Dzięki znakomitej polskiej kompozytorce Elżbiecie Sikorze całe forum stało się muzyką. Już w przepastnym i nieco nawiązującym do różnych detali fortepianu wewnętrznym dziedzińcu Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu unosiła się muzyka związanej obecnie z Francją mistrzyni muzyki elektroakustycznej. Efektom dźwiękowym towarzyszyła instalacja świetlna, która ogarniała wszystkich wchodzących niezwykłą atmosferą.
A ci, którzy weszli do Sali zaskoczeni odkrywali, że orkiestra siedzi już na swoich miejscach i gra zaplecioną z powtarzających się zdarzeń dźwiękowych strukturę muzyczną. Dyrygował David Fulmer, znany z regularnych występów z zespołami muzyki nowej, wśród których można wymienić International Contemporary Ensemble, Ensemble ACJW, Talea Ensemble, Argento New Music Project, Speculum Musicae, Group for Contemporary Music czy New York New Music Ensemble. Przez cały koncert, złożony z utworów Elżbiety Sikory i Johna Zorna, przykuwał on uwagę publiczności swoimi niezwykle precyzyjnymi i eleganckimi ruchami i niemożliwie długimi palcami, które z pewnością pomagają w zawodzie dyrygenta. Szczególna była precyzja pokazywania tempa i jego zmian, dawno już nie widziałem dyrygenta tak mocno zanurzonego w żywiole czasu, który stanowi przecież jeden z głównych surowców muzycznej sztuki. Precyzja czasowa jest szczególnie istotna w wykonawstwie dość abstrakcyjnych niekiedy kompozycji współczesnych nam twórców.
Siedząc już na swoim miejscu i obserwując grającą orkiestrę NFM Filharmonii Wrocławskiej zacząłem się martwić, że ludzie którzy już weszli na koncert nie przestaną gadać. Na szczęście przed przejściem do właściwej części koncertu manewr (powtórzony chyba) z gaszącymi się i zapalającymi światłami głównej Sali NFM wprowadził wśród publiczności (choć z pewnym oporem) pożądaną dla słuchania muzyki ciszę.
Nastąpiły dwie części Symfonii Wrocławskiej będącej symfoniczno-elektronicznym hołdem dla stolicy Dolnego Śląska. Teoretycznie dzieła dedykowane miastom powinny być czasem pisane na siłę i niezbyt ponętne. Nawet Beethoven popełnił jedno dzieło dedykowane, które znacząco odstaje od jego genialnych możliwości. Ale Wrocław ma szczęście i w ostatnich miesiącach miałem oto okazję cieszyć się kolejnym wspaniałym dziełem stworzonym dla niego. Elżbieta Sikora jest bez wątpienia jedną z najważniejszych współczesnych kompozytorek, zaś jej elektro-akustyczne dzieła mają niepowtarzalne, tajemnicze brzmienie i złożone, pełne pułapek dla wyobraźni struktury. Są to nietypowe, bo miłe pułapki, ja sam złożyłem przed sobą ręce jak nurek, aby jak najszybciej zanurzyć się w tym dźwiękowym świecie.
Muzyce granej przez świetnie brzmiących Filharmoników Wrocławskich, których Elżbieta Sikora rozmieściła nie tylko na scenie muzycznej, ale i w różnych miejscach wyłączonego dla słuchaczy drugiego balkonu, towarzyszyły oczywiście liczne struktury elektroniczne, które pojawiały się w różnych miejscach, dzięki bardzo złożonemu i wyrafinowanemu systemowi nagłośnienia Sali. Całość robiła ogromne wrażenie, zaś nazwanie dwóch części symfonii sonosferami było jak najbardziej adekwatne.
Zza nowoczesności brzmienia kompozytorki przebijał się czasami dość romantyczny koloryzm dźwiękowy, wskazujący na inspirację kompozytorki twórczością Tadeusza Bairda, u którego (obok innych sław) także studiowała. Symfonia Wrocławska otwarła też 8 odsłonę festiwalu Musica Electronica Nova, którego wieloletnią szefową jest Elżbieta Sikora. Sądząc po krótkim przemówieniu przedstawiciela władz miasta, który wręczył Elżbiecie Sikorze medal Europejskiej Stolicy Kultury 2016, kolejne MEN poprowadzi inna osoba, choć ciężko będzie znaleźć postać równie wybitną. Ale oczywiście trzymam kciuki za ten ważny festiwal!
Oczywiście zasłużone brawa należały się nie tylko kompozytorce i Wrocławskim Filharmonikom, ale także specjalistom z legendarnego IRCAM, paryskiego gniazda muzyki elektroakustycznej – Sébastienowi Navesowi – projektantowi muzyki komputerowej IRCAM i Luce Bagnoliemu – inżynierowi dźwięku IRCAM. W koncercie uczestniczyła też obsługująca elektronikę nowojorska Japonka Ikue Mori, znana współpracowniczka Johna Zorna.
Zapomniałbym dodać, że koncert z Symfonią Wrocławską został zwieńczony krótkim dziełkiem Lutosławskiego, przywodzącym na myśl nieco estetykę brzmieniową muzyki elektronicznej (na co zwróciła też uwagę Sikora w wywiadzie dla 2 Programu Polskiego Radia), choć oczywiście Lutosławski nie tworzył nigdy muzyki elektronicznej jako takiej. Choć świetnie zagrane, Interludium z 1989 roku zabrzmiało blado po elektro-akustycznej eksplozji Symfonii Wrocławskiej. Może jednak jest ten Lutosławski trochę przereklamowany? Może jednak jego muzyka starzeje się dość szybko? Może nie należy go stawiać ponad najlepszymi dziełami dość nierównych oczywiście Góreckiego czy Pendereckiego? Co jakiś czas pojawia się w mojej głowie takie pytanie…
Poza premierą Symfonii Wrocławskiej pierwszy dzień festiwalu należał do Johna Zorna, którego muzyka rozbrzmiewała od rana do późnej nocy. Zorn jest gościem specjanym 8 Musica Electronica Nova. Zorn to twórca bardzo płodny i niezwykle eklektyczny – obok lekkiej (ale nie tylko) muzyki do filmów i form nawiązujących do jazzu czy tanga tworzy on muzykę dodekafoniczną z silnymi odniesieniami do dzieł Schoenberga, Berga i Weberna. W jego dziełach nie brak nawet cytatów z dzieł tej drugiej Wiedeńskiej Trójki (pierwszą byli Mozart, Beethoven i Haydn). Jest zatem w dziełach Zorna to charakterystyczne, mistyczne wręcz oderwanie od rzeczywistości i dziwny poblask muzyki postromantycznej, jaki zdarzał się choćby Webernowi. Jest to romantyzm nie zawarty już w melodyce, czy w nagłych kulminacjach dźwięku, ale w kolorycie emocjonalnym jak najbardziej abstrakcyjnych struktur dźwiękowych. Mimo to, obok tego, w ten świat miłej dla ucha muzycznej abstrakcji potrafi u Zorna wkroczyć czasem nośny i prosty epizod melodyczny, przywodzący na myśl rockową czy irlandzką balladę.
Pierwszą kompozycją Zorna przedstawioną na tym koncercie był Orphée i była to też premiera europejska. Była to kompozycja kameralna na niezwyczajnie dobrane instrumenty z elektroniką w oszczędnych ilościach. John Zorn wśród swoich inspiracji twórczych wymienia wielkich amerykańskich kompozytorów, których ja też osobiście bardzo cenię – Ivesa, Cartera i Varèse’a. I rzeczywiście w Orphée dało się usłyszeć Ivesowskie przenikanie się muzycznych narracji i światów oraz barwny i pełen fantazji koloryzm Varèse’a, wiodący nas momentami w głąb czasu aż do Debussy’ego (Varèse był Francuzem który wybrał Amerykę). Poza tym mieliśmy oczywiście webernowsko – bergowskie sploty brzmień i towarzyszącą im tajemniczą aurę. Oczywiście nie chciałbym, aby z mojego opisu wynikało, że John Zorn stworzył kolaż zapożyczonych rzeczy. Utwór był oryginalny, natomiast próby odgadnięcia inspiracji kompozytora mają na celu jedynie przybliżenie jego charakteru, bo jak inaczej opisać muzykę, co tak czy siak pozostaje zadaniem beznadziejnie niewykonalnym.
Następny był Contes de Fées – koncert skrzypcowy z 1999 roku, skomponowany przez Zorna po śmierci jego matki. Jest to dobra kompozycja, ciekawa, ale brak mi w niej jakiegoś „pazura”, czegoś co zapada w pamięć. Tym niemniej wykonanie było świetne, co jest w dużej mierze zasługą Chrisa Otto, specjalizującego się w muzyce nowej amerykańskiego skrzypka, któremu Zorn powierza prapremiery swoich utworów.
Największe wrażenie z przedstawionych na tym koncercie kompozycji Zorna zrobiło na mnie Suppôts et Suppliciations na orkiestrę z roku 2012. To bogata i złożona kompozycja, pełna bardzo udanych, świeżych i pięknych struktur dźwiękowych, imponująca wspaniałym użyciem celesty (niemal na miarę Bartoka!) i bardzo trafionym powiązaniem rozwiniętej sekcji perkusyjnej z resztą orkiestry, co stanowi zapewne echo zamiłowania kompozytora dla twórczości Varèse’a.
Był to bardzo ciekawy koncert (który odbył się 19 maja 2017 roku) i miło było zobaczyć oboje kompozytorów na scenie, odbierających zasłużone brawa.