzwyczaiłem się już dawno do tego ulicznego chóru motoryzacyjnych trąbek, jednakże w Varanasi w modzie były potężne, nastawione na cały regulator elektryczne klaksony uszkadzające słuch tych, którzy byli blisko nich. Starczy powiedzieć, iż wiele małych motorów i motorynek w tym mieście miało sygnał godny tira w innych indyjskich grodach. Kilka razy nie słyszałem nic więcej, jak tylko metaliczny szum. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że w tych warunkach przyszła na świat tak dużo ilość indyjskich muzyków. Przypuszczam, iż były to dawne czasy i obecnie już nie jest z tym tak dobrze… Na drogach nie było zbyt wiele samochodów, miasto ewidentnie było biedne. Gdy jednak się pojawiały, były to przeważnie jeepy, zupełnie jak w górach. Varanasi leżało na terenach całkowicie nizinnych. Również ta zagadka czekała na wyjaśnienie.

   Świątynia Bharat Mata, czyli „Matki Indii”, leżała na dość bezpańskich terenach, w czymś, co można by nazwać „pauzą miasta”. Zwarta zabudowa i gęsty ruch zamierały tutaj, aby ustąpić miejsca nie do końca zabudowanym polom. Na nich wznosiło się kilka na poły opuszczonych obiektów, świątynia była jednym z nich. Stanowiła ona prostą, kubiczną budowlę z wewnętrznym atrium. Na dnie owego atrium znajdowała się murti bogini, boski wizerunek tożsamy z samym bóstwem. Tym razem sprawa była prosta, mogliśmy ujrzeć wielką płaskorzeźbę z marmuru przedstawiającą mapę Indii, a raczej Subkontynentu Indyjskiego, ze Sri Lanką, Bangladeszem, Pakistanem etc. Góry były odpowiednio powiększone, aby posąg bogini mógł zachwycać oczy różnorodnością. Nikogo tu prawie nie było, na podłodze spał jakiś policjant patriota, zaś w sklepiku z dewocjonaliami zażywał drzemki sprzedawca. Atrium można było obejść na poziomie parteru i pierwszego piętra. Po bokach wisiały portrety rewolucjonistów, którzy przyczynili się do wyzwolenia bogini spod kurateli Imperium Brytyjskiego. Wszystko cechowała prostota, ale też pewna elegancja. Zmartwiłem się, że ta świątynia jest aż tak bezludna. Jednak, gdy wychodziłem, jacyś młodzi mężczyźni próbowali wymusić na nas opłatę za pilnowanie butów (zdejmuje się je przed obiektami sakralnymi w Indiach). Oczywiście bez powodzenia.

   Ghaty stanowiły wspaniałe miejsce do spacerów. Nieskończenie malownicze, pełne wieżyczek, wykuszów, chatri, loggi, balkoników stanowiły prawdziwą ucztę dla oczu. Poza świtem i zachodem słońca, kiedy składano ofiary dla Gangi, nie było na nich tłumów, a nawet w okresach dużej aktywności spokojnie można było iść do przodu. Czasem, przy dwóch ghatach położonych niedaleko od nas, odbywały się dłuższe zgromadzenia wiernych, w trakcie których śpiewano i wygłaszano kazania. Wydarzenia te stawały się większe dzięki mikrofonom, ciężko jednak było zapewnić ich nieprzerwane działanie. Jak już wspominałem, w Varanasi bardzo często brakowało elektryczności. Wielu mieszkańców, w tym większość restauratorów i hotelarzy zaopatrzyła się w akumulatory, które wobec krótkich interwałów między włączaniem i wyłączaniem prądu, sprawdzały się lepiej, niż popularne gdzie indziej generatory. Jeśli chodzi o wydarzenia religijne nad Gangesem, to zazwyczaj były one skazane na kaprysy okolicznych elektrowni. Hindusi sprawiają czasem na przyjezdnych wrażenie osób bardzo rozmodlonych i oddanych dewocji. Tymczasem wydaje się, iż bardzo niechętnie łożą na swoją wiarę, mało kto też chce regularnie uczestniczyć w obrzędach. Gdyby było inaczej, w Varanasi nie można by było postawić nogi, zaś budowle byłyby tam równie okazałe jak Bazylika Św. Piotra w Rzymie, czy meczet w Mekce. Tymczasem sama tylko Częstochowa z pewnością posiadała znacznie bogatsze pod względem rozmachu i użytych materiałów budowle sakralne. Innym wyjaśnieniem może być zasada, iż indyjscy politeiści, podobnie jak Starożytni Grecy, czy Rzymianie, czczą przede wszystkim genius loci. Delhijczycy wolą troszczyć się o bogów związanych z ich miastem, czyli o delhijskie aspekty Durgi, Kriszny, Sziwy etc., niż o najświętsze miejsce „ogólnego Sziwy” będące dla nich abstrakcją. Dlatego budowle w Varanasi wznoszą przede wszystkim chyba Benaresczycy, a miasto bogate nie jest.

   Tym niemniej cała droga w górę rzeki zwartą linią ghatów była fascynująca. Po kompleksach zabytkowych rzadko jedynie można było zetknąć się z nowszymi, mniej atrakcyjnymi estetycznie obiektami. Sądząc po nazwach niektórych ghatów, takich jak „Ghat Radżów Gwalioru”, „Ghat Barody”, dawniej mecenasami w Varanasi bywali władcy odległych księstw i królestw, budujący je jednakże jedynie na swój prywatny użytek. Wiele z tych fundacji pochodziło z okresu kolonialnego, można zatem przypuszczać, iż mogły mieć one znaczenie prestiżowe – pozbawieni niezawisłości arystokraci indyjscy chcieli mimo wszystko podkreślić swoją obecność. Jednym z najpiękniejszych ghatów był Tulsi Ghat, położony na jednym końcu ghatów, w górze rzeki (gwoli ścisłości, troszkę dalej był także Assi Ghat). Obok pięknym, zabytkowych budowli, cechował go spokój. Struktura urbanistyczna była na tyle przestrzenna, iż można było uniknąć niemiłych doznań związanych z ludzkimi odchodami. Ghat ten słynął z koncertów dhrupadu. Był też miejscem kąpieli joginów, których czasem można było na nim zastać. Gdzieś w pobliżu miał się znajdować jeden z największych lingamów (penisów) boga Sziwy, niestety, nie udało nam się go znaleźć. Znaleźliśmy natomiast w uroczej uliczce prowadzącej z ghatu do głębi miasta dwie księgarnie. Jedna z nich była formowym zakładem miejscowego wydawcy „Indica”, którego szata edytorska należała do jednej z ładniejszych w Indiach, zaś książki, choć niekiedy przesadnie akademickie, poruszają nieraz ciekawe tematy. Indica, choć pochodzi z prowincjonalnego, biednego miasta, jest odbiciem działalności Benares Hindu University, skupiającego bodajże 300 tys. studentów. Razić może religijny profil wszechnicy – uniwersytet jest „hindu” – hinduistyczny, nie zaś „hindi”. Jeśli chodzi o drugą pod względem ilości wyznawców religię – islam, główny uniwersytet mieści się w Aligarchu, niedaleko Delhi. Tym niemniej cenię publikacje Indici dotyczące sztuki i muzyki, oraz tłumaczenia tekstów mitologiczno – religijnych. Te ostatnio pokazują sziwaicki punkt widzenia, co pozwala zerwać z monopolem popularniejszych na Zachodzie opracowań wajsznawickich.

 

 

   Ta jednakże księgarnia była zamknięta. Obok niej jednakże, w ciągu starych i wyjątkowo urokliwych budynków dobrze splecionych z małymi ogrodami znajdowała się duża księgarnia „Harmony”, gdzie można było znaleźć ciekawe książki na każdy temat, z Richardem Dawkinsem włącznie. Zawsze cieszy mnie taki przejaw obecności kultury w mniejszych nawet ośrodkach miejskich, przygnębiają natomiast miejsca, gdzie dominują jedynie ubrania, artykuły spożywcze i oczywiście telefony komórkowe. Oprócz znakomitych, choć nie tak gęsto rozsianych księgarń, Varanasi oferowało niekończące się propozycje kursów muzycznych. Wszędzie były małe, prywatne uczelnie i sklepy z instrumentami. Patrzyłem na to z pewną nieufnością, gdyż otrzymywałem tu czasem zaproszenia na koncert klasycznej muzyki indyjskiej. Gdy jednak pytałem o imię wykonawcy, jego instrument, etc., zbijałem z tropu moich informatorów, którzy zazwyczaj byli też współorganizatorami. Większość tych koncertów odbywała się przynajmniej teoretycznie za darmo, najczęściej w restauracjach. Patrząc jednakże na stare plakaty, odkryłem, iż czasem w tym mieście zjawiają się znani muzycy. Może nie pierwszej ligi, ale i tak godni uczestniczenia w ich koncertach. Niestety, tym razem nie mieliśmy szczęścia do prawdziwej aktywności muzycznej.

   Na Tulsi Ghacie znajdowała się za to pizzeria indyjska, budząca w nas trochę więcej zaufania, niż większość przedsięwzięć kulinarnych w Kashi. Położona na tarasie, oferowała wspaniałe widoki na Ganges. Było w  niej oczywiście gorąco i trzeba było starannie dbać o to, aby mieć stolik rzeczywiście w cieniu. Jedno z wejść do niej wiodło koło kuchni i dla własnego dobra nie należało za bardzo się wpatrywać w to, co robią kucharze (i gdzie to robią). Przychodziło tu wiele turystów, wielu żydowskiego pochodzenia. Obok delhijskiego Pagar Ganju Varanasi było jednym z miejsc, gdzie młodzi obywatele Izraela chronili się przed obowiązkową służbą wojskową, która oznaczała nieraz czynny udział w akcjach zbrojnych. Podobnie jak w przydworcowej dzielnicy Indii, również w Kashi wiele restauracji oferowało dania kuchni żydowskiej, można też był bez trudu odnaleźć napisy reklamowe i informacyjne po hebrajsku.

   Jedząc pizzę przyglądałem się z ciekawością codziennej aktywności ghatów. Obok kąpiących się od czasu do czasu pojedynczych joginów, można było zobaczyć nieszczęsne krowy starające się jakoś przebyć wylewające się zewsząd, nieokiełznane kamienne schody. Szczególnie zaciekawił mnie byk szarżujący po piaskowcowych stopniach na jogina. Nie byłem jednakże na tyle ciekaw, aby dotrwać do końca tego niezwykłego pojedynku. W mitologii indyjskiej uwagę medytujących mężczyzn rozpraszały zwykle skąpo odziane i pięknie tańczące apsarasy. Elementy korridy były dla mnie w tym względzie zbyt nowoczesne…

   Woleliśmy raczej udać się w drogę powrotną po zalanych nocnym mrokiem ghatach. Była to właśnie pora awarii elektryczności, która gasła przed nami sektor po sektorze, niczym w jakimś dreszczowcu. Cichły też dźwięki dogasających obrzędów, pozbawionych elektrycznego wzmocnienia. W kompletnym mroku geometria wpadających na siebie schodów, tworzących niekiedy skarpy i urwiska, zdawała się żyć własnym życiem. Zupełnie zdradzając poczciwego Euklidesa zdawała się unosić nas niczym pijany wąż i niemal wrzucać do płynącej spokojnie, smolistej rzeki, na której chybotały się nieliczne lampki puszczone na fale przez hinduistki. Jedynym dźwiękiem, który radził sobie świetnie bez pokarmu elektronów, był niesamowity rytm wybijany przez specjalne maszyny. Były to duże rolki, napędzane spalinowymi motorkami. Doczepione do nich pałki i młotki uderzały w dzwony i biły w sporej wielkości, płaski werbel. Powstający w ten sposób rytm był niezwykle poważny i różnorodny. Kojarzył się nieodwołalnie z nieuniknionością nurtu rzeki spadającej do odległego oceanu, z ludzką śmiercią, i z ciągłym wznawianiem starych niekiedy jak sam hinduizm obrzędów. Nad dymiącymi doboszami i zdradzieckimi pasami schodów unosiły się kurtyną wysokie ściany ghatów.

   Któregoś wieczora postanowiliśmy spełnić nasz dziennikarsko – indologiczny obowiązek i udać się na ghat, na którym palono zmarłych. Po drodze mogliśmy podziwiać kilku młodych braminów, którzy w rytmie spalinowej maszyny perkusyjnej wykonywali przypominającą taniec ofiarę nad rzeką, machając nad nią lampkami oliwnymi zgodnie z dawnymi, rytualnymi gestami. Wyglądało to bardzo pięknie, przystanęliśmy zatem, aby ich podziwiać. Wykonawcy arti mieli na sobie długie, pomarańczowe szaty, symbolizujące ich funkcje.

   Kilkanaście kroków za nimi otworzył się przed nami ghat, gdzie w barokowym chiaroscuro pełgały trzy stosy, wyrzucając z siebie gęsty dym owiewający ściany nad nimi. Pomiędzy nimi widać było chaos niesprzątniętych popiołów z poprzednich dni, a także ułożonych bierwion drewna, czekających na kolejnych zmarłych. Nie chcieliśmy podchodzić bliżej, bowiem głupio jest trochę zwiedzać miejsce pochówku wtedy, kiedy bliscy żegnają swoich zmarłych. Tym niemniej siedzący obok sprzedawcy bramin uparł się, aby zaprowadzić nas w pobliże tych ognisk. Stwierdził, iż jest to najlepszy sposób, aby poznać duchowość Indii. Nie zgodziliśmy się z nim w tym względzie. Kaja, która z oczywistych przyczyn, wzięła na siebie ciężar rozmowy w hindi w końcu niemal pokłóciła się z tym znawcą hinduizmu. On nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcemy popatrzeć się z bliska na tracące powoli swój kształt ludzkie sylwetki, my zaś nie mogliśmy pojąć tego, jaką atrakcję i lekcję widzi on w pochówku. „Śmierć to śmierć” – stwierdziła w końcu Kaja, – „ktoś po prostu umarł, tak jak kiedyś zrobimy to wszyscy. Nie ma w tym ani nieba, ani reinkarnacji. Śmierć to koniec, każdy jej zazna, wielu ją zobaczy, nieważne, czy ciało złożą w ziemi, czy je spalą, czy dadzą na rozszarpanie dzikim zwierzętom. Umarli to umarli, nie ma w tym nic więcej”. Nie były to zapewne słowa, które kapłan słyszał zazwyczaj od zaczepianych przez siebie turystów. Czasem wiatr zwiewał dym ze stosów w miejsce gdzie staliśmy, lecz jego zapach nie był wcale odrażający, jak sugerowały nam to różne opowieści podglądaczy tradycyjnych kremacji. Najczęściej ów zapach był zmieszaniem węgla z parą wodną, podobnym w woni do tego, jakie wylewało się z kominów lokomotyw parowych.

   Przy naszym hotelu zawsze kłębiło się wierne stadko kóz. Dym ze stosów przybywał niekiedy też tutaj, torując sobie drogę w dusznym i rozżarzonym, nadrzecznym powietrzu. Taka pogoda wpływała rozleniwiająco na częstotliwość pisania moich pamiętników. Nie miała się zmienić. Im bardziej kwiecień przeradzał się w maj, tym bardziej oczywiście było upalnie. A nie planowaliśmy jeszcze rejterady w górskie, północne regiony Indii, tak jak robiła to większość przyjaciół Kai z CIH. Położona tuż przed naszymi oknami altanowata świątynia Hanumana o świcie była miejscem składania wajsznawistycznych ofiar. Kapłan wołał wówczas „Sita – Ram!”, imiona głównych bohaterów Ramajany, przyjaciół i obiektów kultu Hanumana, zaś niezbyt liczna gromadka wiernych powtarzała wraz z nim ów zaśpiew. Dziwiło mnie to, iż świątynny bramin stara się zaburzyć swoje słowa, tak jakby na siłę chcąc udowodnić swoją ekstazę, lub przywołać owe mityczne postaci.

 

 

   Nad tą częścią ghatów wznosiła się, w pewnym oddaleniu od rzeki, sławna świątynia Vishwanatha, Pana Światów, dedykowana Sziwie. Pochodząca z połowy XVIII wieku, zbudowana na fundamentach znacznie starszych świątyń, stanowiła ona główny chram Kashi. Osobom nie wyznającym hinduizmu i nie wyglądającym jak Hindusi, wstęp do niej był surowo zakazany. Odcięte przed wzrokiem ciekawskich było nie tylko samo sanktuarium, lecz nawet wiodące do niego, rzeźbione bramy. Żałowaliśmy, iż nie możemy ich zobaczyć. Obfitość rzeźby architektonicznej nie była bowiem w Varanasi regułą. W starszych świątyniach dominował styl mogolski, pozbawiony tego rodzaju plastyki. W wielu fundacjach pomagali bowiem tolerancyjni potomkowie Babura. Jedynie Auranghzeb złamał tę zasadę, niwelując wieże części świątyń i wznosząc na miejscu jednego z ghatów imponujący meczet. Mówi się, iż pragnącego powrotu do bardziej ortodoksyjnego islamu cesarza oburzyła działalność prozelityczna benareskich krisznaistów, którzy na swoją monoteizującą odmianę hinduizmu zaczęli nawracać innych, co nie zdarzało się dotychczas zbyt często w hinduizmie. Wśród owych „innych” byli też oczywiście muzułmanie. Oryginalny hinduizm nie jest w żaden sposób religią misyjną. Tak czy siak, w obecnych czasach Varanasi stało się również ogromnie ważnym miastem zarówno dla muzułmanów, jak i dla krisznaistów. Nałożyło się to na dawną, sziwaicką tkankę grodu, a była też buddyjska, o czym później.

   Nie mogąc wejść do głównej świątyni miasta, udaliśmy się bardziej już normalnymi, oddalonymi trochę od ghatów uliczkami do dwóch innych przybytków. W międzyczasie odkryliśmy ulicę biegnącą równolegle do ghatów, która zaskakiwała swoim charakterem. Dominowały bowiem na niej budowle z okresu kolonialnego, niektóre wprost dedykowane Brytyjczykom, inne zaś posiadające cechy nad wyraz muzułmańskie. Nazwałbym je specyficzną, islamistyczną odmianą secesji, pełną kaligrafii w wijących się płynnie kartuszach. Do dziś mieszkali w nich liczni w tym mieście muzułmanie. Co jakiś czas natykaliśmy się też na tej drodze na meczet w podobnym stylu. Nie brakowało też sklepów, urzędów, biur adwokackich o wyraźnie muzułmańskim charakterze.

   W położonej w górze rzeki części miasta najbardziej sławna była świątynia Durgi. Obok niej znaleźliśmy grobowiec jakiegoś sadu, w pięknym, radżputańskim stylu. Nie był on wielki, lecz bardzo chętnie korzystali z jego cienia zmęczeni ogromnym upałem ludzie. W Varanasi nie było wiele parków i zielonych miejsc. Świątynia Durgi wznosiła się nad rozległą, poświęconą bogini sadzawką. Wzniesiona w stylu mogolskim, miała ciekawą sylwetkę, którą niestety oszpecono, malując czerwony mogolski piaskowiec ordynarną, czerwoną farbą. Za kamiennym ogrodzeniem świątyni zaczynało się swoiste małe miasto, pełne wąskich uliczek z kwiatami i kadzidłami.

   Dalej położona była świątynia Tulsidasy, autora epickiego z XVI wieku, który napisał swoją wersję Ramajany, pierwszą w hindi. Zmienił on akcenty zawarte w oryginale Walmikiego, poprzedzającego go o półtora tysiąclecia. O ile oryginalna Ramajana jest światopoglądowo pluralistyczna i mało religijna, o tyle dzieło Tulsidasy stało się pietystycznym hymnem do Ramy i dualistycznie mu kontrapunktującego Sziwy. Rama symbolizuje w tym dziele teizm, zaś Sziwę drogę bezpostaciowej medytacji, obie autor poleca, skupiając się bardziej na odczuciach dewocyjnych, niż na samej fabule. Tym niemniej Tulsidas operuje wspaniałym językiem, godnie wprowadzając hindi na łamy historii, za co jest uwielbiany przez wielu hindijęzycznych mieszkańców Indii.

 

 

   Świątynia, którą odwiedziliśmy, była właśnie dowodem owego uwielbienia. Tulsidas stał się w niej ubóstwiony i można się było do niego modlić, co też czynili całkiem liczni goście. Jako człowiek pióra ucieszyłem się, iż można tak daleko zajść w oczach czytelników, choć przypuszczam niestety, iż gdyby Tulsidas nie pisywał na tematy religijne, nie zbudowano by mu owego chramu. Z zewnątrz świątynia miała bardzo elegancką sylwetkę, z charakterystycznymi piramidalnymi wieżami, lecz nie umieszczonymi zgodnie z tradycyjnym planem. Wokół był ogród, gdzie znajdowały się iluzjonistyczne, malowane i odpowiednio rozmieszczone rzeźby postaci z Ramajany. Wnętrze składało się z atrium i dwukondygnacyjnego obejścia, było zatem podobne do Świątyni Indii. Ściany wyłożone były wykutymi w marmurze stronicami dzieła Tulsidasy. Jako, że nie było ono tak długie jak oryginał Walmikiego, spore jego części musiały zostać w ten sposób w świątyni zawarte. Kai spodobał się ten pomysł, albowiem umożliwiał on zapoznanie się z tym dziełem osobom zbyt biednym, aby nabyć Ramajanę.

   Nad marmurowymi literkami widniały malarskie przedstawienia opisywanych scen, całkiem ładne. Widzieliśmy zatem narodziny Ramy, zaślubiny Sity, walkę z Rawaną i dziesiątki innych obrazów zaczerpniętych z tego eposu. Kolejną atrakcją było małe muzeum znajdujące się na tyłach świątyni, w dobudowanym aneksie. Za opłatą dwóch rupii można było podziwiać ruchome figury ukazujące czyny Ramy. Konserwatorzy owej kolekcji niezbyt dobrze radzili sobie z jej konserwacją, stąd być może tak symbolicznie niska cena za wstęp. Przy samym wejściu do świątyni, już zupełnie za darmo, można było podziwiać mechaniczną figurę Tulsidasy przerzucającego karty swego dzieła.

 

  Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *