Z Delhi do Chennaju. Dziennik indyjski 20

DIAF 2010 dobiegł końca. Dogasał jeszcze w Qutub Minar, gdzie odbywały się rzeczy, które trudno mi sobie wyobrazić bez uczestniczenia w nich. Szkoły klasycznej muzyki indyjskiej mieszały się tam z zespołami folklorystycznymi i rokowymi, albo też może współczesne zespoły miewały w swej nazwie słowo „gharana”. Żałuję jednak, iż nie dotarłem do Kamani Audytorium, gdzie francuscy muzycy przedstawili swój program, po którym po raz trzeci na DIAF 2010 wystąpił zespół bharatanatyam Pratibhy Prahlad. Ciągnęło mnie jednakże do starych kątów, czyli oczywiście do Ogrodów Lodi i położonych przy nich ośrodków kulturalnych. Obok India Habitat Center i India International Center wypada mi wspomnieć Centrum Kultury Muzułmańskiej usytuowane w pięknie nawiązującym do wzorców mauretańskich nowoczesnym budynku z kopułą i ceramicznymi dekoracjami, oraz mocno spleciony z parkiem Alliance Francaise, który, choć skromnie, również współuczestniczył w DIAF.

 

 

  Wyruszyłem zatem do Habitatu na obiecujący wiele recital wokalny Brajesha Mukherjee. Okazało się niestety, iż został on zepchnięty przez liczne festiwale teatralne na następny dzień. Najciekawszym z owych festiwali były najpewniej Dni Ibsenowskie, na które zjechały się teatry skandynawskie, wspomagając swym doświadczeniem delhijską ofertę teatralną. Dni Ibsenowskie odbywały się w Kamani Audytorium, którego dyrekcja jednakże nie usunęła muzyki i tańca na dalszy plan i nie weszła w konflikt z DIAF 2010. Teatr w Delhi jest bardziej popularny wśród zamożnych Hindusów niż tradycyjna sangeeta. Być może niesie w sobie posmak kosmopolitycznej otwartości na „lepszy, bogatszy świat”. Piszę oczywiście o teatrze „mówionym”, gdyż każdy niemal spektakl indyjskiego tańca klasycznego zawiera w sobie wiele sztuki dramatycznej.

  Niezrażony brakiem wydarzeń w Habitacie, wyruszyłem do India International Center. Okazało się, iż odbywa się tam debiut tancerki bharatanatyam. Debiuty bywają często interesujące, zwłaszcza gdy odbywają się w renomowanych miejscach. Są dłuższe od zwykłych spektakli tanecznych i oczywiście młodzi tancerze dają w nich z siebie wszystko, co nie zawsze zdarza się starym wyjadaczom. Niezrażony zasiadłem więc w niezwykle zatłoczonej tym razem głównej sali IIC. Gdy tylko jednak zobaczyłem tancerkę, zasmuciłem się. Devika Srimal, niczym niezrażona, tańczyła bharatanatyam na wyprostowanych nogach. To tak jak grać nokturn Chopina waląc pięściami w fortepian. Górna część jej ciała zachowywała się jako tako, lecz w indyjskich tańcach całe ciało jest ważne. Owo groteskowe pseudobharatanatyam firmowała podstarzała pseudoguru, którą już wcześniej oglądałem przy podobnych okazjach. Owa pani, będąc kiedyś znaną i nagradzaną tancerką, postanowiła zapewne na stare lata dorobić sobie do emerytury firmując swoim sławnym niegdyś nazwiskiem najbardziej pozbawione gustu, nowobogackie nieudacznice. W niektórych tradycyjnych kręgach społeczeństwa indyjskiego jest bowiem w dobrym tonie, aby czekająca na posag i ślub pociecha tańczyła coś „tradycyjnie indyjskiego”, najlepiej bharatanatyam. Nic nie szkodzi, iż jeszcze jakieś 70 lat temu te same kręgi społeczne prześladowały tancerki tego tańca, który nie nazywał się wówczas bharatanatyam. Wówczas był to taniec dewadasi, prostytutek świątynnych (przed XIX wiekiem należałoby powiedzieć – „taniec szlachetnych kurtyzan”…).

   W audytorium znajdowała się ogromna rzesza krewnych i znajomych Deviki. Wszyscy byli zachwyceni, aplauz był ogłuszający. Po występie młoda tancerka wystosowała do wszystkich patetyczne przemówienie, pełne fałszywej skromności wielkiej gwiazdy. Ze smutkiem doszedłem do wniosku, iż pod koniec roku 2011 IIC zdecydowanie zeszło na psy.

   Poranek następnego dnia wyglądał tak jak zawsze. Studenci, którzy nie musieli nigdzie iść wylegiwali się w swoich łóżkach, nie mając najmniejszej ochoty narażać się na chłód panujący w pokojach Ganga Nivas. Wszyscy niecierpliwie wyczekiwali sprzedawcy herbaty, który jakoś nie chciał się zjawić. Co jakiś czas rozlegało się nawoływanie „czaj, czaj!” i wtedy drzwi do studenckich komnat otwierały się, ukazując zaspane i zmarznięte twarze. Niestety, przeważnie było to tylko zbiorowe złudzenie akustyczne, albo nawoływanie gdzieś z głębi labiryntu Lakshmi Nagar, należące zapewne do jakiegoś ducha sprzedawcy herbaty, który straszył po latach. Bywało, iż nasi złośliwi koledzy budzili nas krzycząc niczym syreny na skalistym wybrzeżu – „czaj, czaj!”. Ciepła woda była tylko do godziny 9 rano, zatem nieliczni tylko szczęśliwcy mogli wziąć prysznic bez trudnych, dramatycznych przeżyć. Mój poranek był urozmaicony również dzięki indyjskiemu przedłużaczowi, z kolorowymi lampkami i przełącznikami. Urządzenie owo uwielbiało sypać podobne do piorunów iskry. Jednakże póki co nie zniszczyło podłączonych do niego urządzeń, ani samego siebie, zatem znak jakości które nosiło dumnie na swoim plastikowym korpusie był z pewnością zasłużony. Zanim więc zdobyłem się na odwagę umycia się, pisałem coś na laptopie, czekając na zamówioną paranthę z kirem. Kir, czyli indyjski jogurt, był potrzebny aby zneutralizować ostry smak nadziewanego chilli śniadanka. Zwykle jadałem je z moim współlokatorem, Sachinem. Gdy próbowaliśmy podłączyć do gromowładnego przedłużacza drugi laptop, mogliśmy z zainteresowaniem patrzyć na przygasające w całym hostelu napięcie. Dość często w głębi korytarza rozlegał się wybuch i trzeba był sprawdzić korki.  

   Wieczorem, niezrażony porażką poprzedniego dnia, znów udałem się w okolice Ogrodów Lodi. Tym razem Brajesh Mukherjee wystąpił i zaśpiewał ragę Shyam Kalyan. Młody artysta należał do Patiala Gharany poprzez swojego guru, sławnego Ajaya Chowkrabortiego. Pandit Ajay należy w moim osobistej ocenie do postaci kontrowersyjnych. Posiada on znakomitą technikę i wyobraźnię muzyczną, lecz mam wrażenie, iż kreowanym przez niego ragom brakuje głębi. Ów brak głębi jest stałym zagrożeniem dla artystów związanych z Patialą, której styl należy do szczególnie dekoracyjnych, a często mało konstruktywistycznych. Największa legenda Patiali – Bade Ghulam Ali Khan, ze swoim wspaniałym głosem i rewelacyjnym wyczuciem każdej swary (tonu), mógł sobie pozwolić nawet na niedokończone ragi. Wielu następcom wielkiego Ghulama brak owego nieokreślonego lśnienia, którym żarzy się na nagraniach mistrza każda muzyczna fraza. Często zatem z Patiali pozostaje muzyczny sport – raga wykonywana jest w ekstremalnie szybkich tempach, w oparciu o skrajnie niskie i wysokie rejestry ludzkiego głosu. Wielu indyjskich melomanów zdaje się nie dostrzegać takich elementów muzyki, jak nastrojowość i szlachetność zawarta w prostocie, zatem ragi nowej Patiali zachwycają ich bezapelacyjnie. Odniosłem wrażenie, iż (przynajmniej tego dnia) Brajesh Mukherjee stara się przywrócić Patiali jej dawną zmysłową tajemniczość. Na koniec swojego występu zaśpiewał nawet kompozycję Bade Ghulama Ali Khana, co nie byłoby wcale niezwykłe dla reprezentanta Patiali, gdyby nie fakt, iż młody adept szkoły zrobił to świetnie. Niestety, Brajesh nie był posiadaczem pięknego głosu. Słaby i niezbyt atrakcyjny w barwie psuł on inne, bardzo udane, elementy koncertu. Artysta był przeziębiony, zapewne więc jego aparat wokalny nie jest aż tak zły, jakim jawił się nam w India Habitat Center. W drodze powrotnej, na stacji metra, zaczepił mnie delhijczyk, który był na koncercie i okazał się gurubhai (bratem w guru) Brajesha Mukherjee. Mieliśmy okazję odbyć ciekawą rozmowę o skalach muzycznych w wagonie metra. Doszliśmy do wniosku, iż używanie elektronicznych tampur osłabiło świadomość skali muzycznej u wielu indyjskich melomanów i wykonawców. Nie wiedzą już oni niestety, iż oryginalna systematyka skal ragowych ma niewiele wspólnego z temperowaną skalą europejską i bez żenady używają niekiedy tej ostatniej, w obrębie swej muzyki fałszując ile wlezie. Całkiem możliwe, iż elektroniczne tambury firm południowoindyjskich nie są najlepsze w muzyce Północnych Indii. Muzyka karnatycka, wraz ze swoją melakartą, przypominającą do pewnego stopnia nasz klucz harmoniczny, dużo lepiej znosi standardowy elektroniczny dźwięk „SA” towarzyszący radze. Mój rozmówca wspomniał na koniec z żalem, iż nie ma zbyt wiele czasu, aby na poważnie oddawać się studiom u Ajaya Chowkrobortiego, który nie należał do mieszkańców Delhi.  

  Następnego dnia, w ICC, miałem okazję uczestniczyć w wykładzie Samangali Damodaran o zapomnianych pieśniach IPTA. Były to pieśni komunistyczne pochodzące z końca epoki kolonialnej. Ich teksty dotyczyły zarówno poprawy losu niskich warstw społecznych, jak i wyzwolenia kraju. Stare nagrania prezentowane przez Samangali okazały się bardzo piękne. Zapoznaliśmy się z dwoma nurtami pieśni IPTA – opartymi na muzyce klasycznej i ludowej. Trzeci idiom transponował na grunt indyjski muzykę opartą na skalach europejskich, w tym oczywiście różne popularne w Związku Radzieckim pieśni rewolucyjne. Prezentowane przez Samangali nagrania ukazały nam zadziwiająco dobrych artystów. Wśród nich najcenniejsze były moim zdaniem nagrania zaangażowanych w ruch komunistyczny śpiewaków ludowych. Nie dane mi było do tej pory słyszeć zbyt wielu dawnych indyjskiego folkloru i muszę przyznać, iż byłem zupełnie oczarowany. Ludowa muzyka Subkontynentu bywa niekiedy tak piękna i złożona, iż jej ludowość jest częstokroć wynikiem podziałów kastowych, a nie jej rzeczywistej prostoty. Podobnie jak w kręgach władców, tak i w środowiskach mieszczan oraz chłopów działały całe profesjonalne rody muzyków. Samangali bada różne zapomniane dziś tradycje muzyczne swojego kraju, współpracując z SNA. Widziałem ją już nieraz na jej własnych koncertach poświęconych przywoływaniu z mroku zarejestrowanych na szybkoobrotowych płytach pieśni. Choć nie śpiewa tak wspaniale, jak wielcy artyści przeszłości, to jej muzyczne wieczory są bardzo interesujące. Również w trakcie wykładu zaprezentowała nam swoje własne nagrania.

   Nazajutrz, wczesnoporanne słońce powitało nas z Shubhanem na dworcu New Delhi. Shubhan wracał właśnie z Cochin. Już od wielu dni byłem dla niego pełen podziwu. Któż przy zdrowych zmysłach jeździłby do położonego w Południowych Indiach Cochin częściej, niż raz w tygodniu? Okazało się oczywiście, iż Cochin to miejsce na Pahar Ganju, gdzie Shubhan i paru innych studentów z Ganga Nivas pracują w ramach praktyk. Do dziś nie wiem zresztą, o co właściwie z tą nazwą chodzi… Staliśmy zatem na peronie i rozmawialiśmy sobie miło. Niestety, z samego rana, w drodze do Cochin (czyli w metrze) ukradziono Shubhanowi portfel z dość pokaźną sumą pieniędzy. Gdy składałem mojemu przyjacielowi szczere wyrazy współczucia, jakieś wykorzystywane przez żebraków dziecko podbiegło do mojej torby od laptopa, uniosło ją i w szybkim tempie zaczęło się oddalać. Nie miałem w niej komputera, lecz za to paszport i kartę bankową. Pobiegłem zatem za małym złodziejem i wrzasnąłem na tyle głośno i groźnie, iż uciekinier wypuścił swoją zdobycz. Z torbą w rękach powróciłem do Shubhana i rozmawialiśmy dalej. Pociąg jak zwykle się spóźnił, choć godzina przesunięcia dla składu jadącego dwa dni z Triwandrum to nic wielkiego… Kaja miała udaną podróż. Wraz z Shubhanem udaliśmy się na śniadanie, gdzie postawiliśmy biedakowi lassi i paranthę, choć jako mieszkaniec eleganckiego Gurgaonu czuł się nieco zgorszony panującym w restauracji Capital Hotel chaosem. Swoją drogą, Shubhan, podobnie jak jakieś 30% studentów Ganga Nivas nie miał wcale daleko do domu. Tylko połowę tygodnia spędzał zatem w akademiku, resztę zaś wraz z rodziną. Tym razem jechał z Gurgaonu, a nie z Lakshmi Nagar, przez co złodziej miał dużo więcej czasu, aby zrealizować swój niecny plan.

   Kaja miała teraz wakacje. Już dawno postanowiliśmy wybrać się w tym okresie gdzieś dalej, gdyż trudno marzyć o wyprawie do Kalkuty, Mumbaju, czy Chennaju tylko na weekend. Wybraliśmy Chennaj, gdyż nigdy jeszcze nie zwiedzaliśmy Południowych Indii, poza tym aura jak najbardziej zachęcała do wyprawy na ciepłe przez cały rok południe. Dodatkowy argument stanowiła kwestia mojej wizy. Posiadałem tylko turystyczny jej wariant, gdy o przyjęciu Kai na studia CHI dowiedzieliśmy się na pięć dni przed planowanym dla niej lotem. Załatwienie nieturystycznej wizy na mój muzyczny projekt wymagałoby wielu miesięcy, pojechałem więc jako turysta. Wedle liczących sobie ledwie rok zasad imigracyjnych, mogłem za sprawą owej wizy przebywać w Indiach tylko 3 miesiące, później zaś na co najmniej 2 miesiące powinienem opuścić kraj Bharatów. Wybór padł na Sri Lankę i w tych ostatnich delhijskich dniach udało nam się nabyć u naszego niezastąpionego Sikha z kawiarenki internetowej bilet lotniczy z Chennaju do Colombo na dzień 2 stycznia 2011. Innych biletów już nie było, albo były drogie. Przez nasze dwa delhijskie dni poprzedzające wyjazd do Chennaju byliśmy zatem zajęci biletem, zaklepaniem miejsca po moim powrocie w Ganga Nivas, oraz zakupem i wysłaniem prezentów dla naszych rodzin na święta. Zanim wyśle się w Indiach jakąś paczkę, trzeba ją obszyć szarym materiałem, czym zajmują się specjaliści urzędujący przed pocztami. Jeden z nich trzy lata temu stał się naszym dobrym znajomym i ucieszyliśmy się, mogąc z nim znów porozmawiać o filmach. Jak zwykle postawił mi herbatę, dzięki czemu tym milej mogliśmy medytować nad kondycją aktorską Ajaya Devgana etc. Naszą ulubioną delhijską pocztą stała się placówka na Connaught Place, obecnie jeszcze milsza, gdyż metro wyniosło spacerowiczów z tej części miasta do wielu innych, nie mniej atrakcyjnych lokalizacji. Zatem kolejki były jeszcze mniejsze…

   Przed wyjazdem udało nam się w końcu odwiedzić naszego Guruji, Pandita Dalchanda Sharmę. Jak zwykle nie mogliśmy wyjść z jego domu, tak bardzo było miło i smacznie (gdyż żona pandita i jego córka jak zwykle raczyły nas przepyszną kuchnią). Pandit Dalchand opowiadał nam o wręczeniu mu zaszczytnej nagrody Delhi Ratna i o związanym z nią jego koncercie z Gundecha Brothers. Oglądaliśmy też rewelacyjny koncert ustada Asada Ali Khana na rudra winie, zrealizowany niedawno przez państwową telewizję indyjską, czyli Doordarshan. Abyśmy zdążyli na metro powrotne do dzielnicy Pahar Ganj, państwo Sharmowie wsadzili nas na motocykl znajomego. W metrze przeżyłem szok – okazało się bowiem, iż informacja mówiąca o ostatnich pociągach kursujących około 23 w nocy nie jest prawdziwa. Z Lakshmi Nagar w stronę centrum można było się dostać jeszcze po północy. Przyjemnie się jechało nocnym, niemal pustym metrem. Jedynie wyświetlacze na stacjach szalały, pokazując wielogodzinny czas oczekiwania, który cały czas się zmieniał. Później wyświetlacze nie mogły się zdecydować, czy nasz pociąg jedzie tylko do Jamuna Bank (czyli pobliskiej zajezdni), czy też do końca trasy. Tak samo było w samym pociągu. W końcu okazało się, iż musimy się przesiąść do składu, który jechał z Noidy, czekającego na sąsiednim torze.

   Mieliśmy pewne obawy dotyczące pociągu. Wciąż wspominaliśmy zapchany do niemożności pociąg do Lucknow, który opuściliśmy na pierwszej stacji. Tym razem mieliśmy wprawdzie miejsca, ale gdyby znów w pociągu kłębił się równie straszliwy tłum, podróż była by horrorem. Byłoby niewyobrażalnie duszno, musielibyśmy przebywać cały czas na naszych pryczach, gdyż na dole kłębiłby się tłum, wyprawa do toalety stanowiłaby zaś prawdziwe wyzwanie uwieńczone zasłanym różnymi substancjami, nadużytym wychodkiem bez wody. W tych dniach wszyscy indyjscy studenci mieli wakacje, z pewnością też odbywały się jakieś święta, choć skończył się na szczęście miesiąc ślubów. W pociągu okazało się, że nie jest źle. Naszymi towarzyszkami były młode studentki pochodzące z Południa, a studiujące w Radżastanie. Porozumiewały się ze sobą w hindi, gdyż jedna znała malajalam, pozostałe zaś tamilski. Tuż przed odjazdem dosiedli się do nas moi przyjaciele z Ganga Nivas – Rajnish, Aman i Ganga. Rajnish postawił mi herbatę, wiedząc, jak bardzo ją lubię i posiedzieliśmy chwilę w ciszy (albo prawie w ciszy), zasmuceni rozstaniem.

   W międzyczasie dostaliśmy smsa od naszej przyjaciółki Justyny, wojowniczki kalarippayattu, żony Hindusa, która na Indiach zjadła wszystkie zęby. W smsie Justyna zazdrościła nam naszej 38 godzinnej podróży i stwierdzała, iż chciałaby też wsiąść do takiego pociągu. „Dobre sobie!” – pomyśleliśmy, wciąż wspominając pociąg do Lucknow. A jednak Justyna miała rację. Nie wiadomo dlaczego, długa podróż indyjskim pociągiem była znacznie przyjemniejsza, niż podróż pociągami w Europie. Miałem na swoim koncie takie prawie dwudniowe wyprawy, przeważnie z Carcassonne do Wrocławia. 2200 km, długość przejazdu związana z przesiadkami. Jeździłem w owych wyprawach niezłymi pociągami francuskimi, szwajcarskimi i niemieckimi. A jednak niemal zawsze bolała mnie głowa i miałem wrażenie, iż wszystko się do mnie lepi. W starszym, bardziej odrapanym, brudniejszym indyjskim krążowniku torów było inaczej. Podróż rzeczywiście była przyjemnością, nie dłużyła się, jedynie pierwsza noc była nieco zbyt chłodna, ale mieliśmy śpiwory. Podróżni zagadywali nas uprzejmie, pociągowi i nielegalni sprzedawcy oferowali jedzenie i herbatę za uczciwą cenę (a nie jak u naszych, europejskich zdzieraczy), nawet toalety nie były takie straszne, to znaczy lepsze niż u nas częstokroć i oczywiście gorsze niż w Szwajcarii. Podróżni zagadywali nas uprzejmie, szczególnie miła była rozmowa z mieszkańcem miasta we wschodniej Maharastrze, stanowiącego główne nuklearne zagłębie Indii, miejsca, gdzie produkuje się lokalne bomby atomowe. Jegomość zupełnie szczerze zapraszał nas do zwiedzenia nowoczesnych zakładów produkcyjnych, oczywiście nie do strzeżonych przez wojsko silosów atomowych. „Czemu nie?” – pomyślałem. – „Czy technika i odnoszone w niej sukcesy są nudniejsze od świątyń sprzed tysiąca lat?”.

   Po drodze mój telefon komórkowy zgłaszał coraz to nowe stany Indii. Dzięki zakupionemu u Sikha pakietowi mogłem swobodnie korzystać z Internetu i było coś niesamowitego w kontraście, jaki przeglądanie wirtualnej sieci tworzyło z mijanymi pejzażami nieraz rodem ze średniowiecza, albo z baśni 1000 i 1 nocy. Nasza pamięć nie mogła sprostać ilości mijanych miast. Nie mogliśmy też odgadnąć, jaką trasę wybierze pociąg. Indyjska sieć kolejowa jest bardzo rozbudowana, jadąc daleko można swobodnie mijać wielkie metropolie, aby zaoszczędzić na czasie i zagłębiać się w kompletnie nieobecnych na ogólnych mapach regionach. Druga noc, zgodnie z zapowiedzią poprzedzającej nas dwójki studentów Central Hindi Institute, była znacznie cieplejsza od pierwszej i nie stanowiła już żadnego problemu. Nad ranem, po drugiej nocy podróży, byliśmy już blisko Chennaju. Gdzieś niedaleko był ocean, jednakże pociąg skąpił nam jego widoków, oferując za to piękne tamilskie wioski. Wszędzie było wilgotno i bagiennie, zupełnie inaczej niż w północno – centralnych Indiach, gdzie czasem przez sześć miesięcy nie spada ani jedna kropla deszczu.

   W Chennaju, podobnie jak w Delhi, przy torach niekiedy pojawiały się slumsy. I one były inne niż na północy. Zamiast podobnych do zniszczonych kartonowych pudeł baraków, niektórzy biedni mieszkańcy stolicy Tamilnadu wznosili chaty plecione z liści, na swój sposób bardzo piękne… Patrząc z innej strony, życie w biednych dzielnicach południa musiało być jeszcze trudniejsze niż na północy, gdyż slumsy przeważnie powstawały na błotnistych bagnach, co raczej nie było zdrowe dla ich mieszkańców. Mury Chennaju wypełniały inskrypcje w charakterystycznym piśmie tamilskim, stanowiącym dużo odleglejszą impresję na temat pisma sanskryckiego niż zapis hindi, niemal ze swym pierwowzorem identyczny, choć łatwo rozpoznawalny dzięki wielu uproszczeniom. Pismo telugu, bardzo podobne do tamilskiego, pojawiło się już w Maharastrze, byliśmy zatem przyzwyczajeni do ozdobnych, drawidyjskich zakrętasów (co nie oznacza, iż umieliśmy je odczytać i że teraz to jest dla nas możliwe).

 

 

   Dworzec Centralny w Chennaju okazał się niezwykle piękną brytyjską wariacją na temat różnych styli architektonicznych. Głównymi elementami w tej mieszance były – neogotyk w stylu angielskiego średniowiecza i neostylowość nawiązująca do pięknej architektury mogolskiej. Całość była bardzo udana. Niebawem zorientowaliśmy się, iż dawny Madras to prawdziwa rewelacja dla miłośników pięknej architektury kolejowej. Swoją drogą, dopiero od jakiś 30 lat historycy sztuki zaczęli uważać, iż piękny dworzec nie jest wcale mniej ciekawym przejawem sztuki, kultury i ludzkich przekonań, niż dawna świątynia. Kolej otworzyła przed ludźmi perspektywy i możliwości, jakich nigdy nie zdołały nikomu naprawdę dać przemijające i powtarzające te same wątki religie. Nic zatem dziwnego, iż w XIX wieku, gdy kolej wciąż jeszcze była czymś świeżym i niezastąpionym, dworce były swego rodzaju świątyniami baśniowej podróży. Oczywiście Anglicy, budując w koloniach dworce, zawierali w nich również treści sławiące potęgę i nienaruszalność Imperium Brytyjskiego, zupełnie to samo czynili fundatorzy kościołów doby reformacji, zwłaszcza na terenach graniczących z „heretykami Lutra”, lub „poganami” (Ameryka Południowa, Azja).

   Z Dworca Centralnego skierowaliśmy się rykszą w okolice pobliskiego Dworca Egmore. Zgodnie z nazwą wyglądał on jak budynek z wczesnej powieści fantasy, pióra Tolkiena lub C.S. Lewisa. Obserwując pociągi i napisy dworcowe zauważyłem, iż hindi, tutaj, na Południu, zajmuje honorowe miejsce. Na Północy ciężko by było znaleźć na dworcach napisy po tamilsku, lub w telugu. W stolicy Tamilnadu – proszę bardzo – hindi. Każde imperium, a przecież teraz Indie są imperium i będą nim coraz bardziej, ma tendencje do unifikacji. Niestety, hindi, zdradzany przez własnych użytkowników, stąpa po swoich włościach jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Kruche miseczki narodowych sentymentów spadają na ziemię, tłuką się, wygrywa natomiast język dawnych, bezlitosnych panów, czyli angielskich. Całe szczęście, że Brytyjczycy zostawili w Indiach przynajmniej piękną architekturę, dzięki różnym inspiracjom piękniejszą od tej w samej metropolii, w Londynie…  

   Na drodze między dworcami widzieliśmy sporo porządnej, czystej zabudowy, o zupełnie europejskim charakterze. Bez trudu można by zrobić w Chennaju zdjęcia nie do odróżnienia z zabudową miast śródziemnomorskich. Zapewne ogromna ilość opadów wymusza na bogatych inwestorach trwalszą niż na Północy architekturę (podobnie jak czyni to do pewnego stopnia surowy klimat mroźnej, Północnej Europy). Obok owych zupełnie „zachodnich” pejzaży zdarzają się jednakże w Chennaju miejsca brudniejsze i bardziej zaniedbane niż w Agrze choćby, przez co istniejące tu kontrasty są naprawdę mocne.

  Było jeszcze wcześnie rano. Chyba siódma. Zachęciło to oczywiście rykszarzy do twardych negocjacji. My nie byliśmy zupełnie zieloni, zwłaszcza Kaja mogłaby zawstydzić w tym względzie wielu rdzennych mieszkańców. Lecz niestety, jeśli się jest w danym mieście tylko przez chwilę, trudno mieć dobrą pozycję w negocjacjach. Mapy są zniekształcone, nie wiemy zatem nigdy o jakim dystansie mówimy. Podawanie przesadnie niskiej ceny nie jest właściwym krokiem podczas targowania się (wbrew radom przewodników). Trzeba raczej znaleźć rozsądną kwotę i trwać przy niej uparcie, nazywając z kurtuazją rozmówcę „starszym bratem”. Niestety, nie wiedzieliśmy jak jest starszy brat po „tamilsku”. Dostępne na rynku podręczniki do tego drawidyjskiego języka były, delikatnie mówiąc, beznadziejne. Wbrew naszym nadziejom, lokalne księgarnie proponowały jeszcze gorsze książki niż te możliwe do nabycie we wspaniałym pod względem księgarskim Delhi.

   Dzielnica Egmore była odpowiednikiem delhijskiego Pahar Ganju. Tu było mnóstwo hoteli dostępnych dla ludzi nie pochodzących z tamilskiego świata (Hindusi z północy czują się tu niekiedy równie zagubieni jak Polacy czy Francuzi). Egmore wyglądało znacznie porządniej niż Pahar Ganj. Wiele hoteli przypominało lśniące nowością pałace. Jako, że Pahar Ganj zaczął mi się swego czasu wydawać przytulny, czułem się w Egmore jak na Marsie. To wrażenie szybko minęło. Rusica, czyli Rosie z Bułgarii, bardzo utalentowana i pilna bułgarska studentka Central Hindi Institute znaleźli odpowiedni hotel – czysty i tani. Wraz z nią był jej mongolski przyjaciel, zawsze umiejący znaleźć sklep z wódką, nawet na częstokroć ortodoksyjnie hinduistycznym Południe. Ilu biednych Pendżabczyków skarżyło się na brak mięsa i alkoholu w południowych stanach Indii! Jakże łatwo mongolski adept hindi obalał ich ślepotę. Nieważne. Oboje teraz spali, zaś my, nie mogąc znaleźć ich hotelu, wyrwaliśmy ich z objęć Morfeusza. Po chwili byliśmy w hotelu o niezłym standardzie i idąc w ślady naszych przyjaciół zajęliśmy się zbijaniem ceny z 350 rupii na 300 rupii. Udało się i wymęczeni negocjacjami hotelarze, przekonani iż jesteśmy kupcami z Kaszmiru, udostępnili nam ładny pokój z wielkimi oknami. Obruszyłem się, iż nie ma ciepłej wody, lecz wkrótce się przekonałem iż jest to artykuł zupełnie nieistotny w ciepłych, chennajskim klimacie.

  Po krótkim odpoczynku, w trakcie którego sprowadziliśmy do hotelu również Anię i Jorgę, którzy jechali do Chennaju w tym samym czasie co my, lecz innym pociągiem, udaliśmy się do restauracji Vasantha Bhavan, czyli „Wiosenny Dom”. Nazwa pochodziła z sanskrytu, dzięki czemu ją zapamiętałem. W Vasantha Bhavan przekonałem się, iż dosa z Południa jest inna w smaku niż dosa z południowych restauracji na Północy. Kuchnia karnatycka nie jest tak wykwintna i nieskończenie bogata jak hindustańska, lecz od smaku niektórych potraw ciężko się uwolnić. Na Południu czuć rzeczywiście, iż dosa jest sporządzana z fermentowanego ciasta. Kwaskowaty smak tego wszechobecnego na Południu placka uzależnia, podobnie jak kawa, która w tych rejonach jest znacznie smaczniejsza niż na Północy i mniej mleczna. Za to herbata to niemalże same mleko. Zabawnie ją się słodzi. Można to zjawisko nazwać – „lęk przed łyżeczkami”, albo „łyżeczkofobią”. Otóż dostaje się mleko o aromacie herbaty w dwóch żelaznych naczyńkach. Jedno jest mniejsze, drugie zaś większe. To mniejsze spoczywa w środku większego. W obydwu jest mleko o smaku herbacianym i niewymieszany cukier. Aby posłodzić herbatę, należy przelewać z jednego naczynia w drugie. Biada temu, kto położy mniejsze naczyńko na stole! Ten ostatni bywa czystszy niż w północnych restauracjach, lecz bez przesady…

  Sącząc herbatę i rozkoszując się posmakiem dosy patrzyłem na majaczącą za oknem, fantazyjną sylwetkę dworca Egmore, z pięknymi bulwiastymi kopułami, świątynnymi odrzwiami etc. Wokół owej sylwetki tuliły się egzotyczne, ogromne drzewa. Wspaniałe miejsce. Na pochwałę Północnych kucharzy dodam jeszcze, iż Południowcy nie potrafią wypełnić swoich dos niczym sensownym. Nawet siekana cebula jest w Hindustanie o niebo lepsza niż w Tamilnadu. Za to znów sambar, czyli uniwersalny zupo – sos służący do maczania w nim różnych potraw, jest oczywiście na Południu dużo bardziej wonny i smaczny. Drugi sos, swego rodzaju kokosowo – pieprzowa papka, również zachwyca podniebienie. Jedzenie jest tańsze niż na Północy, lecz wyrównuje to przesadnie wysoka cena herbaty. Co ciekawe, okazało się, że ze wszystkich zgromadzonych przy jednym stole studentów CHI najbardziej cieszę się południową kuchnią. Czekało mnie jednak nie lada wyzwanie. Sednem kuchni południowej jest ryż, a ja nie cierpię ryżu…

(ciąg dalszy nastąpi)

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

siedem − dwa =