Wrocławscy Filharmonicy, japońscy mistrzowie i amerykańscy kompozytorzy

 

Ciekawie zaczął się sezon NFM Filharmonii Wrocławskiej w piątek, 6 września 2017 roku. Dobrze przygotowana orkiestra (słyszeliśmy ją już na Wratislavii Cantans w Messiaenie i Pstrokońskiej – Nawratil) tym razem znalazła się w rękach Eiji Oue, zaś solistką w pięcioczęściowej Serenadzie Leonarda Bernsteina była sławna japońska skrzypaczka Midori.

 

Program wypełniony był dziełami amerykańskich twórców – przede wszystkim Leonarda Bernsteina, ale była też znakomita suita Aarona Coplanda Appalachian Spring, stanowiąca jedno z największych i najbardziej rozpoznawalnych arcydzieł symfonicznej muzyki amerykańskiej.

 

Koncert zaczął się jednak od przełomowego dla początków kariery Krzysztofa Pendereckiego Trenu ofiarom Hiroszimy. Dzięki zmianie tytułu z pierwotnego 8'7", 8'34", 8'26" Tren uzyskał nagrodę na prestiżowej Międzynarodowej Trybunie Kompozytorów UNESCO w Paryżu i medal w Japonii. Nie wiemy, czy już wcześniej Penderecki miał na uwadze pisząc tę dzieło obrazy apokaliptyczne czy postnuklearne.  Ale faktem jest, że muzyka Trenu nasuwa dość dramatyczne skojarzenia. Sonorystyczna magma smyczków ewokuje wrażenie pustki i wypalonej atomowym podmuchem ziemi. Stuki i szmery kontrabasów oraz wiolonczel mogą wydawać się zębami murów, które zeszkliły się, lecz nie rozpadły się w pył. Eiji Oue, znakomity dyrygent, nieraz już współpracujący z Wrocławskimi Filharmonikami przedstawił nam wizję zadziwiająco graficzną, chłodną, pełną milczenia. Różniła się ona od Trenu w ujęciu wielu polskich dyrygentów, który zwykle jest bardziej nasycony brzmieniem, znacznie krzykliwszy i jaskrawy. Miało to swój ogromny urok, o ile można pisać o uroku w wypadku tak ponurych wizji.

 

Eiji Oue, który grał już w świątyni wagnerowskiej w Bayreuth, która stanowi Parnas dyrygentów, w Trenie odsunął się od epickości i Wagnerowskich emocji, które łatwo można zauważyć w późniejszym, neoromantycznym okresie twórczości Pendereckiego. Widać było, że artysta przejął się znaczeniem sugerowanym przez obecny tytuł utworu, na zakończenie tej 9 minutowej kompozycji uniósł w górę partyturę i zademonstrował ją z czcią widowni.

 

Po Pendereckim nad programem koncertu zapanowali niepodzielnie Amerykanie, jeśli nie liczyć bisu Midori. Najpierw mieliśmy kompozycje pozwalającą przedstawić słuchaczom NFMu wielką japońską skrzypaczkę, o której głośniej było na przełomie tysiącleci. Wtedy część jej nagrań spokojnie można było uznać za jedne z najlepszych w wielu ostatnich dekadach. Artystka nadal nagrywa nagradzane na świecie płyty, w tym nowy komplet sonat i partit solowych Bacha. Jedno z ogniw tego pięknego cyklu zostało zaprezentowane przez artystkę na bis i dawno już nie słyszałem tak świetnie, bezbłędnie prowadzonych głosów na skrzypcach, tak czystego, organowego dźwięku. Był to wielki muzycznie moment i cieszę się na recital solowy Midori w NFM, który odbędzie się niebawem. Artystka grać będzie również Hindemitha, za którego wykonanie zdobyła Grammy w roku 2014.

 

Midori / fot. Timothy Greenfield-Sanders

Podczas inauguracji sezonu symfonicznego we Wrocławiu Midori (urodzona w Oscace w 1971 roku) grała oczywiście utwór z orkiestrą, niezbyt znany melomanom pięcioczęściowy koncert skrzypcowy, który początkowo miał się nazywać Uczta lub Sympozjon, lecz Bernstein, ulegając naciskom menedżerów przemianował go na Serenadę. I wielka szkoda, bowiem odniesienie do dialogów z Uczty Platona jest atrakcją i kluczem do rozumienia tego dzieła. Bernstein słynął ze swoich postaw życiowych i inteligencji, prowadził świetne programy telewizyjne o muzyce, co nie każdy wielki dyrygent czy kompozytor mógłby uczynić. W życiu sławił racjonalizm i hedonizm, zatem odniesienie do Uczty Platona było na pewno dla niego istotne. Muszę jednak przyznać, że niezwykle trudno powiązać specyficzny, neoklasyczno – eklektyczny język muzyczny Bernsteina z zadumą antycznej Grecji. Dla mnie Serenada pozostała nadal enigmą, nieprzeniknioną zagadką, zrozumiałem może tyle tylko, że Sokrates w ostatnim ogniwie tego pięcioczęściowego dzieła wprowadza nas w teraźniejszość, bo dopiero tam pojawiają się wyraźne i częste u Bernsteina odwołania do muzyki jego czasów, również tej popularnej.

 

Midori grała świetnie – piękne złote legato jej skrzypiec zbudowanych trzysta lat temu przez Guarneriego del Gesù rozjaśniało przestrzeń. Niesamowita była też dokładność, panowanie nad dźwiękiem. Jednocześnie Midori uczyniła Serenadę bardziej jeszcze enigmatyczną. Zadziwiły mnie jej piana, częste w tym utworze, sięgające widmowego szeptu. Orkiestra, jeśli towarzyszyła tym pianom, grała piano pianissimo najcichsze jakie do tej pory słyszałem w NFM, co wymaga wielkiej biegłości od muzyków i dyrygenta. Wspaniała była też rozległa solówka wiolonczeli wchodzącej w dialog ze skrzypaczką w czwartej bodajże części Serenady. Midori grała jakby w transie, niesamowicie, nienaturalnie wręcz zgięta wokół skrzypiec, z twarzą pokrytą głębokimi zmarszczkami od koncentracji i napięcia, z zamkniętymi oczami. Przypominała postać ducha z japońskiego teatru No. Niezwykłą architekturą swojej interpretacji Uczty Bernsteina zaprosiła nas do swojego wewnętrznego świata, tworząc interpretację bardzo osobistą, niemal ekscentryczną, ale też piękną. Eiji Oue też wyraźnie docenił rodaczkę, siadając u jej stóp, gdy grała na bis Bacha.

 

Po przerwie nadeszła kolej na Aarona Coplanda i jego suitę Appalachian Spring. Podobnie jak Tren ofiarom Hiroszimy, również Appalachian Spring zyskało swoją nazwę później. Ponoć Copland nie był nigdy w Appalachach, gdy w 1944 tworzył to dzieło. To był zresztą dobry rok dla niego, gdyż w tym okresie powstawało też inne jego arcydzieło – III Symfonia. Utwór jest w dużej mierze neoklasycystyczny, ale ma w sobie niesamowicie potraktowane płaszczyzny dźwiękowe, zdradzające modernizm wyobraźni charakterystyczny tylko dla Coplanda i naśladowany bez większego powodzenia przez wielu epigonów. Początek suity to sielski, amerykański pejzaż (nie ważne, czy z Appalachów). Został on przedstawiony przez Wrocławskich Filharmoników i Eiji Oue wspaniale. Piękne, nasycone legata sekcji smyczkowej, pełne słońca i złotych pól kukurydzy nie miały sobie równych. Była to wspaniała interpretacja i znakomite otwarcie sezonu symfonicznego. Jedynie w środkowych ogniwach suity zdarzyły się drobne potknięcia, gdy w wirze zmieniających się rytmów i faktur orkiestrowych inspirowanych muzyką country i meksykańską jeden czy dwóch skrzypków zamyśliło się zapewne nad złocistym bezmiarem interioru USA i nieco się spóźniło w stosunku do reszty orkiestry. Był to jednak drobiazg i to wykonanie, z uwagi na piękno stworzonych przez dyrygenta i orkiestrę pejzaży nad długo zostanie w mojej pamięci, choć przecież mam sporo nagrań Appalachian Spring, w tym między innymi z Leonardem Bernsteinem.

 

 

Ostatnim utworem na koncercie były Tańce symfoniczne z musicalu West Side Story Leonarda Bernsteina. Oglądając program koncertu martwiłem się, że po ogromnie przeze mnie lubianej Appalachian Spring wynudzę się nieco tym Bernsteinowskim zderzeniem muzyki popularnej z neoklasycystyczną. Jednak tak się nie stało. Eiji Oue zrobił z tych Tańców związany nićmi tematów poemat symfoniczny, zagrany w sposób pełen blasku i bardzo dokładnie, jeśli chodzi o poszczególne sekcje orkiestry. Dzięki tak pogłębionej interpretacji mogłem usłyszeć nie tylko związek twórczości Bernsteina z Aaronem Coplandem, ale również ze Strawińskim, którego polirytmiczne pasje zafascynowały najwyraźniej Bernsteina w ostatnich ogniwach cyklu.

 

Podsumowując, był to świetny początek sezonu z legendarną skrzypaczką (która zdecydowała się potraktować nas filozoficznie), znakomicie przygotowaną orkiestrą i jednym z najlepszych dyrygentów, który z tą orkiestrą często współpracuje. Program koncertu był nieco ryzykowny, bo zdominowała go muzyka Leonarda Bernsteina z uwagi na setną rocznicę jego urodzin (urodził się w 1918 roku, więc wcześnie te obchody zaczynamy). Ale wszyscy wykonawcy wyszli z tego Bernsteina obronną ręką, pokazując, że warto czasem stawiać na dzieła nieoczywiste.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

One Reply to “Wrocławscy Filharmonicy, japońscy mistrzowie i amerykańscy kompozytorzy”

  1. Zazdroszczę publiczności, że miała szansę posłuchać Midori. Jej płyta z sonatą Wiosenną Beethovena wygrała raz w płytowym trybunale Dwójki. Bardzo ciekawe wykonanie, zwłaszcza czwarta część wzbudziła entuzjazm jurorów (i mój). 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziesięć − 6 =