Jedną z największych atrakcji na obchody stulecia był bez wątpienia koncert w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Wrocławscy Filharmonicy i ich szef artystyczny Giancarlo Guerrero wspięli się na wykonawcze wyżyny. Brzmienie orkiestry było przepyszne, barwne i pełne finezji. Piana smyczków przenosiły słuchaczy w obszary zupełnie nieziemskie, natomiast forte było pełne energii, ale też w pełni kontrolowane. Wrocławska orkiestra w drugim już sezonie współpracy z wybitnym amerykańskim dyrygentem osiągnęła zupełnie nowy poziom artystycznego kunsztu i w zasadzie każdy jej koncert staje się wydarzeniem artystycznie fascynującym. Zaś koncerty z samym Giancarlo Guerrero stają się istotnymi wydarzeniami muzycznymi na muzycznej mapie Polski, a coraz bardziej i świata.
Obchody stulecia rozpoczęła fanfara skomponowana specjalnie w tym celu przez Krzysztofa Pendereckiego. Fanfara per orchestra (2018) trwała tylko minutę, ale była w swej fanfarowatości taka jak trzeba. Obwieszczała, otwierała, stawiała uwagę melomanów na baczność. Po fanfarze przemówił bardzo pięknie Andrzej Kosendiak, szef NFM. Jego słowa dotyczyły Niepodległości ale także Lutosławskiego, będącego patronem Forum i jego zespołów. Wzruszyłem się, gdy Kosendiak wspomniał ostatni koncert kompozytora we Wrocławiu, który odbył się w kościele Marii Magdaleny. Później był hymn, zagrany z ogromnym animuszem i rzadko spotykaną maestrią. Po Mazurku Dąbrowskiego nadeszła pora na Witolda Lutosławskiego.
Wpierw usłyszeliśmy III Symfonię, utwór uznawany powszechnie za jedno z największych arcydzieł Lutosławskiego. Powstały w czasach mrocznych dla Polaków, bo w roku 1983 kojarzył się nieodparcie z napięciem tamtych lat. Choć utwór powstał na zamówienie Chicago Symphony Orchestra, był odtwarzany w Polsce podczas podziemnych imprez zdelegalizowanej Solidarności. Witold Lutosławski, który unikał jakiejkolwiek programowości w muzyce uznając ją za świat sam dla siebie, za krainę dźwięku, rytmu i czasu, nie był niezadowolony z patriotycznego odczuwania jego muzyki. Sam swoją postawą niejednokrotnie dowiódł, że nie ma zamiaru podporządkowywać się osobom odbierającym Polakom wolność. W latach pięćdziesiątych narzuconemu artystom socrealizmowi wymykał się pisząc wiele dla dzieci (nota bene wspaniałą płytę z tą muzyką wydaną ostatnio firmuje Chór Chłopięcy NFM i Andrzej Kosendiak). W czasie zmiażdżenia polskiej wolności przez Stan Wojenny Lutosławski usunął się z PRL-owskich mediów i scen – stąd między innymi III Symfonia zawdzięcza swoje powstanie wielkiej orkiestrze z Chicago, do której poziomu zresztą Wrocławscy Filharmonicy zbliżają się wielkimi krokami dzięki ogromnej pracowitoś,ci i talentowi swojego szefa Giancarlo Guerrero.
Tak dobrego wykonania III Symfonii na żywo jeszcze nigdy nie słyszałem, zaś wśród tych nagranych wrocławska kreacja z 11 listopada 2018 roku stanęłaby z pewnością na bardzo wysokiej pozycji. Lutosławski posłużył się w tej symfonii swoją koncepcją łańcucha, wyrastających z siebie ogniw strukturalnych. Istotne momenty powierzył aleatoryzmowi kontrolowanemu, gdzie w obrębie pewnych ram dał muzykom swobodę wyboru, sugestię swego rodzaju fakturalnej improwizacji. Lutosławski pracował nad samą istotą muzyki, nad jej strukturą, językiem, prawami fizyki rządzącymi jej światem. Dlatego pierwsza część symfonii to budowanie tego języka w świadomości słuchacza. W III Symfonii często wychodzi z tego jakieś tajemnicze pustkowie, na którym nagle pojawiają się wiry śnieżnego powietrza czy watahy wilków. Pojawia się wtedy pozamuzyczne napięcie i odczucia wykolejające z właściwych torów lokomotywy naszej percepcji. Giancarlo Guerrero wraz z Wrocławskimi Filharmonikami uzyskali natomiast efekt, o który najpewniej Lutosławskiemu chodziło – budowali prawa mające rządzić już ostatecznie w drugiej części symfonii. Wilcze pustkowie zamieniało się w wiosenną łąkę kreacji, gdzie niczym kwiaty wyrastają organizmy mające przyczynić się do zaistnienia symfonicznej biosfery. Gdy pisałem niedawno recenzję z koncertu w NFM genialnej Royal Concertgebouw Orchestra, jeden z czytelników zmartwił się, czemu nie wyjaśniłem, na czym polega wielkość artystyczna orkiestry. Ba! Gdyby to było takie proste… Ale spróbuję dać pewien trop prostymi słowami. Dobra orkiestra powinna brzmieć jak jeden instrument, a jednocześnie składać się z ponad setki osób, które powinny być wrażliwymi artystami składającymi często swój indywidualizm na ołtarzu sztuki. Słaba orkiestra nie jest w stanie na przykład osiągnąć wielu stanów dynamicznych – rogi nie zabrzmią w niej cicho i dźwięcznie, smyczki będą miały tylko dwa poziomy dynamiczne – głośno i bardzo głośno. W przypadku dobrych orkiestr tych poziomów dynamicznych są dziesiątki, czasem nawet setki. Do dyscypliny dynamicznej dochodzi dyscyplina barwowa – czy dziesiątki osób grających na skrzypcach są w stanie uzyskać i podkreślić określoną barwę brzmienia wspólnie. Obok tego istotnym elementem jest łatwość albo trudność współpracy z dyrygentem, bez którego orkiestra symfoniczna nie stworzy wielu nowych kreacji utworów. Poniewczasie warto też wymienić warunek podstawowy, czyli umiejętność gry u każdego z członków orkiestry. W trakcie wykonania III Symfonii Lutosławskiego 11 listopada każdy mógł się przekonać, że na przykład na klarnetach, fletach i trąbkach grają we Wrocławiu prawdziwi wirtuozi, nie tylko nie gubiący się w najtrudniejszych solówkach, ale nadający im mocny indywidualny wymiar pasujący do całości wykonania. No i właśnie – ostatnim kryterium dla dobrej orkiestry jest wyczucie bardziej całościowej formy, estetyki płynącej nie z pojedynczych dźwięków i pasaży, ale z całych zdań, akapitów oraz rozdziałów muzycznej poezji i prozy. III Symfonia Lutosławskiego stanowi, obok oczywistych walorów artystycznych, również znakomity sprawdzian dla orkiestry. Wrocławianie zdali go w Dzień Niepodległości celująco.
Po III Symfonii mieliśmy Koncert na orkiestrę Lutosławskiego, pochodzący z lat pięćdziesiątych przebój kompozytora, do którego on sam stracił przekonanie odkrywając swój własny głos w muzyce. Giancarlo Guerrero przedstawił nam niezwykłą i bardzo oryginalną interpretację wypływającą chyba z metafizycznej chęci przekonania cieni Lutosławskiego do jego wczesnych dzieł. Dyrygent schował na drugim planie piękną melodykę tego utworu, mocno zbliżoną do francuskiego neoklasycyzmu i wydobył na plan pierwszy to, co zazwyczaj pozostaje w cieniu świetnych, wpadających w ucho melodii. Na pierwszym planie usłyszeliśmy zatem motoryczny rytm, oraz zbuntowane wobec dominującej gładkości poboczne melodie, wątki, metamorfozy mikrotematów. Było to fascynujące i możliwe tylko dzięki świetnie przygotowanej orkiestrze.
Drugą część koncertu wypełnił II Koncert fortepianowy f-moll op. 21. Tu orkiestra, która grała energicznie i wyraziście, siłą rzeczy zeszła na drugi plan na rzecz pianistki, Yulianny Avdeevej. Avdeeva jest zwyciężczynią XVI Konkursu Chopinowskiego, który odbył się w roku 2010. Za nią uplasował się Austriak Ingolf Wunder, całkiem wiele po ośmiu latach słyszy się też o laureacie czwartej pozycji Daniiłowie Trifonowie, nieco mniej o trzecim finaliście, Litwinie Lukasie Geniušasie. Avdeeva (Awdiejewa) jest Rosjanką i należy do pięknych tradycji rosyjskiej szkoły pianistycznej. Czyli cechuje ją ogromna biegłość techniczna, mocny i plastyczny dźwięk, męska siła uderzenia. Z tą męską siłą uderzenia natychmiast uspokoję feministki, gdy napiszę, iż najbardziej męską w uderzaniu w białe i czarne klawisze była ekscentryczna i wielka Maria Judina. Awdiejewa ma stosunkowo delikatne i eteryczne uderzenie jak na szkołę rosyjską, na co wpływ miały być może jej wykonania na historycznych fortepianach. Często obecna w Warszawie była namówiona przez naszych koryfeuszy życia muzycznego takich jak dyrektor NIFCu Stanisław Leszczyński do sięgnięcia po historyczny fortepian. Podczas koncertu we Wrocławiu miałem wrażenie, że historyczne fortepiany musiały pozostawić trwały ślad w Chopinie Awdiejewej. Artystka grała wirtuozowskim, perlistym ciągiem dźwięku i zachowywała dystans do Chopinowskiego romantyzmu. Dramat i napięcie ustąpiły na rzecz belcantowej kantyleny, wyrzeźbionej z ciszy starannie, ale i z dużą dozą chłodnego oddalenia. Mimowolnie pomyślałem sobie o nastoletnim wówczas Chopinie zakochanym w pannie Gładkowskiej i o tym, że jego młodzieńcze pasje wyraża teraz elegancka młoda kobieta, która być może zupełnie inaczej niż dorastający młodzieniec widzi świat intymnych emocji. W sztuce muzycznej takie refleksje nachodzą mnie bardzo rzadko i zazwyczaj musiałbym uznać za zupełnie niedorzeczne. Czy stary jak Matuzalem Artur Rubinstein nie grywał kompozycji pisanych przez dzieci, czyli młodego Mozarta albo Mendelssohna? Czy Marta Argerich kazała nam myśleć o różnicach w percepcji związanych z płcią i wiekiem grając koncerty Chopina? Wreszcie, gdy wspomniana wcześniej Maria Judina pięknie rąbała fortepian na drzazgi grając Bacha czy Szostakowicza, kto mógłby zgadnąć, że gra to pani a nie pan, gdyby się nie dowiedział?
A tymczasem warszawski jeszcze Chopin u Awdiejewej wydał mi się być w konflikcie z pianistką. Z jednej strony zakochany młody mężczyzna, z drugiej strony elegancka młoda kobieta mająca już młodzieńcze porywy miłości za sobą i zapewne nie będąca nigdy „panienką z okienka” jak dorastająca w pierwszych dekadach XIX wieku Konstancja Gładkowska (z nastroju koncertu nie wynika, że Chopin widział w niej niezależną chłopczycę, z którą chadzał postrzelać do kaczek). Ten konflikt emocji między kompozytorem a wykonawczynią zdziwił mnie, bo przecież znam Awdiejewą z radia i płyt, nie miałem do tej pory takich mocnych wrażeń wypływających z kontrastu twórca – wykonawczyni. Możliwe, że dopiero kontakt na żywo z niewątpliwym kunsztem wykonawczym Awdiejewej pozwala odczuć ten niezwykły kontrast w interpretacji koncertów Chopina. A czy było to złe? Nie, moim zdaniem nie. W sumie cieszę się, że zetknąłem się z takim konfliktem emocjonalnym przy wykonaniu młodzieńczego dzieła Chopina. A prócz tego gra Awdiejewej była doskonała technicznie i piękna barwowo.
Zatem koncert godny Stulecia! Rewelacyjny, oryginalny Lutosławski na długo zostanie w mojej pamięci. Zaś Chopin Awdiejewej też będzie mnie długo i twórczo trapił, zmuszając mnie do spoglądania na doskonale znane utwory pod innym jeszcze kątem.