Rozdział 8.
Rozmowy o sztuce nie skończyły się po wyjściu z muzeum, było raczej przeciwnie, wtedy dopiero się zaczęły. Kosmitę interesowały najbardziej muzyka i architektura. Przez wiele dni zatem zajmowali się tylko tym, oprowadzali swojego przewodnika po krainie znanej im sztuki. Gauri uznała, że choć z pozoru jest to może dziwaczne, ma to głęboki sens. Czego w końcu mogła się spodziewać po spotkaniu z wyższą cywilizacją? Przecież nie jakiś scen rodem z westernu, jak w wielu książkach fantastycznych. To nie były przygodny samotnych ludzkich pionierów, czy błędnych rycerzy na egzotycznym tle. To nie było poznawanie ludzkiej psychiki dzięki wyimaginowanym ekstremalnym sytuacjom, które równie dobrze mogłaby unieść powieść realistyczna, a byłaby przy tym ciekawsza.
Cudowne było słuchanie muzyki. Gauri czuła się dziwnie wzruszona i dumna, gdy ich gość i zarazem gospodarz wyrażał zainteresowanie arcydziełami muzyki indyjskiej i europejskiej. Oczywiście wprowadzeniem była kwestia skal muzycznych, potem przeszli do śpiewu ptaków, który najprawdopodobniej był inspiracją dla pierwszych ludzkich muzyków, tych rodem ze stepów.
- Aby pojąć uniwersalne, muszę wpierw umieć wyszczególnić elementy okazjonalne – powiedział jednego z pierwszych dni Słoneczny, siedząc wygodnie na ich zdobycznym fotelu. Ponad dwustuletni mebel nie zapadł się, co oznaczało, że kamienny wygląd kosmity, a raczej jego urządzenia do komunikacji z nimi, nie ma odniesienia do rzeczywistego materiału z którego jest wykonany.
Szczególnie przypadł mu do gustu Beethoven, zaś z muzyki indyjskiej Miyan Tansen, którego kompozycje wyłaniały się z tradycji oralnej jego następców. Miyan żył w XVI wieku, był nadwornym muzykiem wielkiego i światłego cesarza Mogołów Jallauddina Akbara I. Studiował u równie legendarnego Haridasy, który mieszkał we Vrindavan. Grał na rudrze winie lepiej niż było to możliwe i wyobrażalne i pięknie śpiewał. Mówiono, że jego poczucie harmonii Natury było tak wybitne, że miało wpływ na nią samą. Była w tym przesada, lecz jednak mówili to ludzie, którzy byli prawdziwymi filozofami. Była to więc przesada ludzi mądrych, nie zaś zgiełk głupców.
- Styl Mozarta nie jest do końca rozwinięty – powiedział któregoś dnia kosmita. – Miał niesamowitą intuicję, harmonia przepływała przez niego jak przez wspaniałą, żyzną dolinę. Ale zbyt dużo myślał o innych przedstawicielach swojego gatunku, a za mało o muzyce. Jego następca, Beethoven, skończył z muzyką dla ludzi. Ogłuchł do tego, co siłą rzeczy wyzbyło go uwarunkowań – Słoneczny zamyślił się. – Być może coś się da z tym zrobić…
- Co masz na myśli? – spytała go Gauri popijając herbatę. Oczywiście posąg nie pił wraz z nimi.
- Czasem z dobrze zachowanych refleksów harmonii dzieł można odtworzyć tak zwanego geniusza twórczej istoty – uśmiechnął się Słoneczny. – Twórcza moc jest dalej kontynuowana, mogą powstawać nowe dzieła. Chciałbym też zająć się Miyanem Tansenem, ale oralna tradycja muzyki klasycznej Indii utrudnia to zadanie. Wydaje mi się, że w waszych czasach ta wielka tradycja trochę podupadła…
- To prawda – przyznała zmartwiona dziewczyna.
- Czy mój sobowtór zostawił jakieś pamiętniki? – wtrącił już któryś raz tego dnia Czandra. Myśl o nim samym, umierającym w kompletnej samotności na zupełnie innej planecie nie dawała mu spokoju.
- Owszem – rzekł przewodnik. – Jutro ci je przyniosę. Gauri, puść jeszcze raz Weberna, albo Schoenberga. Wasz eksperyment ze skalą dwunastotonową był nader interesujący. Z perspektywy istot z innego świata, takich jak ja, była to szczególnie konstruktywna próba. Im mniej język sztuki uzależniony jest od uwarunkowań wokalnych, takich jak śpiew kosa w przypadku waszych bardziej „normalnych” skal, tym łatwiej go przełożyć na estetykę istot z miejsca, gdzie kosy nie występują.
- Z pewnością najgorzej jest z literaturą – zmartwiła się dziewczyna, która była przecież poetką.
- Proza w zasadzie nie zasługuje na przekład, ale naprawdę dobra poezja jak najbardziej – pocieszył ją Słoneczny. – W wierszu nie chodzi przecież o poszczególne słowa, ale o to co tworzy ich kunsztowna relacja, która powinna daleko wykraczać poza znaczenie konstruujących ją elementów. Elementów nie da się przełożyć, ale dźwięk który wydają, sens i smak wiersza, owszem.
- Czyli to co naprawdę istotne – Gauri klasnęła z radości w dłonie. – A gdy tekst, prozatorski nawet, jest śpiewany?
- To dużo lepiej – odparł przewodnik wpatrując się ciekawie w gramofon. – To co powiedziałaś o emocjach w Muzeum jest dobrym systemem do pokonania tego problemu.
- To musisz posłuchać Ryszarda Straussa.
- Ależ z przyjemnością…
Następnego dnia po rozmowie o Ryszardzie Straussie znaleźli się na najnowszej delijskiej starówce. Zaczęli od małego meczetu ufundowanego przez jedną z córek Shahjahana, syna Jahangira i wnuka Jallauddina Akbara I. Kompleks był wyjątkowo lekką i gustowną budowlą, składającą się z jednej przesklepionej nawy i przestrzennego dziedzińca z fontanną pośrodku. Gra czerwonego piaskowca i białego marmuru najwyższej jakości była znakiem firmowym mogolskiej architektury. Czas jakiś rozmawiali o konserwacji skał wapiennych, czym Słoneczny był bardzo zaaferowany. Stadka gołębi podrywały się na dźwięki ich kroków, a gwiazda, która nie była wcale Słońcem, rozświetlała eteryczne arkady i kapryśne kaligrafie w bajeczny sposób. Kopia Delhi była dokładna, dwieście lat temu była idealnym sobowtórem ziemskiego miasta, odpowiadającym mu z dokładnością do jednego kwarka. Uczyniono ją obejmując obszar pięćdziesięciu kilometrów wokół Placu Connaught’a, wycinając plaster sięgający 200 metrów w górę i 30 w dół. Jak przypuszczała Gauri, klimat nowej planety był łagodniejszy od tego, jakim były pokarane przez bogów Indie północnocentralne, dzięki czemu nawet delikatny marmur zachował się przez ostatnie 200 lat w dość dobrym stanie. Teraz był słoneczny, lecz niezbyt upalny dzień. Powietrze było rześkie, choć roślinność nie dotarła jeszcze w spektakularny sposób do zawsze tłocznego, zabytkowego centrum. Skierowali się na Chadni Chowk, główną ulicę okoloną klaustrofobicznymi grzebieniami wysokich kamienic, których każde piętro pstrzyło się od niekończących się skleconych naprędce przybudówek i plansz reklamowych drukowanych oszczędną metodą, lub malowanych ręcznie. Przyziemie zawsze było jednym wielkim bazarem, najbardziej chyba rojnym na świecie, gdzie stoiska wżerały się w ściany i nachodziły na siebie przygniatając mniej ekspansywne sklepy. Po dwóch wiekach wolnych od handlu i mieszkańców, część przybudówek spadła na zagraconą opuszczonymi rikszami aleję, odsłaniając fasady zgodne z XVII wiecznym projektem utalentowanej córki cesarza Shahjahana. Światło lśniło niepokojąco w oczach Słonecznego, gdy przyglądał się pięknym świątyniom tej części miasta. Wielka Gurudwara, okazała świątynia Sikhów zachowała się w idealnym stanie. Jej pękata, obita złotem kopuła pięła się nieco arogancko w niebo, nic sobie nie robiąc z nieobecności hałaśliwych bhajanów, które przed dwustu laty nieustannie obijały się o jej ściany.
Rozumiem, że to też jest dzieło sztuki przestrzeni? – upewnił się ich przewodnik.
Oczywiście – odparła Gauri. – Tak samo jak w przypadku innych monumentów, postaram się znaleźć plan tego załażenia, a jak nie będzie go w archiwach, uczynię go na własną rękę.
Czy laserowe roboty miernicze są wystarczające? – zapytał Słoneczny przyglądając się z uwagą wejściu do księgarni w przyziemiu budynku. – Rozumieją was dobrze, nie są złośliwe?
Rozumieją doskonale, choć bywają trochę denerwujące – stwierdziła dziewczyna. Wciąż była trochę zła na dziwny żart jednej z maszyn, która była odpowiedzialna za prace w Qutub Minar. Jedno z najlepszych pendżabi, jakie zdołała zdobyć w opuszczonym sklepie, zostało na zawsze przytwierdzone do ławki zaprawą. Dopiero wtedy zauważyła, że tuż obok niej siedzi napełniony wodą gumowy manekin, który kiwał głową i skrzeczał jak papuga. Gdy go dotknęła, żeby sprawdzić co to jest, natychmiast eksplodował oblewając ją olejkiem różanym, który w takim stężeniu śmierdział niemiłosiernie.
Ciężko jest je zaprogramować w neutralny sposób – usprawiedliwił się szczerze zawstydzony kosmita. – Zawsze po jakimś czasie zyskują to, co żywiel nazywa samoświadomością i lubią sobie żartować z istot organicznych. Trzeba to znosić kilka dni ze spokojem, aż w końcu się znudzą. Są jak małe dzieci. Niektóre cywilizacje żyjące w obłokach międzygwiezdnych wykorzystują moc obliczeniową wszelkich urządzeń, tworząc w tym celu specjalne pola. To dodatkowo pobudza wzrost samoświadomości nawet wśród prostych automatów i czyni je na jakiś czas złośliwymi. Zresztą, tak między nami mówiąc, owo pole uświadamiające urządzenia niekoniecznie jest dziełem pyłowych cywilizacji. Istnieje wiele poważnych teorii na temat samoistnego wyewoluowania tego pola. Ja osobiście się z nimi zgadzam, a nawet uważam, że to owo pole doprowadziło do ewolucji istot pyłowych. Niestety, weryfikacja tego jest prawie niemożliwa, gdyż są one bardzo stare, niechętnie też udostępniają innym jakiekolwiek informacje na temat samych siebie. To ostatnie jest zresztą zrozumiałe, ten wszechświat wcale nie jest bezpiecznym miejscem. Matką wszystkiego jest wojna, jak mówił wielki przebłysk waszej żywieli, czyli Heraklit. Szkoda, że tak mało z niego zostało, barbarzyńcy!
Czy złośliwe roboty są bardziej… cywilizowane od żywieli? – zaciekawiła się młoda matematyczka.
Nie bardzo – odparł Słoneczny. – Ale mają dużo większą szansę wyewoluować w coś sensownego. Ale nie rozmawiajmy już o takich błahostkach – dodał przyglądając się imponującej świątyni Sziwy. – Ten architekt miał potężną intuicję! Mam nadzieję, że szybko przygotujecie plany. Trzeba też odtworzyć wystrój wnętrz i elewacji – weszli do środka i kosmita natychmiast położył na ścianie przypominającego małego owada robocika do analizy chemicznej. Ustawił datę obejmującą zakres minus 300 do minus 280 lat. Większość świątyń hinduistycznych w Delhi powstała bowiem co najwyżej wiek przed przeniesieniem Gauri i Czandry. Spojrzeli na ciemne i tajemnicze wnętrze z obowiązkowym lingamem Boga Zniszczenia i udanymi posągami jego rodziny, czyli bogini Durgi, oraz bogów Skandy, Ganesi, byka Nandina i węża powstrzymującego truciznę. Wyrwa wielkiej kopuły, zgodnej z zawiłą geometrią vastusiastry dopełniała uroku całości. Metaliczny insekt zdołał się już rozmnożyć i na polecenie pilota, który kosmita trzymał w dłoni, wydobył z pyłu i zniszczenia zarysy konturów malowideł.
To trzeba będzie poprawić w oparciu o miniatury w Muzeum – orzekła Gauri. – Lata tuż przed Pierwszą Wojną Światową były okresem dekadencji w naszym malarstwie.
Ale kompozycja może być? – upewnił się kosmita.
Tak, to nawiązanie do starych sprawdzonych wzorów, nie ma tu jeszcze komiksowego realizmu rodem z wiktoriańskich książek dla dzieci.
Te moje pamiętniki są bardzo ponurą lekturą – wtrącił wreszcie naburmuszony Czandra.
Mój drogi młodzieńcze – odparł ze stoickim spokojem przewodnik, – przecież ta istota nie była tobą. Nigdy jej nawet nie widziałeś na oczy. Nasz błąd powołał ją bądź co bądź do istnienia. To zawsze coś, mieliśmy ją zabić?
Sam nie wiem – zadumał się przyjaciel Gauri, zaskoczony takim ujęciem sprawy. – On sądził przecież że jest mną przeniesionym nagle do samotnego miasta. Niczym się nie różnił ode mnie przed zaśnięciem. Miał te same wspomnienia, te same pryszcze, jego pamięć wypełniało te dwadzieścia kilka lat spędzonych w normalnych, ziemskich Indiach. Moja rodzina była jego rodziną, moja Kathy jego Kathy… Pamiętał z pewnością tak samo jak ja małego kotka Bucefała, którego tak samo jak ja pogrzebał pod drzewem, smucąc się po raz pierwszy w życiu śmiercią przyjaciela i… tak jak ja był nad morzem w Goa i tam, nie wiedząc jeszcze w ogóle o co chodzi, zakochał się w córce sąsiadów z hotelu Czori… i…
Czandro! – upomniała go Gauri. – Przestań się zadręczać i pomóż nam w tym, co teraz robimy. Trudno, stało się. Każdego dnia umierają na Ziemi miliony ludzi. Niektórzy w dużo gorszych warunkach niż twój nieszczęsny sobowtór.
Ale to byłem prawie „ja” – westchnął jej niepocieszony przyjaciel.
Gdybyś był mądry, twój sobowtór miałby się tu dobrze – zauważyła brutalnie jego Kathy. – A jeśli było mu tragicznie smutno, to znaczy, że masz w sobie zbyt wielkie poważanie dla atawizmów. W jakimś sensie zawsze jesteśmy samotni i w jakimś sensie zawsze jesteśmy z kimś. Czy nasze geny nie pochodzą od naszych matek i ojców? Czy wiesz o czym teraz myślę, czy wiesz co mnie czeka? Gdyby moja sobowtórka została sama w tym mieście, miałabym teraz piękny tomik wierszy, może też jakieś prace na temat teorii strun. Mogłabym zrobić coś innego, tak jakbym żyła dwa razy dłużej. Nie musiałabym się wstydzić za pamiętnik, w kilku tomach, pełen użalania się nad sobą. Zresztą, mój miły Heathcliffie, poszukaj czegoś pozytywnego w tym zapisie. Odnajdź to, czego udało ci się dokonać w twoim drugim życiu, a może pomyślisz lepiej o twym alter ego i nie będziesz tyle narzekał. To trwa już chyba tydzień!
Nie bądź dla niego tak surowa – wstawił się za Chandrą Słoneczny. – Gdyby nie ty, żyłby sobie spokojnie w rojnym Delhi i nie miał takich dylematów.
Dlaczego go zatem przenieśliście? – westchnęła Gauri.
Rozmnażacie się płciowo i brak stosunków seksualnych przez dłuższy czas wywołuje u was stany patologiczne – objaśnił kosmita. – Jesteś wyjątkowym przebłyskiem żywieli, ale nie oczekujmy cudów. Och, nie patrzcie tak na mnie. Pewnie wydaję się wam arogancki, ale spójrzcie na to od innej strony. Wyobraźcie sobie kawał skały, który póki istnieje, mówi sam do siebie monotonnie: „Jestem wspaniałą skałą, jestem wspaniałą skałą, jestem wspaniałą skałą…”. Ta mantra wpływa pozytywnie na rozrost tego minerału, to rzecz pewna, lecz jeśli chcecie się porozumieć z takim obiektem, to jak myślicie, co należy zrobić…? Stanąć obok i powtarzać: „jesteś wspaniałą skałą, jesteś wspaniałą skałą, jesteś wspaniałą skałą…”?
Masz rację i bądź arogancki – uśmiechnęła się dziewczyna.
Dobrze, że mnie przenieśliście – mruknął Czandra chwytając Gauri za rękę.
U swojego ujścia aleja Chadni Chowk rozszerzała się w trójkątny plac, obramiony na jednym z kątów świątynią dzinijską, z drugiej wzgórkiem slumsów, które były obecnie zalesione, z trzeciej zaś, poprzedzony rozległym zielonym obszarem, wznosił się Czerwony Fort. Rozległe dawniej polany, przecięte linią fosy, zamieniły się obecnie w las. Nad koronami drzew wznosiły się mury obronne, których wojownicza natura ustąpiła zamiłowaniu do proporcji i rytmu Shahjahana i jego nadwornych architektów. Czandra i Gauri otrzymali od Słonecznego pierścienie, które zniechęcały tygrysy. Emitowały one jakiś podprogowy dźwięk, działający na atawizmy tych zwierząt. Postrzegani jako postacie z tygrysiego koszmaru przestali być smakowitym pomysłem na obiad. Efektem ubocznym podarku był popłoch wśród zdziczałych kotów domowych, które założyły republikę mruczków w cieniu XVII wiecznego miasta – rezydencji. Świadczyło to o tym, że model osobowości wytwarzany przez mózgi wszystkich kotowatych jest podobny. Przez jakiś czas oglądali z podziwem wiekowe drzewa i ich potomstwo. Kosmita, podobnie jak oni, bardzo polubił te wielkie rośliny i na potrzeby rekonstrukcji dzieł architektury postanowił przesadzać ich nadmiar w inne miejsce. Las poprzedzający ozdobną twierdzę postanowili jednak pozostawić na jego miejscu.
Założenie miało kilka identycznych monumentalnych bram, niosących w sobie dalekie chińskie echa wyobraźni tureckich dynastów. Nad łukiem właściwego przejścia, otoczonym przez elegancką, prostokątną płaszczyznę, wznosiły się małe wieżyczki w formie ażurowych ozdobnych pawilonów, przypominających nieco kamienne dzwony. Dalej droga skręcała pod kątem i otwierała się na kolejną, wewnętrzną bramę, będącą poetycką improwizacją na temat poprzedzającej ją siostry. Później były ozdobne nawy części handlowej Czerwonego Fortu. Władcy dbali o jakość dzieł cechów rzemieślniczych i tutaj wyróżnieni przez nich producenci mogli oferować swoje towary gościom i petentom. Dalej był wielki pawilon posiedzeń, składający się z kilkunastu naw i tworzący przepiękny las masywnych i lekkich zarazem kolumn wykutych w czerwonym piaskowcu. Wśród nich mieścił się marmurowy, zdobiony inkrustacjami tron padyszachów, zdumiewająco śmiały i nowoczesny w swoim wyrazie, pod nim zaś było siedzisko wezyra.
O tak! – ucieszył się Słoneczny, – to jest bardzo ładne.
W tym kompleksie zachowało się najwięcej detali – dodała Gauri, łatwo więc będzie na jego bazie zrekonstruować wystrój wnętrz w innych Mogolskich zabytkach. Spojrzała na kosmitę, aby się upewnić, czy jego zainteresowanie dziełami sztuki jest szczere. Praca dotycząca opisywania architektury i jej rekonstrukcji działała na nią i na Czandrę niezwykle uspokajająco. Była autentycznym przejściem ze świata Ziemi, wciąż wierzącego w swoją wyjątkowość, do gigantycznej auli wieloznacznego, różnorodnego kosmosu. Nie zdziwiłaby się zatem, gdyby wszystkie ich obecne działania służyły jedynie ułatwieniu kontaktu. Oczywiście, komuś przyzwyczajonemu do ludzkiej skali, wszystkie te kolosalne zamierzenia, jak skopiowanie całego miasta i późniejsza jego rekonstrukcja, wydawałyby się niedorzeczne w odniesieniu do tak drobnej rzeczy jak kontakt z osobą, która póki co nie ma nawet żadnego upoważnienia ze strony rządu Indii czy rady ONZ. Lecz dla wysoko zaawansowanej cywilizacji te wszystkie rzeczy mogły być powszednie i niezbyt kłopotliwe. Mimo to Gauri była w dużym stopniu przekonana, że Słoneczny naprawdę interesuje się sztuką i co najwyżej piecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Ułatwia kontakt i stara się uzyskać jak najlepszy dostęp do sztuki ziemskiej żywieli.
Kto za to wszystko płaci? – zapytał Czandra, którego myśli biegły trochę podobnym torem. – Nasze przenosiny, te rekonstrukcje, hamburgery w restauracji. Musieliście się przecież też ogromnie napracować, żeby poznać nasz metabolizm, nasz język i nasze przyzwyczajenia.
Hm… – zastanowił się Słoneczny, nie spuszczając jednakże oka z misternych dekoracji kapiteli kolumn. – Chyba najprościej powiedzieć, że nie mamy pieniądza, ani własności prywatnej. Z tym, że zrozumiesz to źle, Czandro i to nie z twojej winy. Wielu w tym wszechświecie jest synami ewolucji naturalnej, a gdy wziąć pod uwagę jej siostry, niewyobrażalne dla was, to wszyscy. Ewolucja to wojna, a by walczyć, trzeba umieć oszacować zwycięstwo i straty. W wielu miejscach we wszechświecie pojawiło się zatem to, co moglibyście nazwać mniej lub bardziej pieniądzem. Lecz później dochodziło do, na przykład, stworzenia sztucznej inteligencji, która uniezależniała się od twórców i ewoluowała dalej, na innych zasadach, lecz niosąc jakieś dziedzictwo pojęć ewolucji organicznej. Tak sztuczna inteligencja częstokroć nie potrzebowała już pieniędzy w obrębie swojego gatunku, a już zwłaszcza gdy była świadomością zbiorową w pełni, lub po części. Później, co zdarzyło się wiele razy, obok innej działalności, któraś z SI tworzyła replikator, by zapoczątkować nową ewolucję organiczną, dla eksperymentu, albo nawet kaprysu. Oczywiście w obrębie takiego zaczynu były pewne modyfikacje służące oryginalności wyewoluowanych tworów. Często nie miały one cech naturalnych dla ewolucji pierwszego stopnia, jak na przykład rywalizacji o zasoby i terytorium. Tworzenie samoewoluujących form bez tych najbardziej podstawowych uwarunkowań ułatwiających rozwój świadczyło zawsze jak najlepiej o wiedzy i wirtuozerii konstruktora. Stąd ewolucje trzeciego stopnia często tworzą rasy bez pieniądza. Tego typu rzecz nie leży w sferze ich pojęć. Ale nie są komunistami, bo pewnie to ci się nasuwa, gdy mówię o społeczności bez obiegu gotówki.
Czy działasz w imieniu swojego rządu? – dopytywał się dalej młodzieniec. – Czy też jesteś prywatnym kolekcjonerem dzieł sztuki? A może jesteś zbiorową świadomością?
Brawo Czandro! – pochwalił go przewodnik i poklepał jedną z kamiennych dłoni po plecach. – Widzę, że twoja Kathy dobrze na ciebie wpływa. Swoją drogą „Wichrowe Wzgórza” są przykładem prozy która zyskuje pozażywielowy wymiar, to wielka rzadkość. Jednakże twoje pytanie nie ma sensu, gdyż jest w pełni żywielowe. To tak, jakby łowca ze stepu zapytał cię nagle: „W którą stronę ostrzysz oścień do polowania na antylopy? Ognisko rozpalasz patykiem z brzozy, czy z dębu? Jak czcisz ducha antylopy, malując go bardziej na czerwono, czy na niebiesko?”. Takie pytania świadczą o braku kontaktu między nami, choć przecież tyle wciąż rozmawiamy. To, co nazwałbyś naszą cywilizacją, dawno odrzuciło pojęcia świadomości i bytu jako niepotrzebne archaizmy.
Bytu? Świadomości? – zmieszał się Czandra. – To jaki jest sens istnienia w takim razie?
Żywiel nigdy nie patrzy na uwarunkowania własnego pytania – objaśniał kosmita. Właśnie wyszli z pawilonu audiencyjnego i znaleźli się w prywatnych ogrodach cesarza, gdzie ułożone wedle śmiałej urbanistyki lekkie, eteryczne pawilony z białego marmuru zaprzyjaźniały się z przestrzenią. Architekt, przyjaciel Shahjahana, wykazał się tutaj rzadkim geniuszem. Przestrzeń miała tu odcień, szeptała tysiącami barw, była muzyką. Weszły roboty do rekonstrukcji, jeden z nich podszedł do Gauri, zaskrzeczał złośliwie i nim zdołała zaprotestować, wymazał jej twarz farbą. Wyglądała teraz jak wojowniczka Siuksów. Dziewczyna krzyknęła z furią, lecz robot jej nie słuchał, zajęty oględzinami pozbawionych wody sadzawek. – Pytanie o sens istnienia jest uwarunkowane przez swoje składowe, które wcale nie przystają do oczekiwanej odpowiedzi. Pojęcie sensu pochodzi ze stepów, gdzie wasi przodkowie, których mózgi posiadacie wciąż w niezmienionej formie, byli głodni, wychodzili zatem z jaskini, rzucali swoim oszczepem w innego kręgowca, wracali z łupem i jedli. Istnienie nie jest wcale pojęciem ogólnym, jak uważacie, choć bywa uwarunkowaniem na długo po opuszczeniu tych czy innych stepów. Zatem pytanie w lepszym tłumaczeniu brzmi – czy, gdy wszechświat wyrusza na łowy ze swoim dobrze naostrzonym oszczepem, wie gdzie jest moja jaskinia i czy przyniesie tam dla mnie mięso? Czy wszechświat ze swoim dobrze naostrzonym oszczepem z którym wyrusza na łowy zdaje sobie sprawę z tego, że nasz szaman zawsze ma rację i gdy namaluje na ścianie jaskini mnie, to moje ja po śmierci nadal będzie jeść dużo mięsa? I co na to ma odpowiedzieć ktoś bardziej normalny, Czandro?
To znaczy, że istnienie nie ma sensu? – młodzieniec był kompletnie zagubiony i nie mógł podziwiać pawilonu na wodzie, który wnuk Shahjahana wzniósł w celu pisania poezji.
Problem polega na tym, że pytanie płynie z niewiedzy – wtrąciła się Gauri, która powoli oswajała się ze złośliwością robotów. Była piękną kobietą i ciężko jej było się pogodzić z porwaną na pupie pażamą, albo niechcianym makijażem uczynionym z materiałów budowlanych. Z drugiej strony wiedziała, że są to tylko ciemne atawizmy. – Kiedyś myślano, że Słońce składa się z węgla i zastanawiano się ile tego surowca potrzeba, by płonęło przez sześć tysięcy lat, bo tyle zdaniem religii w którą wierzyli badacze istniał świat. Tymczasem okazało się, że istnieją reakcje nuklearne, że węgiel i tak nie płonąłby w próżni i że Układ Słoneczny istnieje sześć miliardów lat, nie mając przy tym nic wspólnego ze zbiorem atawizmów ujętych w formę religii badaczy. Zatem pytanie: „z ilu ton węgla składa się Słońce, aby mogło płonąć co najmniej 6000 lat, bo taką prawdę głosi Biblia?” nie miało żadnej odpowiedzi, gdyż było pozbawione jakiejkolwiek logiki. Można było co najwyżej badać uwarunkowania, które doprowadziły do tak bezrozumnego bełkotu, by bardziej wnikliwie badać błędy wyrosłe z ewolucji genetycznej i memetycznej wpływające na każdy ludzki mózg w mniejszym, bądź, najczęściej, większym stopniu. Podobnie jest z pytaniem – „jaki jest sens istnienia?”.
Potem na chwilę zamilkli, by cieszyć się pięknem Czerwonego Fortu. Prywatne pawilony cesarskie miały jednorodne elewacje, złożone z marmurowych rytmicznych ryzalitów. Przez wnętrza budynków płynęły ongiś sztuczne strumienie, wzbogacając eleganckimi mostkami posadzki pięknie dekorowanych komnat. Nad murami, do których z jednej strony przylegały ogrody, rozpięte były ażurowe balkoniki, o kapryśnych, wyprzedzających secesję daszkach. Grunt w ogrodach sięgał niemal szczytu murów obronnych, dzięki czemu miało się wrażenie całkowicie otwartej przestrzeni, pełnej ułożonych na podobieństwo kompozycji Mondriana, mistrza abstrakcji, kiosków, geometrycznych sadzawek i starych drzew. Niestety, w pewnym momencie park cesarski raniły potężne gmachy brytyjskich koszarów, tworzących na terenie Czerwonego Fortu drugi, konkurencyjny kompleks, z kościołem anglikańskim, szkołą dla synów i cór pułku, oraz willami dowódcy i oficerów.
- Radzicie to zburzyć? – zapytał Słoneczny.
- Ten kolonialny kompleks też ma swoją wartość – zauważyła Gauri, – koresponduje dobrze z neopalladiańską architekturą Placu Connaught’a i okolic.
- Co masz na myśli mówiąc „neopalladianizm”? – ich przewodnik był bardzo dociekliwy, zwłaszcza, kiedy rozmawiali o muzyce, lub architekturze. Gauri zatem opowiedziała kosmicie o renesansie i o Palladiu, jednym z najwybitniejszych architektów tego okresu. Wspomniała o złotym podziale, humanizmie i początkach filozofii przyrody (czyli jedynej sensownej filozofii jak zawsze uważała, oddzielając ją od tej wołającej „jestem wspaniałą skałą…”). Następnie opisała utalentowanego naśladowcę Palladia, czyli Indigo Jonesa i działających około 250 lat po nim romantyków i klasycystów angielskich, którzy zachowując motywy architektoniczne Palladia zaburzyli celowo spokój jego dzieł, by uzyskać efekt rodem z powieści gotyckich Wallpoola.
- Więc ma to wszystko swój urok – podsumowała, – choć nie są to świątynie greckie, stojące u źródeł całej tej historii.
- To ma coś wspólnego z „Wichrowymi Wzgórzami”? – zapytał Słoneczny.
- Tak – odparła, – to podobny typ wyobraźni, owoc podobnego świata.
- Więc przenosimy – ustalił kosmita. Zetknął się już w ich rozmowach z kulturą angielską, z której szczególnie polubił elegancję równań mechaniki Newtona, muzykę elżbietańską i oratoria Elgara. Po chwili nad jednym z budynków pojawił się dziwny powietrzny pojazd, nie wydający żadnego dźwięku, a wyglądający jak strzęp kamiennego liścia. Z maszyny wyskoczyły roboty i zapewne zajęły się fundamentami gmachu. Po chwili sześciopiętrowa kamienica, z wysokim dwuspadowych dachem wzniosła się w powietrze. Natomiast obok nich inne roboty oczyszczały delikatnie marmurowe koryta kanałów, kosiły trawę, przesadzały część drzew i osuszały mury pawilonów. Gauri weszła do pawilony poety i zamknąwszy oczy wydeklamowała wiersz:
Zbudowałam miasto horyzontów
Które murami ściga się z błękitem
Wyniesione z piasków jak wielki ptak
Łowi wciąż spłoszone okruchy czasu
Ono jest ozdobą płodnej ziemi
Geometrią dróg wyraża jej wolę
Zapatrzone w nią osiada z łoskotem
Kamienną ręką trzymając nić rzeki
Ono jest piękne w krużgankach południa
Które biegnie szybko wraz z rytmem światła
I kształtne reliefy wyrywa ze ścian
Ono jest wspaniałe na brzegach zmierzchu
Żeglarze nocy chwalą jego porty
Nie chcą znać mieszkańców alej hymny chwalą
Nawiązałam do nastroju poezji staroegipskiej, jest bardzo piękna – dodała.
To znaczy – zainteresował się Słoneczny i pogrążyli się w nowej rozmowie. Kosmita badał ich gruntownie gdy spali, również on, lub ktoś z jego współpracowników, przyjrzeli się również Ziemi przed ich przeniesieniem. Ilość informacji jakie posiadał na temat ludzkich zachowań była ogromna i zapewne równie wiele informacji zdołał już wcześniej zdobyć na temat ziemskiej sztuki. Mimo to z chciwością polował na każde nowe informacje, nawet jeśli to był jedynie „sposób widzenia sztuki” przez Ziemian. Możliwe też, że ciekawość Gauri ukazywała sztukę w jaskrawszym świetle.
Ostatecznie zdecydowali się przenieść brytyjskie koszary na obrzeża miasta, gdzie nagle ucięte przez kwantową kopiarkę domy przeradzały się w piaski pustyni, cierpliwie zdobywanej przez ziemskie organizmy. W ten sposób wokół Nieziemskiego Delhi, jak oficjalnie nazwali miasto, urosło kilkanaście kompleksów architektonicznych powstałych w wyniku oczyszczania z dodatków dawniejszych założeń. W NZDelhi, jak mówili o nim w skrócie, pojawiły się pierwsze Spojrzenia. Były to urządzenia podobne do tego, w którym poruszał się Słoneczny. Wychodziły ze stacji metra i skupiały się najczęściej wokół monumentów NZDelhi. Większość z nich wyglądała podobnie jak roboty w McDonaldsie, który ich przewodnik określał mianem „waszego karmnika”, co ich mimo wszystko trochę irytowało. Spojrzenia były zatem kopcami czegoś walcowatego i metalicznego, pełzającymi stosunkowo szybko bez wyraźnego celu.
- Nie przejmujcie się nimi – powiedział im Słoneczny, – jeśli uszkodzicie któreś przez przypadek, nie martwcie się. One nie różnią się w założeniu od waszych kamer, czy lornetek. Oczywiście, są one też tłumaczami mentalnymi, to znaczy przekładają postrzeganie zmysłowe waszej żywieli na sposób odczuwania turystów. Są więc smakiem, węchem, dotykiem, widzeniem i słyszeniem. Przekładają one również zakres tych doznań, gdyż, choć na przykład wzrok jest stosunkowo popularnym zmysłem w tym wszechświecie, w tym jego okresie trwania, wśród istot wyrosłych na planetach i do tego czterowymiarowych (może od tego powinienem był zacząć), to prawie nigdy nie obejmuje on tego samego zakresu fal elektromagnetycznych co wasze oczy. Możecie nawet próbować z nimi rozmawiać, albo odpowiadać, gdy was zagadną. Czasem wypowiedź będzie niezrozumiała, jest to nie uniknione, gdyż samo urządzenie nie zawsze gwarantuje owocny, jednostronny kontakt z żywielą. Czyli, nie każdy geolog ma młotek na skały. Albo też nie każdy kto ma młotek jest geologiem. Zainteresowania gości dotyczą bowiem sztuki, nie zaś waszego typu żywieli. Gdy już jednak nawiążecie jednostronny kontakt, nie opowiadajcie o tym, gdzie znajduje się wasza planeta. Dla niektórych cywilizacji żywiel jest atrakcyjnym surowcem, a miłośnicy sztuki nie są bynajmniej pacyfistami, jak chce kilku waszych filozofów.
Ostatnio widywali go nieco rzadziej, gdyż nie towarzyszył im w pracy przy archiwach urbanistycznych miastach, czy w czytelni starodruków. Również zadanie wyszukiwanie nagrań muzycznych w opuszczonych domach i sklepach należało tylko do nich. Obydwoje czuli zresztą doskonale, że Słoneczny daje im czas na to, by przygotowali się psychicznie na spotkanie z otwartym, kosmicznym pustkowiem.