Od dawna już śledzę klasyczną muzykę brytyjską, która z jakichś powodów jest bardzo słabo znana i nie najlepiej też promowana przez Zjednoczone Królestwo, choć przecież nadal to potężny gospodarczo kraj. Mnie do poznawania klasycznej muzyki brytyjskiej (ta nieklasyczna jest na szczęście świetnie znana, ale promowała się sama) zachęcił Paul McCreesh dzięki pełnionej przez niego roli kierownika artystycznego naszej wrocławskiej Wratislavii Cantans. Ten świetny dyrygent, z uporem, który z pewnością niektórym mógł się wydawać dość arogancki, promował na jednym z najważniejszych polskich festiwali muzykę swojego kraju. I dobrze robił, bo to wspaniała muzyka.

NFM Orkiestra Leopoldinum/ ze stron NFM
Wiem, że historię o McCreeshu powtarzałem już nie raz w moich recenzjach, ale muszę to robić, gdyż z mojej perspektywy to naprawdę ważne. Ta sytuacja pokazuje także, że istnieje wiele wspaniałej muzyki, której po prostu nie znamy, godząc się na pozostawanie tylko przy kilku, szalenie już rozpoznawalnych kompozytorskich nazwiskach. Drążyć też można inne światy – muzykę francuską, muzykę włoską (ale właśnie nie tę dawną!), z kolei jeśli chodzi o świat muzyki dawnej warto zainteresować się barokiem i klasycyzmem z Niderlandów, bo przecież tylko renesans jest stamtąd dostatecznie znany. Na szczęście!
O ile McCreesh był szefem arystycznym Wratislavii Cantans już wiele lat temu, o tyle jej nowym szefem stał się Maestro Andrzej Kosendiak, wcześniej ogromnie zasłużony jako twórca NFM i jego pierwszy, wieloletni szef generalny. Ale też dostrzegaliśmy w tym okresie jego imponujący wkład w polską muzykę barokową, w jej wykonawstwo i w poświęcone jej nagrania. Jak i w ogólną dyrygenturę, gdzie do dziś żyją w mojej pamięci świetne interpretacje Requiem Faurego, czy Widm Moniuszki (troszkę popsutych przez takich sobie aktorów „mówionych”, ale tu już nie ma winy dyrygenta ani kompozytora). Dlatego z ogromną radością jechałem moim rowerem na kolejny koncert Andrzeja Kosendiaka, na którym miał zabrzmieć także utwór Jamesa MacMillana.
James MacMillan, szkocki kompozytor urodził się w 1959 roku. Jego twórczość łączy w sobie głębokie zakorzenienie w tradycji chrześcijańskiej, inspiracje szkockim folklorem oraz awangardowe techniki kompozytorskie.
Język muzyczny MacMillana jest niezwykły, stanowi paradoksalne połączenie spójności z eklektyzmem, nowatorstwa z niekiedy wręcz postromantyczną melodyjnością. Warto zatem przeanalizować inspiracje kompozytorskie szkockiego twórcy. Benjamin Britten z pewnością wpłynął na dramatyczny wyraz i ekspresję w muzyce MacMillana, zwłaszcza w operach i utworach wokalnych. Nie ma jednak u MacMillana owej cytrynowej cierpkości neoklasycyzmu, która męczy mnie czasem w kompozycjach Brittena, choć oczywiście zdarzały się Brittenowi arcydzieła, które i mnie bezwarunkowo zachwycają. Co ciekawe, jako inspiracje dla MacMillana, albo po prostu jako swego rodzaju „stylistycznych” krewnych, wymienia się często polskich kompozytorów, głównie Krzysztofa Pendereckiego i Henryka Góreckiego. Krytycy zwracają tu uwagę na podobieństwa w wykorzystaniu intensywności emocjonalnej, dysonansów oraz odniesień do duchowości. Górecki, podobnie jak MacMillan, często czerpał z folkloru i tradycji religijnej. Z kolei Penderecki także był awangardzistą i postromantykiem, tyle, że w innych proporcjach niż MacMillan. Penderecki odszedł od webernowskiego, serialnego modernizmu do silnego postromantyzmu. Tymczasem MacMillan przebywa w obu tych światach jednocześnie, dodając do tego jeszcze inspiracje Ivesem (na to mało kto zwraca uwagę, a są moim zdaniem ewidentne). Chodzi tu o całkowitą równoległość płynących obok siebie zupełnie odmiennych struktur muzycznych, co zmienia się niekiedy na granie w jednym czasie jakby dwóch zupełnie odmiennych utworów. MacMillan jest w tej technice niezwykle zręczny i jego Siedem ostatnich słów jest znakomitym przykładem stosowania tej techniki. Źródłem inspiracji dla MacMillana jest też Igor Strawinski. Pokrewna jest w dziełach Szkota rytmiczna energia i neoklasyczne elementy, które jednak są dość starannie ukryte.
Charakterystyczne dla brytyjskiej muzyki XX wieku było z pewnością sięganie po średniowiecze i renesans, epoki w których muzyka Wysp (wtedy jeszcze nie zjednoczonych) osiągnęła zadziwiającą świetność. Również MacMillan często sięga po chorał gregoriański (np. w rewelacyjnym Veni, Veni, Emmanuel) oraz renesansową polifonię, szczególnie w chóralnych dziełach sakralnych. W Siedmiu ostatnich słowach też nie zabrakło takich inspiracji, choć nie były one dominujące, tak jak w Veni, Veni, Emanuel.
W swoim modernizmie MacMillan wykorzystuje dysonanse, aleatoryzm i inne techniki XX-wieczne, nadając im osobisty, ekspresyjny charakter.
Jak już wspomniałem, o istnieniu muzyki MacMillana mocno przypomniał w 2014 roku Paul McCreesh, wykonując ze swoich Gabrielli Consort and Players ten sam utwór, który teraz wziął na warsztat Andrzej Kosendiak, czyli Siedem ostatnich słów Chrystusa na Krzyżu – kantatę na chór i orkiestrę smyczkową. W wykonaniu wzięły udział następujące siły wykonawcze:
Andrzej Kosendiak – dyrygent
Aleksandra Turalska, Agata Chodorek, Małgorzata Kątnik – soprany
Aleksandra Michniewicz, Ewelina Wojewoda – alty
Marek Belko, Paweł Zdebski – tenory
Maciej Adamczyk, Michał Pytlewski – basy
Tomasz Daroch – wiolonczela
Krzysztof Karpeta – wiolonczela
Chór NFM
Lionel Sow – kierownictwo artystyczne Chóru NFM
NFM Orkiestra Leopoldinum
Kosendiakowi udało się znakomicie przedstawić wielowątkowość dzieła MacMillana, nakładające się w nim płaszczyzny, podróż między epokami i stylistykami. Chór, podobnie jak w kantatach Bacha, był antycznym świadkiem opowieści, rozwijając treść o cytaty z psalmów i inne. Ogromne zatem było znaczenie Chóru NFM, ten zaś został świetnie przygotowany przez Lionela Sow. Wspaniałe, przeszywające przestrzeń soprany robiły równie duże wrażenie, co w doskonałych brytyjskich chórach (choć Maestro Lionel Sow jest Francuzem). Soliści momentami próbowali oddać estetykę bizantyjską, co bardzo mnie zaintrygowało. Będę musiał przesłuchać inne wykonania tego arcydzieła w sieci po tym kątem. Niektóre ogniwa Siedmiu ostatnich słów okazały się być absolutnie genialne. Tu właśnie odzywał się ów żywioł Ivesowski, czyli nakładanie się muzycznych, zupełnie niezależnych planów, wywołujące efekt szoku, zdumienia, zagubienia i koniec końców zachwytu. Może dlatego części cyklu, w których MacMillan nie posłużył się tą techniką wydały mi się nieco mniej wielobarwne i angażujące, choć oczywiście rozumiem konieczność zróżnicowania między „Pragnę!” a „Niewiasto, oto syn Twój”. MacMillan, podobnie jak Górecki czy Penderecki jest mocno zaangażowanym katolikiem, ja zaś ateistą i mam ateistycznych czytelników. Więc zawsze pada pytanie, dlaczego piszę o tak religijnych rzeczach. Cóż, dla mnie sztuka jest taką „świecką religią” i nie jestem pierwszym, ani ostatnim człowiekiem, który ma takie zdanie. W historii konania na rzymskim narzędziu tortur mamy też portret człowieczeństwa postawionego w sytuacji tragicznej. Zarówno człowieczeństwa ofiary, jak i człowieczeństwa sprawców, jak i człowieczeństwa bezwolnych świadków, którymi są po prostu słuchacze. W przeciwieństwie do muzyki rozrywkowej muzyka klasyczna, podobnie jak powieść czy malarstwo, ale może nawet jeszcze lepiej, porusza trudne tematy. Sztuka nie jest tylko przyjemnością. Bywa oskarżeniem, bywa czymś groźnym, bywa czymś niewygodnym i trudnym. MacMillan w swoich dziełach genialnie łączy aspekt estetyczny, sprawiający przyjemność zmysłom i wyobraźni, z aspektem wyrazowym, który czasem jest krzykiem, jest szaleństwem, jest pełen grozy. Czasem oczywiście również wyraża przyjemniejsze emocje. Wydaje mi się, że dobre wykonanie arcydzieła mówiącego o rzeczach trudnych wymaga doskonałego zrównoważenia poszczególnych elementów i udało się to zarówno MacMillanowi, jak i Andrzejowi Kosendiakowi. W NFM słyszymy wiele arcydzieł. Nie brakuje tu Bacha czy Beethovena. Ale zawsze wielkim przeżyciem jest bycie świadkiem wykonania arcydzieła żyjącego kompozytora, sąsiada z naszej epoki i z naszych czasów.
To było w drugiej części koncertu. Nie było jednak tak, że pierwszą część koncertu spędziłem zupełnie rozproszony nie mogąc doczekać się MacMillana (choć trochę oczekiwania we mnie było, bądźmy szczerzy…).
Pierwsza część składała się z takich oto ogniw:
P. Vasks Grāmata čellam
A. Pärt Cantus in memoriam Benjamin Britten
K. Karpeta Improwizacja na temat ukraińskiej melodii ludowej „Czerwona kalina”
I tak. Vasksa ogromnie cenię. Bardziej niż znacznie bardziej chyba znanego Pärta. Jego Grāmata čellam było fascynującym solowym utworem na wiolonczelę, którą w paru momentach wsparła swoim sopranem Aleksandra Turalska (jak oznajmiał opis na stronie koncertu był to fakultatywny element). Tomasz Daroch zagrał owe solo znakomicie, wspaniale radząc sobie zarówno z ciekawymi glissandami, jak i kontrastami gęstej gry na kilku strunach. Sam utwór był ciekawy, choć wydawało mi się, że Vasks zmierza w większości swoich dzieł w nieco inną stronę. Tym niemniej była to ciekawa i bogata kompozycja na wiolonczelę solo.
Pärt był oczywiście przesiąknięty swoim „uduchowionym minimalizmem”. Mieliśmy coś w stylu niemal zapętlonej faktury dźwiękowej, która powoli i interesująco się zagęszczała, obrastając w ekspresję. I to zagęszczenie Orkiestra Leopoldinum wraz z Andrzejem Kosendiakiem ukazała mocno, ciekawie, intensywnie emocjonalnie.
Improwizacja Krzysztofa Karpety zaczęła się bardzo modalnie i orientalnie. Wpierw miałem wrażenie lekkiego nawiązania do ormiańskiej muzyki na antyczny obój duduk, później cięte kaligraficznie melizmatyczne frazy przywodziły mi na myśl improwizacje arabskie na flet ney. W drugim ogniwie pojawiła się ukraińska melodia w zwieńczeniu zakłócona dźwiękami mogącymi przywodzić na myśl eksplozje bomb. Była to bardzo piękna improwizacja, ciekaw jestem dlaczego taki orientalizujący początek? Czy wynika to z tego, że w używanych na Bliskim Wschodzie skalach modalnych rzeczywiście się bardzo dobrze improwizuje, czy też miało to też jakiś sens znaczeniowy? Może chodziło o Krym, gdzie żyją też Tatarzy, znający w swojej kulturze muzycznej system makamu? Tak czy siak improwizacja robiła wrażenie i nie byłbym zły, gdyby i do innych koncertów dodawać czasem takie improwizacje wybitnych instrumentalistów.