Rozdział 6.
Czandra rozpoczął swoje kroniki dość patetycznie. Sporo czasu zajęło mu przedstawienie ich autora, którego nazwał ostatnim, być może, kronikarzem Ziemi. Takie ujęcie sprawy narzuciło utworowi spory ciężar gatunkowy. Literat wstał na szczęście wcześnie, jeśli to osądzać po pozycji słońca na niebie, gdyż zegarki ich telefonów były zupełnie rozregulowane i wskazywały czas zupełnie niedorzecznie, choć w zgodzie z sobą. Tak czy owak Czandra miał wiele czasu zanim zebrali się na dobre i wyszli z domu, więc kwintet klarnetowy Mozarta z Boykensem, który puścił w tajemnicy przed Gauri (pomyślałaby, że chce jej zaimponować), zaczął wpływać do jego podświadomości i powoli uwalniał jego prozę z heroicznych metafor rodem z najgorszych Puran. Gdy byli już na zewnątrz, mógł już układać słowa z grubsza normalnie. Postanowił przedstawiać swą relację w czasie teraźniejszym, by spotęgować wrażenie chwili bieżącej. Była to zamierzona iluzja, gdyż w wielu sytuacjach nie mógł oczywiście pisać równolegle do biegu wydarzeń. Oto co następowało po napuszonym akapicie wstępnym:
„…rano jest szczególnie piękna. Wytaczamy motory z komórki z prądnicą i tak rozpoczynamy naszą pierwszą wyprawę. Ranne słońce ogarnia nas swoim samotnym majestatem. Cienie pobliskich drzew kładą się na ziemi i liżą popękane mury pobliskich domów. Na dalszym planie widać kilka biurowców, których szkielety przepala gwiazda dnia. Ten pejzaż, nie wolny od swoistego uroku, napełnia mnie melancholią. Cieszę się, że mamy dziś nowy cel działania, pozwala mi to oddalić od siebie ten niebezpieczny nastrój. Gauri jest jak zwykle wesoła, kołysze się na jadącym wolno motocyklu i pogwizduje coś z cicha. Przed knieją wewnętrznego kręgu zostawiamy na moment nasze pojazdy i udajemy się do naszej stołówki, gdzie bierzemy sporo dań na wynos. Kartka tajemniczego miłośnika malarstwa trwa wciąż na tym samym miejscu. Przyglądam się ponownie dziwnym robotom, zamieszkującym te miejsce i jak zwykle ogarnia mnie niepokój. Jest w nich coś aroganckiego, coś przeczącego ludzkim nawykom jakie siłą rzeczy pielęgnuję w sobie od dzieciństwa. Amerykanie musieli być nieco szaleni pod koniec wojny! Nie sądzę, żeby tego rodzaju projekty mogły zachęcać klientów ich sieci fastfoodów.
Nie wjeżdżamy od razu na obwodnicę. By ominąć najbliższy zalesiony jej odcinek, kierujemy się równoległą aleją wiodącą do Mandi Hause. To dzielnica teatrów i sal koncertowych. Pamiętam zwłaszcza budynek Akademii Muzyki i Tańca, gdzie nie raz czekałem na spóźniającą się Gauri. Teraz gna przede mną, a wiatr rozwiewa jej pachnące, hebanowe włosy. Mijamy budynek Nowoczesnej Szkoły, czyli najbardziej pożądany college w mieście, gdzie dbało się, by jego ściany nigdy nie usłyszały języka Hindi. Wszędzie mówiono po angielsku, nawet szatniarz musiał mieć co najmniej pierwszy certyfikat. Większość moich kuzynów skończyła tę właśnie szkołę. Teraz panuje w niej milczenie, a solidne ceglane pawilony są prawie niewidoczne za szczelnej zasłony potomków szkolnego ogrodu.
W podobnym stanie jest Akademia Muzyki i Tańca, las zdobył też bez żadnej walki jej uroczy amfiteatr. Teraz mijamy ostatnią podziemną stację metra linii niebieskiej, której wygląd nie uległ zmianom. Za chwilę torowisko wytoczy się z podziemi i wespnie na rampę. Już jedziemy obok niej. Ziejąca czeluść pieczary kolejki napełniła mnie grozą. Przykra jest mi myśl o zalanych teraz stacjach, pełnych szczurów i gnijącego betonu. Jednakże, zapewne z uwagi na wiatr bijący od coraz bliższej rzeki, mijając wylot metra nie czuje się przykrego zapachu. Wjeżdżamy na obwodnicę. Mijanie stłoczonych wraków pojazdów okazuje się trudne. Musimy jechać bardzo wolno, czasami zsiadamy z motocykli i prowadzimy je przy swoim boku. Są dosyć ciężkie, ale lżejsze modele nie nadawały się już do jeżdżenia. Na szczęście, za skrzyżowaniem wiodącym do mostu, ów zamrożony przez tajemniczą katastrofę korek ustępuje. W Delhi jest chyba sześć mostów nad Jamuną, a latem dodaje się jeszcze dwa zbudowane przez żołnierzy z łodzi i pontonów. Nigdy nie pamiętałem ich nazw, więc jeśli zajdzie taka potrzeba, będę je nazywał numerami. To był drugi most, zakładając, że pierwszy jest najbliżej Connaught.
Po lewej stronie piętrzą się cyklopowe mury Purana Qila, Starego Fortu. Wyglądają jeszcze dostojniej, niż za życia miasta. U ich stóp rozciąga się gigantyczny park z wielkimi stawami uczynionymi z meandrów rzeki. Drzewa wybiegają na ulice, rwą ją niezwyciężonymi korzeniami i idą dalej. Musimy jechać coraz wolniej, gdyż dziury i wyrwy w nawierzchni sprawiają, że kierownice wypadają nam z rąk. Gauri swoim aksamitnym głosem przypomina mi o ogrodzie zoologicznym, który niegdyś tu się znajdował. Robi nam się smutno na myśl o zwierzętach, które spotkała śmierć głodowa w klatkach. Również wyobrażenie sobie tych stworzeń, które uciekły z klatek nie napełnia mnie optymizmem. Pumy, lwy, aligatory, jadowite węże z różnych stron świata, ptaszniki i tarantule, to wszystko może nas spotkać niebawem. Niestety, nie możemy jechać szybko. Czuję się bardzo kiepsko oglądając ogarniający nas mroczny las, pełen odgłosów znanych i nieznanych. Przejeżdżamy jakieś pięć kilometrów z szybkością niewiele większą od piechurów i znad koron drzew wyłania się fantastyczna kopuła grobowca Humajuna. Jest to jedna z największych budowli w Delhi i najpiękniejszych zarazem. Mimo to nie chcę się zgodzić na propozycję zjedzenia tam lunchu. Widzę iskierki złości w oczach mojej ukochanej i niemal bez walki jej ustępuję. Choć jeden z jej argumentów wydaje się słuszny. Skoro my przetrwaliśmy w grobowcu, to może właśnie w tego typu budowlach należy szukać śladów innych ocalałych. Oczywiście moja okrutna Kathy chce przede wszystkim zobaczyć ten ładny kompleks, czasem mam wręcz wrażenie, że wcale nie zależy jej na odnalezieniu innych rozbitków z łodzi naszej cywilizacji.
To założenie grobowcowe jest inne od pozostałych, rozmieszczonych przez chaotyczny czas w najrozmaitszych częściach Delhi. Wrażenia tej niezwykłości nie tworzy ogromny rozmiar kompleksu, gdyż jest to prawdziwe miasto umarłych, nieporównanie większe od Lodi, które też przecież nie jest małe. Niepokojący efekt całości kreują utworzone pod niepokojącymi kątami linie potężnych elewacji głównego grobowca i rozchodzących się od niego coraz to dalszych kręgów murów, z bramami będącymi lustrzanymi odbiciami centrum. Na próżno przypominam sobie historię dawnych władców kraju i ich obyczaje. Nekropolie były przecież pogodnymi w swojej istocie fundacjami, gdzie w cieniu upamiętniającego zmarłego monumentu kwitły szkoły, zajazdy, meczety i kawiarnie. Ogrody umilały chwile spędzane przez turecką elitę nad parującym naparem z Etiopii, który sami wynaleźli czyniąc świat gastronomii nieodwołalnie bogatszym. Jednakże nie odczuwam dziś idyllicznej atmosfery. Spoglądam na Gauri, która biegnie wzdłuż długich, niekończących się galerii murów i woła na spływające z nich wielobarwne pawie. Ogród zamienił się w las, a ona wygląda w nim jak mityczna apsarasa, kusicielka mędrców i bogów. Nagle moje spojrzenie odrywa się i zamieram, czując się obserwowanym przez gigantyczne i nieme konstrukcje dawnych władców. Mam wrażenie czyjejś poważnej i zamyślonej obecności, chłodniejszej od marmurowych tumb skrytych w trzewiach dysonansowych w swojej harmonii budowli.
Zdecydowanie nie dodają mi też otuchy zwierzęta, które po ucieczce z nieodległego zoo namnożyły się tutaj. Geometryczne kanały z fontannami pełne są aligatorów, które na szczęście nie zwracają na nas uwagi, gdy nie podchodzimy zbyt blisko. Swoją drogą nie wiem, dlaczego fontanny działają i wypluwają w górę słupy tęczowo mieniącej się wody. Jakże dziwne jest słońce, które krzesze te tęcze! Nigdy nie widziałem takich barw. Są piękne, ale stanowczo zbyt obce. Moja Kathy sądzi, że gdy śniliśmy, ten najokazalszy grobowiec Delhi został wzbogacony o podobny jak w naszej restauracji system zasilania, dzięki czemu pompy dystrybuujące wodę wciąż są aktywne. Nie wiadomo jednakże, skąd wzięły się dziwne, podobne do owadów stworzenia, które wyglądają jak odlane ze złota. Nie mają one stawów, podobnie jak wszystkie znane nam stawonogi. Poruszają się na wiciach, mieniących się kolorami w trakcie ich ruchu. Mogłyby to być jakieś nicienie, ale nigdy nie słyszeliśmy o równie wielkich przedstawicielach tej gromady zwierząt. Małe macki tych dziwnych stworzeń unoszą korpus podobny do kuli bilardowej i niekiedy takiej właśnie wielkości. Nie można wyróżnić na nim oczu, ani czułek, lecz całość obrzeżona jest jakimś delikatnym, płetwowatym organem, który przypomina wieniec z liści nałożony na czyjąś głowę. Zwierzątka wydają dziwne odgłosy, nie mające nic wspólnego z dźwiękami, które słyszałem kiedykolwiek w życiu. Te dźwięki przywodzą na myśl tony fletu, lecz trzeba by je zmieszać z cichym szeptem żarzącego się drewna i uderzaniem kropel deszczu w powierzchnię wody.
Ryzykujemy i podnosimy jednego osobnika. Jest spokojny i nie zachowuje się groźnie. Na szczęście nie jest jadowity, nie możemy zresztą zlokalizować w nim otworu gębowego. W dotyku jest bardzo ciepły, musiał zapewne nagrzać się od słońca. Ów wieniec wokół korpusu przypomina trochę rzeczywiste liście. Pachnie gałęziami akacji. Niezwykłe płetwy są delikatne, niemal rwą się w dłoniach. Zwierzątko nie krzyczy, ale odkładamy je, nie chcąc go krzywdzić. Pieką nasz trochę ręce, zatem ów gatunek może być mimo braku agresywności jadowity. Czasem z sadzawek wyłaniają się pałąki, podobne trochę do łabędzich szyj. Nie podchodzimy bliżej, gdyż nie chcemy drażnić krokodyli. Kształty wynurzające się z wody mogą być ogonami jakiś gigantycznych, zmutowanych szczurów wodnych. To najbardziej prawdopodobne. Na szczęście większość zwierząt daje się łatwo zdefiniować. Okazuje się, że zoo stało się arką, która przeniosła wiele gatunków w czasie i wypełnia teraz nimi opustoszałe przez kataklizm miasto.
Humor mi się poprawia, gdyż Gauri zaczęła tańczyć. Paradoksalnie, ogrody rozpościerające się wokół grobowca są idealną scenerią dla sztuki ruchu i rytmu, która wyraża to, z czym nie rodzą sobie słowa i co nie zawsze umie opowiedzieć siostra tańca, muzyka. Powoli układam w swoich myślach napływające obrazy. Znów ogarnia mnie powaga, gdyż taniec mówi o samotności i nieskończenie rozległej pustce, która nas otacza. Lecz moja Kathy się śmieje, jak gdyby patrząc w bezdenne oczy milczenia stawała się bardziej obecna. Jej taniec ustaje i woła mnie, bym wspiął się wraz z nią na schody głównego grobowca. Dziwię się, lecz przecież niepotrzebnie. Po to tu przybyliśmy. Wspinamy się zatem po schodach elegancko ukrytych w wysokiej na kilka metrów rampie budowli. Otwiera się przed nami wewnętrzna przestrzeń, tworząca rozległy i pusty plac obejmujący korpus monumentu zwieńczony kopułą. Jesteśmy teraz pomiędzy dwoma grzebieniami ścian elewacji wybiegającymi pod ostrym kątem. Wchodzimy w ich zimny i wiekowy uścisk i zagłębiamy się we wnętrzu. Tu panuje niespokojna cisza. Ażurowe kamienne przepierzenia rozdzielają pomniejsze sale oplatające tą, w której leży widmowy biały sarkofag Humajuna. Ta biel ukazuje się nam czasem zza prześwitów w marmurowych kratach. Wreszcie stajemy w samym środku budowli. Patrzymy na tumbę grobową, lecz nie widzimy śladów obecności pokrewnych nam podróżników w czasie. Włączamy latarki, przyglądamy się pokrytej pyłem mozaikowej posadzce, lecz słabe światło ujawnia tylko nasze ślady. Przez małe łuku wejść sączy się niewielka ilość światła dnia. Przechadzamy się wokół sarkofagu i spoglądamy na cztery strony świata. Jedna z nich ujawnia nam odległe wzgórze Starego Fortu, druga ukazuje świątynię Sikhów, która wznosi się nad drugim co do rangi Delhijskim dworcem zwanym od sufickiego świętego Nizamuddinem. Niewiele zapewne z niego zostało. Dwa pozostałe widoki nie wydostają się za granice kompleksu. Tą budowlę wzniesiono jako poczekalnię zmarłego przed wstępem do raju. Podobnie jak Gauri nie wierzę w tego typu historie, lecz mimo to czuję się jakbym był w poczekalni. Nie w przedsionku raju, czy piekieł, lecz w przedpokoju światów, które wyłania ze swoich trzewi ogrom wszechświata, którego nie są sobie w stanie wyobrazić ludzie upośledzeni religią.
Może coś z dzisiejszego tańca dotarło do mnie? Ona lubi w ten sposób rozmawiać z Naturą, lecz przecież każdy może również tego posłuchać, gdyż każdy jest tożsamy z Naturą. Nie mam namyśli natury ekologów protestujących przeciw energii atomowej, czy wymieraniu gatunków. Ta Natura jest przyczyną ptaka, człowieka i samochodu. Wszystko to wyłania się z tych samych praw fizyki i, w sensie bardziej lokalnym, jest dziełem ewolucji naturalnej. Producent, produkt i potrzeba produkty są dziełem tego samego doboru naturalnego. Zatem gniazdo, samochód, myśl, człowiek, bank są w tym sensie członkami tego samego rodu. To jest ten fragment Natury który zwiemy ewolucją naturalną na Ziemi i jej wpływem na mniej organiczne otoczenie. Taniec który widziałem ma sprawić, że ta wizja napełni mnie pogodnym optymizmem. Nie ma nic bardziej sensownego w radości, jaką daje wyrosłe z nicości nasze istnienie. Zrozumienie tego pogłębia tę radość, ale nie u ludzi religijnych. Ja nie jestem jeszcze w pełni oczyszczony ze złudzeń, dlatego uczę się cieszyć tym co jest prawdziwe.
Opuszczamy już kompleks Humajuna. Spoglądam raz jeszcze na eteryczne, białoczerwone gmachy. Jak zwykle wspominam historię nieszczęsnego padyszacha, który całe życie spędził na wygnaniu, po to tylko, by zginąć podczas triumfu w świeżo odzyskanej stolicy kraju. Po trzystu latach, jeden z jego praprawnuków, ostatni cesarz Indii, marionetka w rękach Brytyjczyków, ginie wraz z rodziną na monumentalnej rampie głównego monumentu. Padają strzały Anglików, nieomal słyszę ich echo, kończy się świat tych, którzy wydźwignęli w powietrze te pełne nawołujących się symetrii mury. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Całkiem możliwe, że nie ma już Hindusów, ani Brytyjczyków. Tego dnia błąkamy się wśród tych murów jak dwie konturowe sylwetki bohaterów teatru cieni. Ta ulotność nie staje się większa w umarłym mieście. Również w rojnym Delhi, pełnym pędzących riksz i walczących o zasoby współobywateli, nie byliśmy inni, bardziej trwali, czy mniej w jakimś sensie samotni. Lecz cóż, chyba błądzę na ścieżkach własnych myśli. Egzystencjalizm też jest religią. Bez radości nie ma wstępu do tajemnic wszechświata, a chyba znaleźliśmy się w przedsionku jego kolosalnej budowli.
Motocykle trzęsą się niemiłosiernie na pokonanej przez florę czteropasmówce. Powietrze jest świeże, ogarnia nas zapach jaśminu, zupełnie nierzeczywisty na obwodnicy wielomilionowej metropolii. Zagłębiamy się w eleganckie przedmieście, wysokie budynki wciąż budzą uznanie dla staranności wykonania. Niczym daleki kwiat ukazuje się w odległej perspektywie świątynia Bahaistów w formie lotosu. Teren przestaje być nizinny, wokół nas falują miękkie wzgórza, porośnięte ruinami i coraz śmielszym lasem. Za morzem potarganych dachów wyłania się masywny szpikulec minaretu Qutuba, znak rozpoznawczy drugiej delijskiej starówki. Tylko szaleniec, lub geniusz mógł wynieść w powietrze tą fantasmagoryczną wieżę, która osiemset lat temu była jednym z najbardziej ozdobnych, masywnych i wysokich dzieł rodzaju ludzkiego. Pytam Gauri, czy chce stracić kolejne godziny w labiryntach średniowiecznej metropolii. Na szczęście jedziemy dalej. Kulminacja wzgórz następuje w przygranicznej dzielnicy Saket, bloki mieszkalne toną w zieleni, wołając rozpaczliwie o mieszkańców, którzy najpewniej nigdy tu już nie przybędą. Zwalniamy, gdyż las między Delhi a Faridabadem ściska naszą drogę bezlitośnie i niewiele już ją różni od małej leśnej ścieżki. Poruszamy się na tyle wolno, że wraca nasza obawa przed tygrysami. Możemy mieć tylko nadzieję, że człowiek wraz z pojazdem wygląda dla kocura masywnie i niezbyt zachęcająco. Niestety, jak przypomina mi moja Kathy, kotowate mają znakomitą wyobraźnię abstrakcyjną. Potrafią więc zmusić swoje drapieżne mózgu do syntezy i analizy, czyli oddzielić na bazie spokojnej medytacji mięso od dodatków. Niezbyt pokrzepieni tą myślą przyspieszamy, a niesforne gałęzie smagają nas od czasu do czasu po twarzach.
Faridabad to sypialnia stolicy, pełne fabryk i niebywale chaotycznej zabudowy mieszkalnej przedmieście. Nawet teraz jest tu stosunkowo mało drzew, gdyż nie miały one tu rezerwuarów dla swojej ekspansji w postaci parków, z których słynie Delhi. Podróż staje się zatem bardziej komfortowa, choć nawet teraz Faridabad epatuje smutkiem i nijakością. Choć nie ma już śladów po slumsach, wciąż snuje się w powietrzu ich nastrój. Wspominam tych wszystkich nieszczęśników umorusanych błotem, zdolnych tylko do najbardziej podstawowych czynności, wystrzelonych z łon swoich matek przez przypadek, bez celu i jakże często tylko dla cierpienia. Jednak, równie dobrze ja sam mogłem urodzić się w tym miejscu i w taki sposób. Wszystkim rządzi przypadek. Kapłani mojej religii wolą go pomijać mówiąc o grzechach z poprzednich wcieleń. Jest to równie wygodne, jak nieprawdziwe. Cóż dopiero mówić o innych wiarach mojego szalonego gatunku, gdzie przypadkowość nie znajduje nawet objaśnienia w naiwnej metempsychozie. Jak bardzo niesprawiedliwy i okrutny musiałby być ów wielki osobnik czekający w cieniu duchowych rajskich drzew na duszyczki po przejściach. Nawet gdyby nie było żadnych dowodów na potwierdzenie podstawowych tez fizyki, czy na teorię ewolucji (która jest tak naprawdę faktem, nie zaś teorią), wypadałoby je przyjąć dla ich wewnętrznego piękna. Natura, mniej żywa od skał i bardziej zarazem witalna ode mnie, jest czysta w swojej płodnej obojętności. Gdy ktoś ją oskarżą, niech wie, że to właśnie z niej odczytał treść i potrzebę oskarżeń. Ale, ale, zdaje mi się, że zbyt mocno ulegam opiniom Gauri, a przecież ona będzie to czytać…
Oczywiście ponad slumsami wznoszą się czytelne jeszcze bryły galerii handlowych i multipleksów. Nawet licznym rezydencjom nie przeszkadza wyrastanie z błota skleconych naprędce bud. Lecz teraz ich nie ma, gdyż znikły jako pierwsze. Niepotrzebni nie znajdują miejsca nie tylko w teraźniejszości, lecz w całej ludzkiej historii, której archeologiczne echo dociera teraz do nas. Wiele razy obalona, a jednak prawdziwa jest teza o zwycięskiej roli siły. Siły przeżycia i, jeśli tylko kogoś na to stać, siły myślenia. Lecz teraz to wszystko nie ma znaczenia. Póki co, znana mi ludzka społeczność składa się z dwóch osób, ciężko więc mówić o rozwarstwieniu, czy owej osławionej i zniesławionej walce klas. Za to walka płci, być może… Lubię na nią patrzeć, gdy ona mnie nie widzi. Mimo całej swej mądrości schyla się nad motorem z jakąś skrajnie naiwną pasją jak mała dziewczynka. Wjeżdżamy w sieć regularnych ulic, która pochłonęła bez współczucia zabytkowe serce Faridabadu. Gdzieś tu jeszcze są stare świątynie i jeszcze starsze meczety, lecz ciężko je poznać wśród pnących się ku niebu monotonnych elewacji kamienic. Słońce jest jeszcze wysoko na niebie, odbija się w ocalałych jeszcze gdzieniegdzie szybach. Jego krwawy odcień drażni mnie, mam wrażenie, że toczę jakąś walkę, choć tak naprawdę nasza wyprawa sprawia mi przyjemność.
Mijamy wreszcie rogatki przedmieścia i wjeżdżamy w ogrodzone murami pola. Wiele cegieł stanęło do boju w tym świecie krwawego wiejskiego kapitalizmu. Istnieje mit, bardzo silny w tym kraju, mówiący o powrocie do prostej, uczciwej i idyllicznej wsi. Lecz te zasieki broniące nieraz kilku metrów kwadratowych znękanej i zużytej gleby przeczą mu krótkim i lakonicznym „nie”. Teraz, dzięki tajemniczej apokalipsie, pola są spokojniejsze. Bitwa ucichła. Drzewa wychodzą nieśmiało z oblężonych dawniej ludzką chciwością gajów i biegną przez pola, na razie ciche, niepewne swojej wolności i odzyskanej potęgi. Nawet ludzkość, przez wiele setek tysięcy lat nie znała żadnego sposobu na obalenie i unicestwienie tych wielkich roślin. Jedynie nowatorskie bobry, masywne słonie i bardziej jeszcze burze mogły im zaszkodzić. Teraz znów odzyskały swoją nienaruszalność i wydają się moim oczom potężniejsze i bardziej tajemnicze. To piękne uczucie i chyba nawet nie smutne…
Nagle dzieje się coś dziwnego. Droga tonie w ziemi o jakimś dziwnym błękitnawym odcieniu. Roślinność nas otaczająca staje się coraz młodsza, coraz mniej zwarta w jednym morzu zieloności. Teraz jedziemy wśród jej wysp, a koła naszych motorów wyrzucają z siebie tony błękitnawego piasku. Po kilkunastu minutach otacza nas pustkowie, zdobne w porosty i kępki trawy, zaś po kolejnym kwadransie poruszamy się po regularnej pustyni. Delhi znajduje się za naszymi plecami i odcina się coraz bardziej widoczną kontrastową linią od krajobrazu, który nas otacza. Czujemy się kompletnie zaskoczeni. Nigdy nie było tutaj pustyni. Nie znamy też przyczyny dla której mogła powstać. Co jakiś czas mijamy rozległe stawy, pełne przejrzystej wody, lecz martwe jak zbiorniki wodne w wysokich partiach Płaskowyżu Tybetańskiego. Jedynie wojna może wyjaśnić to całkowite spustoszenie, martwotę i ciszę. Nie ma tu nic, żadnych roślin, ani żadnych zwierząt. Nie wiemy co robić. Nie wiemy jak daleko ciągnie się ta strefa śmierci. Gdy wyruszaliśmy z domu, nie układaliśmy precyzyjnych planów podróży. Liczyliśmy na schronienie w kolejnym opuszczonym domu, na paliwo z bezpańskich stacji benzynowych i na nowe motocykle z jakiegoś przydrożnego punktu sprzedaży, gdyby te w końcu odmówiły posłuszeństwa. Po dniu, albo kilku dniach mieliśmy wrócić, oczywiście gdybyśmy nikogo nie spotkali lub nie otrzymali jakichś informacji mogących rozwinąć w inną stronę nasze niesprecyzowane zamierzenia. Lecz teraz otoczenie stało się mniej przyjazne, niż mogliśmy tego oczekiwać. Po krótkiej naradzie decydujemy się kontynuować podróż jeszcze przez jakiś czas, z nadzieją, że szybko opuścimy ten jałowy obszar.
Krajobraz jest całkowicie oniryczny. Linie diun falują przed naszymi oczami, gubiąc się w niezwykłych i niepokojących liniach. Piasek staje się coraz bardziej niebieski i mamy wrażenie, że wydziela jakąś obcą i zupełnie nierzeczywistą woń. Cisza zdaje się śpiewać. Złudzenie jest tak silne, że mówimy bardzo głośno. Być może to wiatr powoduje te akustyczne miraże. Linia Delhi majaczy za nami coraz słabiej, kończy się też zapewne paliwo w bakach. Postanawiamy zaryzykować i jechać dalej. Kolejne godziny zbliżają nas nieubłaganie do zmierzchu. Tu nie ma tygrysów, ale myśl spędzenia nocy w tak dziwnym miejscu nie przypada nam do gustu. Teraz martwy płaskowyż opada, zjeżdżamy po stromej skarpie i miasto ostatecznie znika z pola widzenia. Na szczęście motocykle zostawiają wyraźne ślady, możemy więc z łatwością wrócić po nich. Tutaj, bardziej niż gdzie indziej, zdumiewa mnie barwa słońca. Być może to odcień piasku powoduje, że wydaje się nieomal fioletowe, zaś jego barwa nie ma nic wspólnego z tą, którą zazwyczaj skrzy się o poranku lub zmierzchu. Dzięki nieobecności jakichkolwiek obiektów widać wyraźniej bardzo regularny wał chmur, który już od przedwczoraj wisi niewzruszenie nad horyzontem. Być może zwiastuje miejsce, gdzie wyrwa uczyniona przez wojnę mas swój drugi brzeg, za którym ponownie otwiera się normalny, nieunicestwiony pejzaż. Całkiem możliwe, że są tam nawet ludzie i jakaś namiastka starego ładu, który opuściłem tak niedawno. Gauri daje znać, że musimy wracać. Wspominam jej o wale chmur, lecz ona uprzytomnia mi, że pokonaliśmy już 200 kilometrów pustyni, a on nie zmienił swojej pozycji. Nic nie zwiastuje zatem kresu pustkowia, które równie dobrze może się ciągnąć setki kilometrów dalej. Lepiej będzie spróbować wyjechać z Delhi od innej strony. Zgadzam się z nią. Wracając dyskutujemy o wojnie, która w tak destruktywny sposób obeszła się z okolicami naszego miasta. Dziwni musieli być stratedzy, którzy zrównali z ziemią wsie i pola, zaś pozostawili nienaruszoną, choć pozbawioną mieszkańców, metropolię.
Niestety, okazuje się, że ślady naszych kół znikły jeszcze przed krawędzią skarpy. Staramy się określić właściwy kierunek po pozycji słońca. W normalnych warunkach jest to proste, lecz tu morze modrych wzgórz odbiera nam jakiekolwiek wyczucie stron świata. Kierujemy się więc po prostu na skarpę, nie dbając w jakim jej miejscu wyjedziemy na górę. Gdy się już to stanie, powinniśmy bez trudu ujrzeć daleką linię urwanego pejzażu. Po godzinie jazdy zagradza nam drogę szeroki zbiornik wodny. Staramy się go wyminąć, lecz wybieramy chyba zły kierunek, gdyż po kolejnych dwóch godzinach drogi wciąż mamy go przed sobą. Nieprzyjazna woda ciemnieje, a słońce zwisa nad nią coraz niżej, zmęczone i ciężkie. Muszę przesiąść się na motocykl Gauri, gdyż w moim skończyła się benzyna. Obejmuję ją rękoma, żeby nie spaść i na moment zapominam o naszej trudnej sytuacji. Jej ciemne włosy łaskoczą mnie w policzki, lecz nie odgarniam ich z twarzy. Gubię się w ich miękkości, zapachu i marzeniach. Ku mojemu podwójnemu rozczarowaniu, nasze romantyczne zbliżenie kończy się wraz z ostatnią kroplą paliwa w baku. Jesteśmy teraz zdani na własne nogi. Idziemy więc, zapadając się w miękkim piasku, a mrok który nas otacza gęstnieje. Noc okazuje się ciemna, nie rozjaśnia jej księżyc, widać tylko małe światełka gwiazd. Na szczęście nie jest bardzo zimno, więc kładziemy się na piasku i zapadamy w sen.
Ta część moich kronik wciąż budzi moje wątpliwości. Ale nie wykreśliłem jej, gdyż choć zapewne padłem ofiarą snu, to był on niezwykły.
W samym środku nocy wyrywa mnie ze snu potężny hałas, albo też cicha i niezwykle egzotyczna muzyka. Jest na progu słyszenia, ale ta granica biegnie zarówno od strony tego co jest zbyt ciche, jak i tego co jest zbyt głośne. Wsłuchuję się w jej tony, podobne do jęczących tęsknie obojów, ale z pewnością wydobywane z jakichś miękkich i gigantycznych jednocześnie strun. Są piękne, niepodobne do niczego mi znanego i być może to właśnie sprawia, że odruchowo wstaję i kieruję się w stronę źródła tych czarownych tonów. Jak to bywa w snach, niczemu się nie dziwię. Przede mną z piasku wyłania się jakaś platforma, będąca zapewne zasypanym wagonem. Staję na niej odruchowo, ona zaś rusza rozgarniając piasek. Wkrótce osiąga niezwykłe wręcz przyspieszenie i chyba tylko prawom nocnych marzeń zawdzięczam, że wciąż jestem na jej powierzchni. Spodziewam się potężnych uderzeń wiatru, jednak nie czuję niczego. Jedynie relacja moich oczu zapewnia mnie o ogromnej prędkości z jaką się poruszam. Po kilkunastu minutach płynięcia nad zalanymi morzem mroku piaskami na horyzoncie pojawia się małe, bladozielone światło. Niezwykły pociąg dąży najwyraźniej w tamtą stronę. Ponad migoczącym punktem wyłania się jakiś srebrzysty łuk i podnosi się wolno coraz wyżej. Zbliżam się i widzę, że ów łuk jest raczej pasem, który z jednej strony jest rozświetlony białym źródłem światła, z drugiej zaś tonie w mroku. Pas zbudowany jest z czegoś chropowatego. Nagle zamieram zupełnie przerażony i zdezorientowany. Pas jest gigantycznym obiektem na niebie, zdecydowanie bardziej monumentalnym i oddalonym niż najbardziej nawet majestatyczne cumulusy. To chyba jest pierścień planetarny widziany z powierzchni planety. Mój sen zaniósł mnie więc na Saturna, gdyż pierścienie innych planet nie są chyba aż tak szerokie jak ten. Spoglądam na mijany przez platformę pejzaż i stwierdzam oczywisty w przypadku marzeń sennych brak konsekwencji. Saturn to gazowy olbrzym, nie ma na nim żadnych piaskowych pustyń, ani też ja nie wytrzymałbym nawet przez chwilę panującego tam ciśnienia, temperatury, grawitacji, składu atmosfery etc. A nawet jakbym mógł to wszystko jakimś cudem oglądać, wyglądałoby to zupełnie inaczej.
Dziwię się moim delirycznym rozważaniom. Zdarza się, że wiemy, że sen jest snem już w jego trakcie, jednakże logiczne pomiary tego co śnimy są dosyć śmiesznym szaleństwem. Jedynym moim usprawiedliwieniem jest bardzo silne uczucie realności, którego nigdy jeszcze nie doświadczyłem po zaśnięciu. Pierścień jest imponującym zjawiskiem. Dzięki zawrotnemu tempu platformy wolno pnie się w górę po smolistej ścianie nocnego nieba. Podobnie jak księżyc srebrzy się odbitym blaskiem Słońca, lecz to światło jest dużo bardziej eteryczne i rozmyte. Widoczna jest też faktura tego obiektu, składającego się z milionów małych i dużych fragmentów kosmicznego gruzu. Sen opowiada mi o tym wszystkim z uniwersytecką precyzją. Zielony, oniryczny punkt przed moimi oczami zyskuje na blasku i wzrasta. Widzę dalekie górskie szczyty wyrastające wprost z rozległej, pustynnej równiny. Ich kształt jest niezwykle regularny, choć ta regularność jest mi obca. Wszystko wskazuje na to, że samotne szczyty są tworem do jakiegoś stopnia sztucznym, choć są zbyt wielkie, aby takie przypuszczenie miało rację bytu. Na szczęście to sen. Zbliżam się coraz bardziej. Gigantyczne filary skał rosną, lecz wciąż są dalekie. Światło między nimi wciąż jest tylko punktem, lecz w jakiś tajemniczy sposób rozświetla swym blaskiem całkiem spory obszar wokół siebie. Powoli przestaje mi się to wszystko podobać i pragnę się przebudzić. Niestety, jak to bywa w koszmarach, moje próby kończą się fiaskiem.
W nieunikniony sposób docieram do podnóża jednego ze szczytów. Platforma na szczęście staje. Podchodzę do skalnej ściany obdarzonej dziwną i kapryśną geometrią. Nie widzę żadnego z jej brzegów, choć trupioblade światło pada na cały masyw. Wieje ciepły wiatr, muzyka, która cały czas towarzyszyła mi w podróży, jest teraz potężna, zagłusza niemal moje myśli. Spoglądam na źródło eterycznego blasku. Wygląda jak kwiat umieszczony na miękkiej, wijącej się łodydze. To on, lub coś obok niego, jest źródłem muzyki i wiatru. W pejzażu jaki mam przed oczami jest coś niezwykle pięknego i przerażającego zarazem. Nie mogę się poruszyć, jestem kompletnie przykuty do tego obrazu i związanych z nim wrażeń. Kwiat i otaczające go kręgiem filary. Wielki pierścień unoszący się srebrzystą smugą. Diuny zgniecione przez tą świątynię gigantów. Dźwięki składające się w narkotyczną i obcą harmonię, której już nigdy nie zapomnę. Nagle ziemia pod moimi stopami podskakuje gwałtownie. Rozpoczyna się trzęsienie ziemi. Staram się odbiec od skalnej grani z obawy przed spadającymi kamieniami, na szczęście na razie nie otacza mnie deszcz spadających kamieni. Spoglądam przed siebie. Kwiat stał się złoty i unosi się w górę wypychany przez wielką, słoneczną kulę. Światło jest oślepiające i narasta. Odwracam oczy, na szczęście sen nie pozwala mi odczuć temperatury, jaką winno wywoływać tego typu zjawisko. Tuż obok mnie płyną nad ziemią tłuste smugi, podobne do gigantycznych piorunów burzy. Zupełnie odwrotnie niż mógłbym tego oczekiwać jest cicho, upiornie cicho. Muzyka zamilkła, albo ja ogłuchłem. Nie, słyszę moje kroki tłumione do szeptu przez piasek. Biegnę, bowiem teraz mogę uciekać. Choć harmonia tonów umilkła, czuję się tak jakbym sam był złożony z dźwięków. Całe moje ciało wypełnia rozrywający się chaos elementów. Nie wiem już gdzie jestem, tracę uczucie własnej obecności, nie czuję oddechu, tętna i dotyku. Być może się budzę, być może mdleję.
Następny obraz. Jest nadal noc. Leżę na wznak i wciąż widzę pierścień. Nadal słyszę przeklęte tony muzyki. Z trudem siadam i rozglądam się. Na szczęście zielone światło i krąg gór znikły. Postanawiam nic nie robić i czekać spokojnie przebudzenia. Choć pierścień rozjaśnia trochę otoczenie, otacza mnie tłusty i duszący mrok. To właśnie w nim ukazuje się nagle istota, bardziej podobna do drzewa, niż do jakiegokolwiek zwierzęcia. Lecz w przeciwieństwie do drzewa, istota ta nie napełnia mnie spokojem. Im bardziej się zbliża, tym silniej jawią się moim oczom rozmaite szczegóły budzące we mnie lęk. Różne wypustki, nieznane mi organy, zębate grzebienie, pulsujące i wijące się macki coraz bardziej przygniatają mnie do ziemi w staraniach nie bycia zauważonym. Istota zatrzymuje się, a mnie znów przeszywa wewnętrzny atonalny chaos. Moja świadomość już mnie prawie opuszcza, gdy istota znów rusza, zaś chaos ustępuje. Nie mogę kształtu, który rozwiera swoje gałęzie i obejmuje ich kręgami najbliższą okolicę. Niepisane prawo zachowania właściwego sobie rozmiaru i kształtu zostaje przy mnie znacząco pogwałcone. Wstaję, usiłuję uciekać, lecz przeszywający nieład znów rozbija mnie od środka i chyba opadam na ziemię.”