Tak mniej więcej wyglądał ostatni koncert NFM Orkiestry Leopoldinum w bieżącym sezonie (12.06.22). Na szczęście w NFM przez wakacje sporo się będzie działo, co jest zasługą wciąż jeszcze świeżych tutejszych organów. Ale o tym będę pisał w wakacyjnych recenzjach. Natomiast w koncercie Orkiestry Leopoldinum mieliśmy rzeczywiście sporo Mahlera i Manhattanu, zaś w tle czaił się sam Beethoven.
Program koncertu wyglądał następująco:
Michael Brown Koncert fortepianowy (prawykonanie polskie)
Joseph Swensen Mahler in Manhattan (prawykonanie światowe)
Ludwig van Beethoven / G. Mahler XI Kwartet smyczkowy f-moll op. 95
Wśród wykonawców, poza dyrygentem i szefem artystycznym Swensenem oraz Orkiestrą Leopoldinum znaleźli się Michael Brown, który grał na fortepianie własny koncert, oraz Adam Koch Christensen grający na skrzypcach i waltornista Ben Goldscheider. Ci dwaj ostatni byli potrzebni dla wykonania Mahler in Manhattan.
Czytelnicy moich recenzji z pewnością pamiętają, jak żaliłem się po bardzo udanej tegorocznej Musica Polonica Nova na to, że muzyka współczesna nie cieszy się dostatecznym szacunkiem i uznaniem w uszach stałych bywalców NFM. Na bardzo nawet prestiżowych i cennych wykonaniach utworów muzyki z naszych czasów frekwencja jest najczęściej znacznie niższa, niż na średnim koncercie (choć takich już prawie w NFM nie ma) z typowym repertuarem. Bardzo mnie zatem ucieszyło, że Orkiestra Leopoldinum żegna obecny sezon przy muzyce nowej. Oczywiście jest tu pewna odrobina „prywaty”, bowiem nowości były związane z kompozycją samego kierownika artystycznego orkiestry, jak i jego nowojorskiego znajomego Michaela Browna. Muzyka to jednak nie bank, ani nie partia polityczna, więc koncert, w którym sam kompozytor prezentuje swoje dzieło należy uznać za szczególnie cenny i ważny. Maestro Swensen już nie raz ukazał wrocławianom swój talent kompozytorski i zawsze było to interesujące i wartościowe. Michael Brown okazał się z kolei twórcą poruszającym się w zupełnie odmiennej estetyce, zaś jego kompozycja powstała z inicjatywy Swensena na 250 rocznicę śmierci Beethovena okazała się dziełem wdzięcznym i udanym.
Michael Brown jest nie tylko kompozytorem, ale też bardzo aktywnym wykonawcą. Nagrał sporo płyt dla mniejszych wytwórni, co nie oznacza oczywiście, że nie są to nagrania wartościowe. Zwłaszcza rynek fonograficzny w USA jest bogaty w małe wydawnictwa, które prezentują światu wykonawców niezwykle wartościowych, których bez racjonalnej przyczyny pominęły największe wytwórnie. Dlatego nie byłem zaskoczony słysząc, że Brown gra swoje dzieło dobrym, pełnym finezji i przejrzystym dźwiękiem. Stylistyka była po części neoklasycystyczna, choć wydaje mi się, że więcej zawdzięczała Carterowi niż Coplandowi, w którego domu komponował Brown swoje dzieło. Poza tym nie jestem pewien, czy był to typowy neoklasycyzm. Bez wątpienia słychać było bardzo ambitną próbę oddania dynamiki i przestrzeni znanej z Beethovenowskich koncertów bez cytowania go w łatwo rozpoznawalny sposób. To była ciekawa gra ze słuchaczem. Czułem, że jest w tym coś Beethovenowskiego, ale nie umiałbym wskazać konkretnych elementów. Może czasem jakieś drobne fragmenty fraz, służących u samego Beethovena jako swego rodzaju łączniki dynamiczne, nie zaś elementy podstawowych tematów muzycznych. Do tego w stylistyce Browna odczuwalna była lekkość kojarząca się z nowoczesną jazzową pianistyką, jednakże nie było tu synkop, ani żadnych innych elementów typowych dla jazzu. Chodzi raczej o swoistą barwę brzmienia i nieco improwizatorski ryt, choć nie był to najpewniej utwór w żaden sposób improwizowany. Usłyszeliśmy zatem dzieło lekkie, ale nie banalne. Odczuwalna była też bardzo inteligentna, ale też niezobowiązująca gra z wyobraźnią słuchacza.
Następny był utwór Josepha Swensena, który wykorzystał krótką przerwę na usunięcie fortepianu ze sceny na wprowadzenie nas w swój utwór. Dowiedzieliśmy się, że kompozytor przejął się samotnością Mahlera w Nowym Jorku, który trafił tam na krótko rozbity i zrozpaczony po zdradzie swojej ukochanej żony Almy, prawdziwej femme fatale epoki fin de siecle’u. W Nowym Jorku niewiele się udało i Mahler wrócił do Austrii, gdzie dosłownie po kilku tygodniach zmarł. Jednak wiadomo, że w Nowym Jorku pracował nad swoją X Symfonią. I takiego go właśnie ujrzał przez okno swojej muzyki Swensen – samotnego wśród hałaśliwego i obcego, gigantycznego miasta. Na koniec ponad szmerami i jękami betonowych drapaczy chmur unosi się w końcu piękny, wysublimowany temat przewodni X Symfonii, któremu nie dane już było się odziać w coś więcej, niż tylko drobne szkice. Po tym wstępie spodziewałem się oczywiście potężnych klasterów orkiestry i klaksonów blachy. Nic z tego. Okazało się, że Swensen jest Amerykanem, ale też Skandynawem (jak i Japończykiem). Zatem zamiast jazzującego jazgotu wielomilionowej metropolii mającego zgnieść nieszczęsny podmiot liryczny utworu usłyszeliśmy zgiełk raczej Ibsenowski, albo i Munchowski, niczym ów słynny obraz „Krzyk”. Jednocześnie instrumenty solowe były jakby odległymi wezwaniami, swoją drogą soliści grali wybitnie. Dawno już nie słyszałem tak dobrej waltorni! Bałem się jednakże, że jak to czasem bywa w kontaktach ze skandynawską muzyką nową, będę przez cały koncert kiwał głową z uznaniem, ale jednak trochę się nudził owym ciągłym ibsenizmem. I tak rzeczywiście było przez ładnych kilka minut, jednak nagle utwór poderwał się mocno do lotu, pojawiła się owa zacytowana z notatników Mahlera melodia i naprawdę mocno się wzruszyłem. Dzieło Josepha Swensena jest bardzo piękne, tylko trzeba mu okazać nieco cierpliwości. Orkiestra Leopoldinum grała świetnie i słychać było, że również muzyków to dzieło porusza.
Na koniec Beethoven i Mahler spotkali się w transkrypcji Kwartetu smyczkowego f-moll op. 95. Spodziewałem się w związku z tym, że głównie usłyszę w tym Beethovena, ale było jednak bardzo dużo owej swoistej, mahlerowskiej secesyjności muzycznych linii. Dobre zakończenie udanego koncertu.